14

Okręg Habersham, Georgia, Sol III
20:25, 24 grudnia 2001

Mike i Sharon postanowili nie ruszać się z ich domu w Piedmont. Dzieciaki przyzwyczaiły się do regularnych wypadów z ojcem do okręgu Towns, a Sharon pracowała tutaj jako inżynier. Mimo ostatnich powołań do wojska większość byłych żołnierzy miała zostać wezwana do służby nie wcześniej niż przed upływem roku, kiedy na dobre rozpocznie się produkcja sprzętu. Mike zajmował aktualnie stanowisko, które dawało mu kontrolę nad pewnymi sprawami, o których chciał dzisiaj porozmawiać z Sharon. Po drodze do domu miał czas na uporządkowanie myśli; zapowiadał się dziwny tydzień.

Skręcił w drogę dojazdową do starego domu na farmie, zatrzymał się i spojrzał na zachodzące nad polami słońce.

Ostatni raport dostarczony przez Beltway Bandit, jedną z licznych firm consultingowych, która wykonywała specjalistyczne analizy dla rządu Stanów Zjednoczonych, dotyczył zmian klimatycznych. Mike wystarczająco znał się na klimatologii, żeby wątpić w dokładność jakichkolwiek prognoz klimatycznych, dopóki działania wroga nie były znane. Z pewnością należało się spodziewać bombardowania kinetycznego albo jądrowego, a zmiany pogody będą zależały od jego intensywności.

Gdyby bombardowanie przeprowadzono na małym obszarze, globalny spadek temperatury też byłby niewielki.

Minimalny atak, zrzucenie sześćdziesięciu do siedemdziesięciu bomb w różnych miejscach globu, skierowanych tylko przeciwko projektowanym Centrom Obrony Planetarnej, wywołałby co najwyżej efekt podobny do skutków erupcji wulkanu Pinatubo. Średnia temperatura powietrza na świecie spadła wtedy o blisko jeden stopień i miało miejsce kilka spektakularnych zachodów słońca, ale poza tym pogoda niewiele się zmieniła.

Jednak wraz ze wzrostem liczby zrzuconych bomb ich wpływ byłby coraz poważniejszy. Dwieście bomb kinetycznych rzędu pięciu do dziesięciu kiloton wywołałoby efekt odpowiadający wybuchowi wulkanu Krakatau, który w końcu dziewiętnastego wieku wprowadził świat w małą epokę lodowcową i wywołał całoroczne mrozy.

Przy ponad czterystu bombach przewidywano prawdziwą epokę lodowcową, zwłaszcza że emisja dwutlenku węgla miała spaść prawie do zera w ciągu następnych dwunastu lat.

Ta ostatnia informacja budziła największy sprzeciw. Raport dostarczał argumentów zwolennikom teorii, że Ziemia znajduje się obecnie w samym środku epoki lodowcowej, a zapobiega jej tylko emisja dwutlenku węgla, czyli że zaplanowaną na nasze czasy epokę lodowcową powstrzymuje „efekt cieplarniany”. Gdyby ta teoria była prawdziwa, a niektórzy klimatolodzy chętnie przyznawali, że mogło tak być, koniec ery stosowania paliw wywołałby również epokę lodowcową.

Gdyby tak się stało wskutek wojny, to niezależnie od jej wyniku większość zaludnionych regionów Ziemi nie nadawałaby się do użytku. A zniszczenia spowodowane samą wojną? Mike widział wstępne raporty, które nie przeciekły jeszcze do prasy. Ta wiedza uświadomiła mu, że był w położeniu, w jakim nigdy nie powinien się znaleźć żaden rodzic. Z umysłem zaprzątniętym takimi myślami wysiadł z samochodu w gęstniejącym mroku i poszedł do kuchni odświętnie wystrojonego domu. W powietrzu unosił się zapach cedrowej choinki ściętej na rodzinnej farmie, a Sharon piekła ciasteczka.

— Cześć, kochanie, wróciłem!

Wyrażenie było oklepane, ale kryły się za nim szczere uczucia.

Sharon weszła do pokoju z najmłodszą córką. Serce Mike’a zabiło mocniej, kiedy zdał sobie sprawę, że Michelle prawie wyrosła już ze swojej różowej piżamy.

