28

Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Sol III
00:25, 5 sierpnia 2002

Pappas miał otwarte oczy, wyprostowane plecy, splecione ręce i skupiony wyraz twarzy. Mimo to w rzeczywistości głęboko spał.

Było już po północy, kiedy autobus zajechał przed bramę Fort Indiantown Gap, pilnowaną przez członka żandarmerii wojskowej. Kierowca zdziwił się łuną ognia w oddali, ale pozdrowienie żandarma odciągnęło całą jego uwagę od płomieni. Wychylił się przez okno, żeby spytać, dokąd mają jechać rekruci i pozbawiony poczucia humoru sierżant, ale zanim zdążył otworzyć usta, żandarm już udzielił odpowiedzi.

— Nie wiem, gdzie mają jechać ci skurwiele, u kogo się mają zameldować ani co mam z nimi, kurwa, zrobić. Jeszcze jakieś pytania? — zapytał agresywnym tonem pilnujący bramy szeregowiec.

Pappas zamrugał oczami i zanim się jeszcze dokładnie rozbudził, wysiadł z autobusu i chwycił żandarma tak, że ten zadyndał na kołnierzu munduru bojowego.

— Co to jest, kurwa, za odpowiedź, szczylu? — wrzasnął.

Kolega żandarma zaczął się budzić i sięgnął po pistolet marki Berretta.

— Wyciągnij broń, a już w czwartek będziesz kruszył skały w Leavenworth, zasrańcu! — powiedział rozwścieczony Pappas i wpił w drugiego żandarma swoje piorunujące spojrzenie.

Żandarm przestał sięgać po broń, poderwał się na nogi i stanął na baczność.

— Dobra — powiedział Pappas, kiedy jego gniew trochę opadł — jaki macie, kurwa, problem, szeregowy?

Opuścił żandarma, tak że jego stopy dotknęły ziemi, ale nie zwolnił uścisku.

Szeregowy miał ostatnio mnóstwo okazji do ćwiczeń walki wręcz. Ale nigdy jeszcze nikt tak szybko go nie obezwładnił, i doświadczenie to było wstrząsające. Podoficer w szarym jedwabnym uniformie, który wskazywał, że jest jednym z nietykalnych żołnierzy Sił Uderzeniowych Floty, był górą mięśni. Nikłe oświetlenie i daleki blask płomieni zmieniły go w surrealistyczną postać o niemal pierwotnej sile i furii, niczym wulkan na dwóch nogach mocnych jak konary. Szeregowiec szybko jeszcze raz przemyślał swoją sytuację.

— Sierżancie — na pewno był to sierżant, choć trudno było dostrzec belki floty na jego ramieniu — mamy mnóstwo problemów…

— Nie chcę słuchać o problemach, szeregowy, chcę usłyszeć odpowiedzi.

— Sierżancie, nie mam żadnych. Przykro mi.

Na twarzy szeregowego niemal pojawiły się łzy, i sierżant musiał dostosować się do nowej sytuacji.

— Co tu się, kurwa, dzieje? — zapytał, puścił żandarma i wygładził kołnierzyk jego munduru.

Potem odwrócił głowę i spojrzał na odległe płomienie.

— Co tu się, kurwa, dzieje? — zapytał jeszcze raz i potrząsnął głową.

— Słuchaj… proszę posłuchać — poprawił się szybko żandarm. — Pieprzona sytuacja wymknęła się spod kontroli.

— Sierżancie — powiedział drugi żandarm — przykro mi, że tak spieprzyliśmy sprawę z tą odpowiedzią, ale naprawdę nie wiemy, gdzie wysłać pańskich żołnierzy.

Pierwszy żandarm pokiwał głową na znak zgody.

— Po pierwsze, w zeszłym tygodniu musieli przenieść parę jednostek, bo ich koszary spłonęły podczas zamieszek.

Wtedy część żołnierzy zwiała, a reszta mieszkała w otwartych koszarach. Kiedy chcieli ich przenieść, wybuchły o to zamieszki. A gdziekolwiek są rozruchy, zadymiarze biorą się do palenia baraków mieszkalnych, więc może już nawet nie być miejsca, gdzie można zakwaterować pańskich żołnierzy…

— Cholera jasna — szepnął były żołnierz piechoty morskiej.

Usłyszał, że rekruci wysiadają za nim z autobusu, i podniósł głos.

— Dajcie tu Stewarta, Ampele’a, Adamsa i Michaelsa. Reszta, ptaszyny, wracać do autobusu!

Podczas gdy dowódcy drużyny zbierali się, Pappas stał w przepisowej pozycji na spocznij i patrzył na migoczące płomienie. Lekko wydął wargi w zamyśleniu.

— Macie jakąś pomoc? — zapytał.

— Niewiele, sierżancie — powiedział żandarm. — Żołnierze trzech, czterech batalionów są spokojni, ale nawet z nimi są czasem problemy. I nie można ich użyć do tłumienia rozruchów, bo trudno by było odróżnić jagnię od wilka. — Szeregowiec urwał i potrząsnął głową. — Prawdziwy pierdolnik, sierżancie.

— Dla ciebie „panie sierżancie”.

— Dobra, prawdziwy pierdolnik, panie sierżancie.

Żandarm stłumił śmiech.

Pappas odwrócił się do zebranych dowódców drużyny.

— Mamy tu niezły burdel, chłopaki, ale musimy sobie dać radę. Najwyraźniej wojsko straciło kontrolę nad jednostkami. — Odwrócił się z powrotem do żandarma. — O ilu jednostkach mówimy?

— Dwie dywizje, kilka dodatkowych jednostek Korpusu i batalion uderzeniowy floty. Największe problemy mamy jednak z jednostkami posiłkowymi i kilkoma z batalionu piechoty. Sęk w tym, że większość starszych oficerów i podoficerów jeszcze tu nie dotarła, więc mamy tylko garstkę pieprzonych rekrutów i wyrzutków z innych jednostek. Gdybyśmy mieli pełny korpus oficerów i podoficerów, dalibyśmy sobie radę, tak przynajmniej twierdzi nasz komendant, ale dopóki wszyscy się nie zjadą, dalej tak będzie.

Pappas skinął głową i odezwał się znowu.

— Powiem wam, jak to załatwimy. Po pierwsze, nie zabieramy autobusu w ten pierdolnik. Więc musimy iść. Ale nie będziemy taszczyć plecaków, żeby się dowiedzieć, gdzie nas mają zakwaterować. Więc, Ampele, pierwsza drużyna pilnuje bagaży.

— Panie sierżancie…! — chciał zaprotestować pierwszy żandarm.

— Wyładujemy tu cały bagaż. — Rozejrzał się. — Tam, przy strumieniu. — Pokazał kierunek skinięciem głowy. — Siadać na tyłku i czekać na wsparcie. Jak znajdziemy nasze kwatery i jednostkę, przyślę transport i pluton po bagaże.

Ale bądźcie świadomi, że mogą was zaatakować.

Spojrzał na żandarmów, a oni kiwnęli głowami.

— Tak — powiedział całkiem już rozbudzony drugi żandarm. — Kręciły się tu już grupy uzbrojonych dezerterów.

Jak was zaatakują, będziemy was wspierać — ciągnął — ale nie możemy strzelać, dopóki nie otworzą do nas ognia — dodał kwaśno.

— Więc bądź gotowy na wszystko. Zostawiam cię tutaj, bo ufam, że nie dasz się kropnąć i nie zostawisz swoich ludzi. Niech ci się we łbie nie poprzewraca od tego pieprzonego komplementu. I lepiej dobrze pilnuj naszych bambetli. — Pappas pomyślał przez chwilę i postanowił zadać jeszcze jedno pytanie. — Hmm, przekazali wam coś o innych zasadach traktowania oddziałów floty uderzeniowej…?

— Tak, panie sierżancie — odpowiedział pierwszy żandarm. — Jesteście nietykalni. Na szczęście flota uderzeniowa nie sprawia większych problemów poza terenem koszar. — Urwał i zastanowił się przez chwilę. — No, bo dla mnie — dodał — CID to już inna historia.

— Dobra — powiedział Pappas. — Zabierzemy jeszcze trzy drużyny — skinął głową w odpowiednim kierunku — żeby dołączyły do formacji kontaktowej.