W ciągu ostatnich długich miesięcy Mike spędzał od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu godzin tygodniowo w kwaterze głównej GalInfu w Fort Banning albo jeździł od jednej bazy wojskowej do drugiej. Jako jeden z niewielu ekspertów od nowych systemów piechoty, za każdym razem musiał rozwiązywać jakieś problemy. W większości przypadków były to rzeczywiste kłopoty z dostosowaniem nowej technologii, ale czasami miał też do czynienia z technofobią dowódcy w zakresie pancerzy wspomaganych.

Osiem miesięcy prawie bez kontaktu z rodziną i bez jakichkolwiek spotkań towarzyskich bardzo go zmęczyło.

Teraz nadeszła krótka chwila odpoczynku.

— Wesołych świąt, skarbie — powiedział do córki i rozłożył ręce, żeby ją uścisnąć. — Przytulisz tatusia?

— Nie! — Objęła nogę mamusi i wtuliła twarz w jej opiekuńcze ciepło.

— Dlaczego?

— Nie tatusia.

— Na pewno?

— Nie!

— Myszko! Puchatku! — Dmuchnął jej we włosy, a ona zachichotała.

— …stań!

— Myszko! Puchatku!

Śmiech.

— …stań!

— Myszko!…

— Puchatku!

Śmiech.

— Ach! Masz mnie! Przytulisz?

Objęła go rękami i przez tę jedną chwilę wszystko na świecie było w porządku.

— Masz wolne święta? — zapytała Sharon.

Koniec wspaniałej chwili.

— Właściwie mam ponad tydzień wolnego. Ale są też i złe nowiny.

— Co?

To była kolejna niespodzianka, a niespodzianki zaczynały ją już męczyć. Zwłaszcza, że przez ostatnie osiem miesięcy musiała radzić sobie jako samotna matka.

— Włączono mnie jako doradcę do jednostki pancerzy wspomaganych, wysyłanej na Diess z wojskami ekspedycyjnymi — powiedział i wstał, nadal trzymając w ramionach zwiniętą w różowy kłębek córkę. — Robisz się coraz cięższa!

— Opuszczasz planetę? — zapytała oszołomiona Sharon.

— I to jak! — przytaknął Mike, bojąc się nadchodzącej kłótni.

— Kiedy?

— W przyszłym tygodniu. Jeszcze przed wysłaniem wojsk.

— Jak to się dzieje, że całą resztę zawiadamia się kilka miesięcy wcześniej? — spytała stanowczo Sharon.

— Może dzieje się tak dlatego, że cała reszta ma rozsądną pracę — odpowiedział Mike.

— Niech to szlag!

— Kochanie. — Mike pokazał, że nadal trzyma Michelle na rękach. — Możemy to odłożyć na później?

— Jasne. Skoro już jesteś w domu, możesz wykąpać Cally.

— Dobra. Spóźniłem się na kolację?

— Tak, ale nawet gdybyś się nie spóźnił, i tak wyrzuciłabym ją do kubła.

— Kochanie…

— Wiem, ale ciężko mi się z tym pogodzić, rozumiesz? — Sharon miała łzy w oczach. — Trochę trudno cały czas żyć jak samotna matka! Tym bardziej, jeśli się wie, co nas czeka. A ja już nie daję rady i mam wrażenie, że i tak nic nie ma sensu!

Mike stał i nic nie mówił. Była to jedna z tych chwil, kiedy słowa niewiele mogły zdziałać.

— Dlaczego mamusia płacze? — zapytała Michelle.

— Bo tatuś musi na jakiś czas wyjechać.

— Czemu?

— Bo na tym polega praca tatusia.

— Nie chcę, żebyś jechał!

— Wiem, serduszko, ale muszę.

— Ja nie chcę!

Michelle także zaczęła płakać.

Cholera.

— Nie chciałem poruszać tego tematu, kochanie, ale może moglibyśmy pojechać na tydzień na Florydę. Mama na pewno chciałaby zobaczyć dzieci.

— Babcia?

— Tak, złotko, babcia.

— Jedziemy do babci!

— Jedziemy do babci? — zapytała Cally, która dopiero teraz oderwała się od zabawy.

— Kochanie, nie wiem, czy znajdę na to czas — odpowiedziała natychmiast Sharon. — Jesteśmy w samym środku prac nad modyfikacją F-22.