Wydął policzki w zamyśleniu.

— Wezmę trzech członków pierwszej drużyny jako grupę kwatery głównej. Idźcie powoli, marsz. Miejcie oczy otwarte i rozglądajcie się. Niech jeden zespół idzie przodem, a drugi go ubezpiecza. Rozmawiajcie ze sobą, nie ścieśniajcie się, ale i nie idźcie w rozsypkę. Jeśli jedna drużyna wpakuje się w coś, z czym nie będzie mogła sobie poradzić, niech pozostałe dwie udzielą jej wsparcia. Jak wpadniemy w cudze bajoro, będą z nas chcieli zrobić mięso armatnie, więc skopcie im dupę i nie cackajcie się z nimi, po prostu musimy się szybko przedrzeć przez teren obozu.

Wziął mapę, którą podał mu żandarm.

— Dobra — ciągnął, patrząc na mapę przy słabym oświetleniu, i żałował, że nie przysłano im jeszcze wojkularów.

— Jesteśmy pewnie przy tej drodze koło lądowiska dla helikopterów, tuż u podnóża gór. — Spojrzał w ciemność. — Zaraz przy ogniu.

Potrząsnął głową.

— Stewart — odwrócił się do drobnego szeregowca — druga drużyna ma swoje zadanie. Żadnego szabrownictwa po drodze; nie tylko jest to wbrew przepisom, ale też nie ma na to, kurwa, czasu. Zrozumiano?

— Tak jest, sir — powiedział młodzieniec.

Stał w przepisowej pozycji na spocznij, a jego twarz była śmiertelnie poważna.

— Nie mów do mnie więcej „sir”, Stewart — powiedział sucho Pappas. — Wygląda na to, że znowu muszę zarabiać na życie — westchnął ciężko. — Cóż, nie może być chyba gorzej niż w Wietnamie? — Zastanowił się przez chwilę. — Mają broń palną? — zapytał żandarma, pogrążony w myślach.

Szeregowy skrzywił się.

— Niewiele. Zasadniczo zabieramy broń, jak tylko się pojawi. Tylko to pozwala nam powstrzymać rozlew krwi.

Mają jednak dużo noży i pałek — ostrzegł.

Pappas kiwnął głową.

— Zabierajcie po drodze wszystko, co wygląda na broń. Kolejność marszu jest następująca: drużyny druga, czwarta i trzecia. Ja będę szedł między drugą i czwartą. Trzecia, Adams, niech uważa na trasę odwrotu. Jeśli zajdą nas od tyłu, będziemy musieli ich zgnieść.

— W porządku, sierżancie — powiedział były kapral szkoleniowy.

— Dobra, pamiętajcie, żeby się nie grupować, ale pozostawać w zasięgu wzroku innych drużyn. Przedstawcie swoim ludziom sytuację.

Urwał na chwilę i z rezygnacją potrząsnął głową. Miał ponurą minę.

— Kurwa, co za koszmar — dodał.

— Poradzimy sobie — powiedział z przekonaniem Stewart. — Mieliśmy szkolenie, mamy pracę zespołową i dowództwo.

Uśmiechnął się do sierżanta celowniczego, zastanawiając się, dlaczego dowódca jest tak wstrząśnięty całą sytuacją.

Pappas uśmiechnął się wesoło. Stewart natychmiast zrozumiał, że sierżant uznał jego wypowiedź za szczególnie durną.

— Stewart, jesteś idiotą — powiedział sierżant łagodnie i wskazał ręką na zbuntowane jednostki w oddali. — Za rok lub dwa ci skurwiele będą nas wspierać w walce. Pomyśl o tym. Co by się stało, gdyby Posleeni wylądowali jutro?

Szeregowiec odwrócił się, spojrzał na płomienie i podrapał się w głowę. Wydął policzki i huśtał się w przód i w tył w przepisowej pozycji na spocznij.

— No tak.