— Jeżeli Lockheed nie da ci urlopu, odejdź z pracy. Nie brakuje nam pieniędzy, a mogłabyś spędzać więcej czasu z dziećmi.

— Nie mówmy teraz o tym — powiedziała i potrząsnęła głową. — Połóżmy najpierw Michelle i Cally do łóżka, a później porozmawiamy.

— Dobra.


* * *

Kiedy dzieci poszły już spać, Mike i Sharon wyciągnęli butelkę „naprawdę dobrego towaru” i zaczęli rozmawiać.

To był dobry sposób spędzenia czasu przed wręczaniem prezentów. Sharon wtuliła się w kanapę z kieliszkiem brandy w ręku i starała się jak najdokładniej wprowadzić Mike’a w szczegóły życia ich dzieci — te wszystkie drobne sprawy, które ominęły go w ciągu ostatnich miesięcy. Mike siedział na podłodze i patrzył na migające lampki choinkowe, i opowiadał Sharon w najdrobniejszych szczegółach o swojej pracy i przygotowaniach do zbliżającej się wojny. Wreszcie wbrew regułom bezpieczeństwa przedstawił jej też zagrożenia i wyjaśnił, co to oznacza.

— Wszystko? — zapytała Sharon i odstawiła kieliszek.

— Wszystkie równiny nadbrzeżne. Po prostu nie będziemy jeszcze wtedy mieli sprzętu, żeby walczyć z Posleenami. A to dotyczy tylko Stanów Zjednoczonych. Nie mówię o Trzecim Świecie.

— To po co wysyłamy te jednostki pancerzy wspomaganych na Diess i Barwhon? — zapytała zagubiona Sharon, wzięła kieliszek i wypiła duży łyk.

Piekące ciepło brandy pomogło jej przywrócić opanowanie.

— Batalion pancerzy wspomaganych nie będzie decydującym czynnikiem. Tak przynajmniej twierdzi Główne Dowództwo, a ja się z tym zgadzam.

— Masz na myśli Szefa Połączonych Sztabów?

— Nie, Główne Dowództwo. Tak właśnie będzie się nazywał naczelny organ Wojsk Obrony Stanów Zjednoczonych. Nowe zadania, nowe nazwy. Tak jak Dowództwo Liniowe, Floty i Uderzeniowe. Pozostałe jednostki marynarki i sił powietrznych, które nie zostaną wcielone do floty, połączy się w jedną całość, a Główny Dowódca będzie generałem armii. Nikt jednak nie poruszył jeszcze kwestii, że to wszystko oznacza zniesienie cywilnej kontroli nad wojskiem. Myślę, że nie przedyskutowano też wszystkich spraw związanych z konstytucją.

W każdym razie mieliśmy nadzieję, że zarobimy na wysłaniu wojsk na Diess i Barwhon wystarczającą ilość pieniędzy, żeby wyposażyć wiele jednostek w pancerze wspomagane. Ale niestety sprzęt pójdzie najpierw do jednostek pancerzy lecących na Barwhon i Diess. Dopiero kiedy zostaną zaspokojone ich potrzeby, wyposaży się Terrańską Flotę Uderzeniową. Ale jednostki sponsorowane przez Galaksjan otrzymają wszystkie zaatakowane planety, a nie tylko Ziemia. Potrzebujemy wielu lądowych jednostek pancerzy wspomaganych, więc pewnie nie będziemy ich jeszcze mieli, kiedy dotrze do nas pierwsza fala najazdu. Niektóre oddziały mogą dostać pancerze bez zasilania tuż przed inwazją. Staraliśmy się, żeby zwiększono czas treningu, ale chyba niewiele da się zrobić w tej sprawie.

Mike sączył brandy i zastanawiał się, co jeszcze powiedzieć. Było tyle rzeczy, które jego zdaniem powinna wiedzieć Sharon, nie tylko jako jego partnerka, ale też jako oficer marynarki, który wkrótce zostanie przywrócony do czynnej służby.

— Jeszcze bardziej przydadzą nam się oddziały marynarki, ale większość statków nadal będzie w budowie, kiedy przybędą Posleeni. Wozy bojowe, wielkie działa, które mogą stawić czoło kulom kolonizacyjnym, nie będą dostępne przed upływem roku od uderzenia pierwszej fali, ale dzięki Bogu będą gotowe jeszcze przed dotarciem drugiej.

Mike urwał na moment. Wyglądał na szczególnie zmartwionego.

— A to dotyczy także ciebie.

— Dlaczego?

— Wkrótce ogłoszą, że każdy z personelu floty i naziemnych sił uderzeniowych będzie miał możliwość przeniesienia jednego członka swojej rodziny na bezpieczną planetę. Sprawdziłem i dowiedziałem się, że ty zostaniesz wezwana do jednostki w Stanach Zjednoczonych. Zanim ta sprawa stanie się powszechnie znana, mogę pociągnąć za kilka sznurków i załatwić, żeby przeniesiono cię na inną planetę. A to oznacza, że moglibyśmy wysłać Cally albo Michelle w bezpieczne miejsce.

— A kto by się nimi opiekował? — zapytała Sharon, a jej źrenice rozszerzyły się.

Mike zdawał sobie sprawę, że powinien stopniowo przekazywać szokujące informacje, ale po prostu było niewiele czasu.

— Pewnie jakaś rodzina Indowy z wyższych sfer.

— Czy to byłaby ta sama planeta, na której mnie by umieszczono?

— Prawdopodobnie nie. Gość, który jest mi winien przysługę, może załatwić ci przeniesienie poza Ziemię, ale nie do dowolnie wybranego miejsca. To mogą być Siły Ziemskiej Obrony Planetarnej albo Baza na Tytanie, kto wie.

Wiem tylko, że mogę cię wysłać poza Ziemię, ale ja sam na razie muszę tu zostać.

— Dlaczego?

— Na tym polega moje zadanie. Przydzielono mnie do oddziałów na Diess, ale tylko jako tymczasowego doradcę, a nie na stałe, więc nie traktuje się tego jako pobytu poza planetą. Z tego samego powodu personel Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego nie jest wliczany do osób przebywających poza Ziemią, bo jest tam tylko tymczasowo. Jak długo to rzeczywiście potrwa, to zupełnie inna kwestia, ale to jest stała zmiana miejsca odbywania służby.

— Jak długo będą tam te oddziały? — zapytała Sharon.

— Nie wiadomo. Ale trzeba należeć do floty albo sił uderzeniowych, żeby otrzymać status żołnierza przebywającego poza planetą, a Amerykański Korpus Ekspedycyjny na razie nie jest w siłach uderzeniowych floty.

Trzeba po prostu otrzymywać wynagrodzenie bezpośrednio od Federacji, a nie od formacji narodowej albo planetarnej.

— Czyli mam zdecydować, czy jedno z naszych dzieci ma być bezpieczne, ale oddalone od nas.

Jej twarz wykrzywiła się w grymasie, którego nie potrafił zinterpretować.

— Niezupełnie. Jeśli chcesz to traktować jak szantaż, to proszę bardzo, ale lepiej przyjmij tę propozycję. Nie mogę zagwarantować, że wrócę przed inwazją, i wtedy żadne z nas nie będzie mogło być z dziećmi podczas walki.

To oznacza, że zostaną pozbawione naszej opieki, a mówiłem ci już, jak źle to wszystko wygląda. Powiem jaśniej.

Stracimy całe wybrzeża wschodnie i zachodnie, aż do Appalachów na wschodzie i Gór Skalistych i Kaskadowych na zachodzie. Możemy też stracić Wielkie Równiny, ale myślę, że uda się powstrzymać albo znacznie opóźnić tę stratę.

Tereny miejskie wewnątrz pierścienia obrony otrzymają poważny cios. Nigdzie na Ziemi nie będzie całkiem bezpiecznie. Będą schrony dla niecałych dziesięciu procent populacji, ale nie wydaje mi się, i to są profesjonalne prognozy, żeby obrona schronów dobrze funkcjonowała. Zakopanie ich pod ziemią było prawdopodobnie niewybaczalnie głupim pomysłem. Jeśli zechcemy zostawić dziewczynki z rodziną, to może to być albo na Florydzie, która stanie się jedną wielką rzeźnią, albo w północnej Kalifornii lub górach Georgii, po drugiej stronie wododziału kontynentalnego. Tam pod wieloma względami jest bezpieczniej, ale to nadal za blisko Atlanty.

— Nie wierzę, żeby mogli mnie zmusić do powrotu do wojska na takich warunkach — powiedziała z furią Sharon.