* * *

Pappas nie zauważył, kiedy Stewart podniósł dwa kije od miotły, ale sposób, w jaki kręcił nimi w obydwu rękach, zdradzał wyszkolenie, które zaskoczyło nawet doświadczonego podoficera. Stewart powalił na ziemię agresywnego pijanego żołnierza, zanim ten zdążył wrzasnąć, a dwóch innych członków drugiej drużyny zaciągnęło go w krzaki. Po usunięciu przeszkody pluton dalej zagłębiał się w wir.

Wydawało się, jakby płonął cały świat. Belki i deski wyrwane z baraków płonęły poukładane w stosy na podwórzach i placach apelowych. Ogień trawił sprzęty z mieszkań żołnierzy i ogrzewał jesienną noc.

Wszędzie szwendały się małe grupki rekrutów, czasem z butelką w ręku, a czasem popalając wonne substancje.

Odgłosy w ciemnościach mówiły także o innych uciechach, którymi umilano sobie czas. Ponieważ wyglądało na to, że rozkoszne igraszki odbywały się za zgodą wszystkich zainteresowanych, Pappas zignorował je. Szczerze powiedziawszy, zapewne nie wiedziałby, co zrobić, gdyby któraś ze stron nie wyrażała zgody. Misja polegała na odnalezieniu jednostki i dołączeniu do niej. Wtedy sprawy powinny pójść łatwiej. Taką przynajmniej miał nadzieję.

Nakazał gestem dłoni, żeby druga drużyna zatrzymała się, a pluton stanął wkoło. Żołnierze stanęli na zacienionym obszarze, trzymając mnóstwo różnych pałek w rękach. Dowódcy zespołów dołączyli do sierżanta pośrodku koła. Pappas wyciągnął mapę z kieszeni i ruchem ręki polecił żołnierzom przyjrzeć się jej w migotliwym świetle odległych płomieni.

— Żeby dostać się do celu, czyli do miejsca, w którym, jak sądzą żandarmi, jest nasz batalion, musimy przejść tędy.

Pokazał na plac apelowy za budynkami. Obiekt był zaznaczony na mapie jako dawne lądowisko dla helikopterów. Obecnie w najlepsze odbywało się tam wielkie przyjęcie, płonęły liczne ogniska, a wkoło szwendało się z dobre tysiąc osób, mężczyzn i kobiet.

— Możliwe, że nie natrafimy na opór, ale to tylko przypuszczenia. Moglibyśmy obejść teren dookoła, ale zeszlibyśmy z drogi, a prędzej czy później szczęście i tak przestałoby nam sprzyjać. — Wskazał ręką na miejsce, gdzie pijany żołnierz dochodził do siebie po uderzeniu. — Jestem otwarty na sugestie.

— A może po prostu przebiegniemy przez środek, jakbyśmy byli na ćwiczeniach? — zapytał Michaels. — Mało prawdopodobne, żeby zaczepili całą formację. Co pan o tym sądzi, sierżancie?

Stewart parsknął śmiechem.

— Widzisz tu kogoś na ćwiczeniach? — zapytał.

Adams potrząsnął głową.

— Wyjątkowo muszę się zgodzić ze Stewartem. Nie wydaje mi się, żeby ktoś tu odbywał trening. Byłoby nas widać jak na dłoni.

— A jeśli się zgrupujemy, możemy wyglądać na zagrożenie — zaznaczył Stewart i przymrużył oczy.

— Dobra, zrobimy tak… — zaczął Pappas.

— Sierżancie, przepraszam, mogę coś powiedzieć? — zapytał mały szeregowiec.

Jeszcze kilka dni wcześniej przerywanie instruktorowi musztrowemu byłoby nie do pomyślenia. Jednak obecna sytuacja nie tylko wymagała pomysłów, ale też, o dziwo, Stewart czuł się w tych warunkach jak w domu.

— Dobra — powiedział sierżant — słucham.

— Myślę, że ja i chłopaki moglibyśmy odciągnąć część z nich — powiedział szeregowiec, utkwił wzrok w odległym przyjęciu, a jego brew uniosła się w zamyśleniu. — Utworzylibyśmy coś w rodzaju korytarza, a reszta z was prześlizgnęłaby się.

— Jak? — Pappas patrzył, jak szeregowiec myśli.