— Uwierz w to. Tym razem nikt nie wykręci się od służby, o ile tylko jest choć trochę wyszkolony. Oboje będziemy musieli sprostać wielu wymaganiom. Opieka nad rodziną nie zostanie uznana za dostateczny powód do zwolnienia z tych obowiązków.

— W takim razie nie wierzę, że chcesz zostawić córki ze swoim ojcem — Sharon nie dawała za wygraną.

Nie znosiła, kiedy Mike zachowywał się w ten sposób. Zasypywał ją wtedy gradem logicznych argumentów i zmiatał wszystkie przeszkody na swojej drodze. Jej doświadczenia z zawodowymi żołnierzami, szczególnie oficerami, nie były zbyt przyjemne.

— Tata jest wprawdzie dziwakiem, ale odpowiednim człowiekiem, żeby poradzić sobie w tych warunkach — powiedział Mike, starając się odzyskać normalny ton głosu.

— Twój ojciec nie jest dziwakiem, jest starym czubkiem. Ma kota.

Sharon nakreśliła palcem kółka na czole.

— Tak, ale za to jakiego kota? Jego kot nosi karabin. On jest właśnie takim typem wariata, który mógłby ochronić jedno z naszych dzieci przed śmiercią.

— Kochanie, on jest niebezpieczny! — powiedziała Sharon, wiedząc, że przegrywa kłótnię.

— Nie dla swoich bliskich.

— W większość morderstw zamieszani są krewni! — odparła.

— Mój ojciec jest zbyt wielkim profesjonalistą, żeby skrzywdzić rodzinę. Wszystkie jego morderstwa były szybkie, dyskretne i nie było później żadnych śladów. — Potrząsnął głową, zbity z tropu. — Jest idealną osobą, z którą można zostawić dzieci, zważywszy na obecną sytuację. A może chcesz je zostawić ze swoimi rodzicami? Dobrze ułożonymi bywalcami salonów, którzy twierdzą, że cała ta sprawa to tylko wymysł rządu? A może z moją matką?

Jest wprawdzie wspaniałą osobą, ale absolutnie niezdolną, żeby obronić samą siebie, a co dopiero jedno z naszych dzieci. Poza tym mieszka w Kalifornii, gdzie są tysiące miejsc, w których mogliby wylądować Posleeni. Nie lepiej zostawić ich z byłym Rangersem i najemnikiem, który należał kiedyś do Zielonych Beretów? I który nadal jest w formie, ma kolekcję wspaniałej i całkowicie nielegalnej broni i farmę w górach? Daj spokój!

— Nie podobają mi się jego opowieści. Nie pozwolę faszerować moich dzieci tymi bzdurami.

Wiedziała, że robi się drażliwa. Gdyby Mike tylko się bronił, miałaby czas, żeby się zastanowić, dogadać się. Ale on naciskał.

— Jakimi bzdurami? Jego akta potwierdzają większość jego historii. I zawsze kończą się jakimś morałem. „Nigdy nie wyciągaj zawleczki granatu, gdy nie masz go gdzie rzucić.” „Zawsze zaminuj pozycję sojusznika. Możesz ufać wrogom, ale nigdy nie ufaj partnerowi.” Nie był zabójcą bez serca; zapewnia, że nigdy nie zabił tego, kogo lubił.

Mike uśmiechnął się. Zgadzał się ze stwierdzeniem, że jego ojciec jest starym czubkiem. Ale za to był doskonale przystosowany do zbliżającej się nawałnicy.

— Och, Michael! — wykrzyknęła Sharon.

— Och, Sharon! — odpowiedział Mike.

— No to kogo zostawimy? Na Boga, kochanie! Jak można podjąć taką decyzję?

Jej ściągnięta twarz wydała się nagle w świetle lampy o wiele starsza.

— Na szczęście jest to decyzja, której nie musimy podejmować. Kiedy przygotowywano program, uznano, że nie warto pozostawiać wyboru zainteresowanym członkom personelu. Flota ustali to za nas, a wybór nie będzie podlegał dyskusji. Nie dotyczy to naszych dzieci, ale gdyby jedno z nich miało jakiś defekt genetyczny, to niezależnie od uczuć rodziców takie dziecko nie mogłoby lecieć. Częściowo powodem całego przedsięwzięcia jest chęć umieszczenia poza Ziemią materiału genetycznego dobrej jakości. Ponieważ powołano do służby głównie żołnierzy marynarki, jest to korzystne dla zachowania przede wszystkim genów północnych Europejczyków. Było to i jest nadal tematem zażartych dyskusji. Nie wydaje mi się jednak, żeby to się zmieniło, niezależnie od tego, że Chińczycy nazywają to rasizmem.

— A nie jest tak? — Sharon wolała odejść od tematu, niż nadal rozmyślać nad całą sytuacją.

— Nie wydaje mi się, ale nie oczekuj ode mnie, żebym analizował teraz darhelską psychologię. Są bardzo skomplikowani, a ja jestem na to zbyt zmęczony. Nie wiem nawet, jak się do tego zabrać. A szkoda, bo moim zdaniem jest to najważniejsza sprawa, którą należałoby się teraz zająć, ważniejsza nawet od samych przygotowań do wojny.

— Dlaczego zrozumienie Darhelów jest takie ważne i jak to możliwe, żeby było ważniejsze od przygotowań do wojny? Wydaje mi się, że byli dosyć otwarci, pozwalając nam wysłać pozaplanetarne delegacje i dając nam pomoc materialną, a teraz oferując nawet ewakuację rodzin żołnierzy. Są chyba bardzo mili. Nie można oczekiwać, że poświęcą całą swoją energię, żeby nas ratować.

— Owszem, można. Zasadniczo jesteśmy jedyną rasą, która może ich ocalić, i oni o tym wiedzą. Więc powinni skoncentrować wszystkie swoje siły na ochronie Ziemi chociażby po to, żeby utrzymać przy życiu jak najwięcej naszych żołnierzy. Ale nie zrobili tego. Dlaczego? Po zakończeniu wojny, według optymistycznych scenariuszy, jakie widziałem, liczba żołnierzy na Ziemi zmniejszy się o siedemdziesiąt do dziewięćdziesięciu procent. To są Ziemianie, od których zależy los Darhelów, a jednak nie zrobili wszystkiego, żeby nas chronić.

— Cóż, o wszystkim decyduje raczej Federacja niż Darhelowie. Polityka potrafi komplikować sprawy. Może ktoś w Federacji nie zgadza się z tą analizą?

— Jestem przekonany, że Darhelowie kontrolują całą Federację. Za każdym razem, kiedy odbywa się planowana dyskusja, Darhelowie przysyłają swojego reprezentanta. Można rozpoznać, czy spotkanie jest warte uczestnictwa, po tym, czy są tam Darhelowie. I często na posiedzeniach, na których byłem obecny, subtelnie sterowali dyskusją.

A jeśli rzeczywiście jest jakaś grupa, która ustala reguły gry na wszystkich zebraniach, na których podejmowane są decyzje, to lepiej dowiedzieć się, o co chodzi. Mam też wątpliwości co do niektórych przesłanek finansowania naszej obrony. Darhelowie mówią stale o wolnej i równej międzygwiezdnej Federacji, ale zawsze mówią to właśnie oni i tylko czasem starannie dobrani Tchpth. Darhelska rasa kontroluje wszystkie transakcje pieniężne, wszystkie pożyczki. Wśród Galaksjan nie ma miłosierdzia; kiedy Darhelowie żądają od ciebie zwrotu pieniędzy, jesteś ugotowana. Darhelowie są całkowicie zhierarchizowani. Jeśli wykiwasz jednego, puszczają tę informację przez swoją sieć i już nigdy nie będziesz miała szansy, żeby wykiwać drugiego. To właśnie od nich dostajemy dziewięćdziesiąt procent informacji, łącznie z danymi na temat funduszów na obronę planetarną, wymaganego rozmieszczenia zasobów floty i możliwości produkcji poza planetą.

— Wydaje mi się, że dostajesz lekkiej paranoi. Z mojego punktu widzenie Galaksjanie wydają się w porządku — nie zgodziła się Sharon.

— Może. Możliwe, że moja paranoja jest dziedziczna. Ale Jack chciał, żebym z nim pracował, bo jestem autorem książek fantastyczno-naukowych. Każdy zapaleniec science fiction zna historię „Ludzkość jest najlepsza”.

— Ja nie.