Zauważył już, że podczas gdy on bił Stewarta na głowę w doświadczeniu i wiedzy, żołnierz wyprzedzał go znacznie w przebiegłości i podstępach.

— Przyłączymy się do nich — ciągnął Stewart, nieświadomy spojrzenia sierżanta. — Prawie wszyscy w drugiej drużynie jesteśmy z latynoskiej dzielnicy — ciągnął mały szeregowiec. — Jesteśmy tu ziomkami, czujemy się jak u siebie w domu. Moglibyśmy znaleźć się w samym środku przyjęcia — wskazał na libację — gdyby nic nam w tym nie przeszkodziło.

Odwrócił się, spojrzał na porucznika i dostrzegł wyraz szacunku w jego oczach.

— Mówisz teraz bardziej do rzeczy niż kiedykolwiek.

Podoficer skinął głową na znak zrozumienia.

— Ruszaj.

— Ale moglibyśmy… Znam kilka sposobów na zorganizowanie atrakcji, trochę sztuczek cyrkowych. Ja i chłopaki możemy przyciągnąć ich uwagę. To otworzy korytarz, którego pan potrzebuje.

— A jak się nie uda? — zapytał Pappas.

— Będziemy uciekać jak cholera — uśmiechnął się szeregowiec.

Pappas przyjrzał mu się uważnie.

— A kiedy dotrzesz do jednostki? — zapytał z oczywistą podejrzliwością w głosie.

Stewart potrząsnął głową z wyrzutem.

— Sierżancie, nie mówię, że urządzimy sobie małe przyjęcie. Będziemy musieli wmieszać się w tłum. Ale dołączymy do was wszyscy do świtu. Będzie trudniej się wydostać niż wejść. Odciągnięcie uwagi od was będzie najłatwiejszą częścią planu.

Pappas skinął głową i popatrzył z rozwagą na szeregowca.

— Hmm. — Wydął policzki w zamyśleniu. — Wiesz, Stewart, pewnego dnia będziesz musiał mi powiedzieć, jak przemyciłeś ten twój uliczny gang przez filtry osobowe floty uderzeniowej do mojego plutonu podstawowego. — Urwał. — Wykonać.

Stewart uśmiechnął się lekko.

— Ale nie dzisiaj — powiedział z przekonaniem.

— Nie dzisiaj — zgodził się podoficer. — Jednak nie ufam całkowicie twojej ulicznej mądrości. Kiedy tylko przedostaniemy się na drugą stronę, będziemy cię obserwować, aż uznam, że wszystko jest w porządku. Nie spiesz się, będziemy tam tak długo, jak trzeba.

— Poradzę sobie, sierżancie — powiedział szeregowiec z przekonaniem.

— Dobra, więc nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebyśmy się przyglądali? — zapytał Pappas z uśmiechem.

Stewart potrząsnął głową z rezygnacją.

— Niech będzie, szefie.

— Dobra — powiedział podoficer. — Czas na zabawę.


* * *

Stewart wytarł ręce o jedwabny uniform, zrobił krok naprzód i poklepał stojącego przed nim żołnierza w szerokie ramię.

Hola, ’migo, ¿dónde ’stá el licor?

Zadanie wymagało, jak widać, wysokich kwalifikacji w pewnych dziedzinach.

Wielki latynoski żołnierz parsknął i odwrócił się.

Que chingadero quiere saber, cameron?

— Hej, dopiero co przyszliśmy. Muszę się napić.

W dłoni Stewarta pojawiła się dwudziestka. Członkowie drużyny przyjęli za nim postawę twardzieli. Włożyli dłonie za pasek lub do kieszeni, wysunęli biodra do przodu i rozglądali się. Wyglądali jak garstka ziomków szukających dobrej zabawy. Stewart włożył dwa kije od miotły za kołnierz kurtki. W razie potrzeby mógł je w jednej chwili wyciągnąć.

Wielki żołnierz zerknął na gang i jeszcze raz przemyślał sprawę. Mógł zawołać własnych zbirów, ale nie była to odpowiednia pora na walkę z nieznajomymi dziwakami. Żołnierz był niemal całkowicie pewien, że rozgniótłby drobnego przybysza jak pluskwę, ale nigdy nic nie wiadomo. Przybysz wyglądał na okropnie pewnego siebie.