— A szkoda. Dobra opowieść z lat pięćdziesiątych. Obcy lądują na Ziemi i zaczynają wspierać rasę ludzką. Lepsze żywienie, koniec wojen, kontrola przyrostu populacji. Wszyscy kosmici noszą przy sobie małą książkę. Mówią, że tytuł brzmi „Ludzkość jest najlepsza”. Jedną z postaci opowieści jest lingwista, który próbuje zrozumieć język Obcych. Do dyspozycji ma jedną kopię ich książki. Na koniec kilku szczęśliwców zostaje zaproszonych na planetę przybyszów. Lingwista wreszcie tłumaczy książkę. To książka kucharska.

— Uf! Ale w czym problem? Myślałam, że Darhelowie są wegetarianami.

— Wszystkie tłumaczenia odbywają się za pośrednictwem inteligentnych przekaźników zaprogramowanych przez Darhelów. Ta rasa filtruje także wszelkie informacje, które docierają do nas spoza planety, i miała wpływ na wszystkie ważne decyzje, których byłem świadkiem. Podejrzewam, że kontrolują wszystko, co dotyczy prowadzenia wojny, a podejmowane decyzje są bardzo złe. Unikają fotografowania, więc pewnie nie miałaś okazji dobrze im się przyjrzeć. Wierz mi, może i jedzą tylko warzywa, ale nie są zbudowani jak roślinożercy. Darhelowie są inteligentni i pragmatyczni, więc skąd te złe decyzje?

— Jakie złe decyzje?

— Bardzo różne. Cholera, wyboru Szefa Sztabu, przyszłego „Głównego Dowódcy”, dokonano bardzo chytrze.

— Sekundę, Mike! Darhelowie nie wybierają przecież przewodniczącego Sztabu.

— Zdziwiłabyś się, na co oni mają wpływ.

— A czy ktoś nie może, nie wiem, sprawdzać tych decyzji? Przyjrzeć się Darhelom?

— Tak, rzekomo prowadzona jest pewna „czarna” operacja, ale jest drobny problem: z nielicznymi wyjątkami uczestnicy operacji, których spotkałem, to beznadziejne ofermy. W projekcie, który jest zapewne największym przedsięwzięciem naszego wywiadu, powinni brać udział najlepsi i najbystrzejsi, a nie półgłówki, których przydzielono do tego zadania.

— Czy nie jesteś… cóż, nieco zbyt krytyczny… czasami?

— Kochanie, jeden z nich zapytał, czy nie moglibyśmy przeprowadzić ziemnowodnej inwazji na Diess. Nie możemy, do cholery. Najwyraźniej nie chwytał, że w kosmosie jest próżnia, promienie lasera rozchodzą się mniej więcej po liniach prostych, a Ziemia jest okrągła. Albo David Hume, który zarządza projektem, jest wspaniałym aktorem, albo jednym z najgłupszych ludzi na świecie.


* * *

Komandor porucznik David Hume dwa razy przekręcił na palcu sygnet Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis i podrapał się w tył głowy. Główny lingwista, Mark Jervic, kłócił się właśnie ze swoim asystentem na temat jakiegoś szczegółu deklinacji w języku Tchpth i nie zwracał najmniejszej uwagi na przełożonego. Po chwili z wigorem pokiwał głową na znak, że zgadza się z jakimś stwierdzeniem, i zamaszyście machnął rękami, jak gdyby chciał nakłonić cały świat do jego jednomyślnego poparcia.

Po lunchu w lokalnych delikatesach komandor Hume poszedł do parku Washington Mall i skręcił Independece Avenue w stronę Kapitolu. Chłodny północny wiatr dął przez park i targał na wszystkie strony łysymi gałęziami wiśniowych drzew. Komandor przez chwilę patrzył na drzewa i zastanawiał się, dlaczego tak przyciągają jego uwagę. Wreszcie zdał sobie sprawę, że przypominały mu one werset z „Piekła” Dantego. Dreszcz, który nim wstrząsnął, miał niewiele wspólnego z przenikliwym bożonarodzeniowym chłodem.

Na chwilę stanął przy odbijającym światło basenie, a następnie ruszył naprzód. Po chwili dołączył do niego doktor Jervic i obydwaj powoli poszli ścieżką w stronę Pomnika Ofiar Wojny w Wietnamie.