— Trudno coś znaleźć, koleś — powiedział wielki żołnierz i pociągnął z butelki duży łyk tequili. — Zapytaj Maracone, tam przy trybunach, on zazwyczaj coś ma.

Gracias — powiedział Stewart, a dwudziestka nagle zniknęła z kieszeni latynoskiego żołnierza.

De nada — powiedział Latynos i odwrócił się do swoich kumpli.

— I co? — szepnął Wilson.

— Miał nóż — powiedział cicho Stewart — i jakiś pistolet.

— Miał — powiedział z uśmiechem zastępca dowódcy.

— Miał — potwierdził Stewart bez najmniejszych oznak rozbawienia. Był całkowicie skoncentrowany na misji. — Ubijemy interes.

Nawet z daleka z łatwością można było rozpoznać dealera. Wściekły mały szeregowiec, otoczony mięśniakami i grupą kobiet w mundurach przyciętych w taki sposób, że odsłaniały pępek i nogi poniżej ud. Kobiety na pewno marzły w zimną i wilgotną jesienną noc.

— Dobra — powiedział Wilson i odruchowo rozejrzał się po okolicy w poszukiwaniu zagrożenia.

Sprawdził, czy reszta drużyny jest na miejscu i czy też się rozgląda. Tak było, i Wilson z zadowoleniem kiwnął głową. Jak ująłby to sierżant, wszystko było tip-top.

— Potem urządzę pokaz połykania mieczy — Stewart dalej wyjaśniał plany i taktykę przyszłego działania, a Wilson dbał w tym czasie o bezpieczeństwo.

Taki podział obowiązków był warunkiem przetrwania na ulicach latynoskiej dzielnicy, ale ani Stewart, ani Wilson nie zdawali sobie sprawy, że przypominało to także relacje między oficerami i podoficerami.

— Jasne.

— Trzymaj — dyskretnie podał szeregowcowi mały pistolet.

Wilson ukrył się za plecami Stewarta i szybko sprawdził magazynek dwudziestki piątki.

— Osłaniaj mnie.

Stewart ruszył w stronę dealera. Drogę zagrodził mu jeden z jego ochroniarzy, ale dealer gestem dłoni nakazał mu odejść na bok. Była to demonstracja siły, która jednak obchodziła Stewarta nie bardziej niż zeszłoroczny śnieg.

Teraz, kiedy podszedł tak blisko, mógł powalić trupem dealera i przynajmniej dwóch ochroniarzy nawet bez wsparcia Wilsona. Ależ z nich pieprzeni amatorzy, pomyślał.

Hola — zawołał z uśmiechem. — Co masz?

— A czego chcesz? — zapytał dealer znudzonym głosem. — Mam prawie wszystko.

— Potrzebny mi jakiś mocny trunek, koleś. Jesteśmy świeżo po treningu i przyda nam się coś, co daje niezłego kopa!

Uśmiechnął się jak głupi, mały rekrut na podstawowym szkoleniu. Tak, o to chodzi.

— To będzie sporo kosztować, koleś — powiedział dealer. — Trudno dostać towar. Ci pieprzeni żandarmi tylko patrzą, żeby mi zakosić zapasy.

— Hej — powiedział Stewart i wyjął zwitek banknotów. — Mam kasę, koleś. Masz jakąś dobrą tequilę?

— Jasne — uśmiechnął się mały żołnierz.

Machnął dłonią w stronę jednej z dziewcząt, która wyjęła butelkę z pomalowanej sprayem skrzynki na amunicję.

— To będzie sześćdziesiąt.

— Jezu — powiedział Stewart i potrząsnął głową. — To rozbój.

Odliczył odpowiednią ilość pieniędzy i wziął butelkę. Jeden łyk wystarczył, żeby się upewnić, że alkohol nadawał się do przeprowadzenia planu.

— Rany! Czas na odlot!

— Tak — powiedział kwaśno dealer. — Ale gdzie indziej. Ja mam innych klientów.

— Spoko, koleś, na razie.

Stewart uśmiechnął się znowu i wrócił do drużyny.

— Snajper na trybunach — szepnął Wilson. — Nie widzę karabinu, ale gdzieś tam jest.

— Możesz go zdjąć z tyłu?

— Nie tą pieprzoną małą Astrą. Może ty, ale też nie jednym strzałem. Zresztą ktoś obstawia tyły.

— No problemo. Ludzie zawsze chętnie podziwiają talenty — uśmiechnął się Stewart.

— Jesteś pieprzonym świrem, Manuel.

— Nazywam się James Stewart. Nie zapominaj o tym.

— Jasne, a ja jestem królewna Śnieżka.

— Chusteczki — powiedział Stewart bez komentarza i wyciągnął rękę.

Członkowie drużyny podali sobie kawałki materiału i przywiązali je na końcach złamanych kijów od miotły.

Skropione wysokoprocentową tequilą stały się gotowymi do podpalenia pochodniami.

— Nadchodzi nicość — powiedział Stewart i poszedł w stronę grupy, która obstawiała sekcję trybun z dala od dealera.

— Hej, chłopaki — powiedział do białych żołnierzy.

Patrzyli podejrzliwie, jak podchodzi. Skinął na przywódcę, przysadzistego, grubego sierżanta z fałdami tłuszczu na szyi.

— Wiecie, co by się przydało na tym przyjęciu? — zapytał Stewart donośnym, rozradowanym głosem.

— Pieprzony idiota? — zapytał przywódca.

Grupa roześmiała się z ciężkiego dowcipu.

Co za Einstein, pomyślał Stewart.

— Trochę rozrywki!

Wskoczył na trybuny i wypił haust tequili z butelki. Błysnął ogień zapalniczki i Stewart wypluł alkohol w chmurze płomieni. Buchający ogień oświetlił teren i rozległy się okrzyki podziwu.

— Panie i panowie — zawołał Stewart donośnym głosem. — Witamy na największym przedstawieniu na Ziemi!

Zadziwię i urzeknę was mocą iluzji i możliwościami umysłu! Moja moc nie zna granic!

Wyciągnął pałki, podpalił je i zaczął nimi kręcić.


* * *

— Dobra — powiedział Pappas — to sygnał. Przygotować się, ruszamy.

Oczekiwanie, aż Stewart zajmie pozycję, wydawało się wiecznością, ale kiedy wreszcie zaczęło się przedstawienie, tłum istotnie ruszył się z miejsca. Sierżant postanowił zrobić to samo.

— Drużyna czwarta, w stronę Stewarta, postarajcie się podejść możliwie najbliżej. Trzecia: idźcie do środka terenu. Kiedy czwarta zajmie pozycję, skręćcie do koszar. — Potrząsnął głową. — Wszyscy chcą zobaczyć tego pieprzonego małego idiotę.


* * *

Jeszcze nigdy nie występował przed tak liczną publicznością. Żołnierze najwyraźniej byli spragnieni rozrywki.

Wszystko szło dobrze. Sztuki cyrkowe zawsze zachwycały ludzi, a tequili wystarczyło, żeby żonglować i połykać ogień.

Kiedy już się rozkręcił z magicznymi sztuczkami, nadszedł czas na wielki finał. Dał znać Wilsonowi, który podwinął rękawy, stanął naprzeciw Stewarta i spojrzał na drużynę. Ktoś rzucił mu nóż, a on rzucił go do Stewarta.

Stewart odrzucił nóż z powrotem i tak zaczęli dwuosobową żonglerkę. Któryś z pozostałych członków drużyny zaśpiewał znaną piosenkę i cyrkowcy zatańczyli na trybunach, robiąc obroty i stając na głowie. Drużyna rzucała coraz więcej przedmiotów do żonglowania. Po piętnastu minutach Stewart podrzucał już czternaście przedmiotów, łącznie z płonącymi pochodniami i dwoma nożami. Stwierdził, że czas już kończyć. Skinął na Wilsona, wyskoczył w górę z uniesioną ręką i złapał garść przedmiotów przy wtórze gromkiego aplauzu.


* * *

— Sierżancie — powiedział Adams, przepychając się przez ścieśniony tłum. — Mamy problemy.

Загрузка...