Komandor Hume wyciągnął z aktówki duży pakunek i wcisnął włącznik zamontowany na prowizorycznej plastikowej skrzynce. Mijający ich biegacz zaklął po japońsku, kiedy potężny impuls elektromagnetyczny wyłączył jego walkmana.

— A może laser? — zapytał Jervic.

— To będzie bardzo trudne w tych warunkach. To samo dotyczy mikrofonów na karabinach, a szumy w tle mają tę samą częstotliwość co głos ludzki.

— Czytanie z ruchu ust.

— Rozglądaj się — powiedział Hume, odwrócił się, żeby spojrzeć na drugą stronę basenu, i usiadł na ławce. — Więc?

Mimo że osiemdziesiąt procent uczestników „Operacji Głęboki Wgląd” istotnie stanowili wysokiej klasy kretyni, to ani dowódca projektu, który był bardzo, bardzo dobrym aktorem, ani jego główny asystent nie zaliczali się do tej kategorii.

— Czy nie powinieneś był zadać tego pytania, zanim, że się tak wyrażę, przeszedłeś Rubikon? — zapytał Mark i dyskretnie wskazał na generator impulsów elektromagnetycznych. — Przecież nas obserwują.

— Oczywiście, wiem o tym. Ale z moimi informacjami i tak byliśmy już po drugiej stronie Rubikonu. Co masz jeszcze do dodania? — zapytał ostro Hume.

Chciał udawać głupiego dla celów misji, a doktor Jervic czasem najwyraźniej zapominał, że to tylko gra. Po sześciu długich latach, które przepracowali razem w Bostonie, Mark powinien już wiedzieć, kim był mózg operacji.

— Cóż, programy tłumaczeniowe inteligentnych przekaźników zawierają kilka ciekawych protokołów. Bardzo ciekawych.

Jervic, były wykładowca na Harvardzie, umilkł na chwilę i strzelił palcami.

— Skończ z tym cholernym dramatyzmem — warknął Hume. — Nie ma na to czasu.

— No, dobrze — westchnął Jervic. — Protokoły umyślnie wprowadzają w błąd, szczególnie w zakresie genetyki, biotechniki, programowania, a także, o dziwo, analiz socjologicznych i politycznych. Wprowadzanie w błąd polega na czymś więcej niż tylko zamianie słów, ma bazę tematyczną. Nie mam dostępu do samych programów, ale nie ulega wątpliwości, że Darhelowie umyślnie kierują nas w tych dziedzinach w ślepy zaułek. Szczególnie widoczne jest to, moim zdaniem, w ich niezwykle dziwnym podejściu do socjologii. Stale zdarzają się umyślnie spowodowane błędy i modyfikacje danych dotyczących ludzkiej socjologii, prehistorii i archetypów.

— Archetypy — powtórzył komandor Hume.

Spojrzał na pomnik Washingtona i pomyślał, jak George poradziłby sobie z tym wszystkim. Pewnie niewiele by zrobił; zrzuciłby takie szwindle z lukami informacyjnymi na barki Benjamina Franklina.

— Przypuszczalnie wrodzone wyobrażenia w ludzkiej psyche, wspólne dla wszystkich…

— Wiem, co to są cholerne archetypy, Mark — przerwał ze złością David, wyrwany z zadumy. — Powiedziałem „cholerne” archetypy, nie: „Archetypy? Co to, u licha, są archetypy?”. Przypadkowo zgadza się to z pewnymi danymi, którymi dysponuję. Dobra, czas sprawdzić, czy rzeczywiście mamy nieograniczony dostęp do wszystkiego — ciągnął, wstając z ławki. — Nie uwierzyłbyś, co znalazłem w sanskryckim tłumaczeniu…

— Hej, koleś, masz ognia? — Jeden z wszędobylskich przechodniów zagrodził im drogę z papierosem w ręku.

— Niestety, żołnierzu — powiedział komandor Hume, kiedy zauważył marynarkę polową i blizny, które u każdego żołnierza zasługiwałyby na uznanie. — Nie palę.

— Spoko, koleś — wymamrotał nie ogolony obwieś. — Spoko.

Rozległy się cztery ściszone wystrzały z tłumika na lufie Colta kaliber .45 i obaj naukowcy wpadli do basenu, barwiąc kryształową wodę na czerwono.

— Spoko — znowu mruknął obwieś, kiedy wokół zaczęły się rozlegać krzyki.

Загрузка...