6

Orbita Barwhon V
15:30 czasu uniwersalnego Greenwich, 25 czerwca 2001

Statek wyszedł z nadświetlnej i ukazała się przed nim planeta Barwhon, świat mgieł i purpurowej roślinności.

— Przedostaniemy się przez nie zabezpieczony korytarz, który według naszych danych nie należy jeszcze do Posleenów.

Starszy sierżant Mosovich po raz ostatni zerknął na opis misji. Członkowie Źrenicy 1, jak oficjalnie nazwano zespół, siedzieli przy małym stole w ciasnym himmickim statku, jedząc śniadanie i popijając ostatnią odrobinę prawdziwej kawy, a planeta rosła w oczach na ekranie wizyjnym. Atmosfera była napięta; w powietrzu unosił się zapach podniecenia. Wszyscy byli wyszkolonymi żołnierzami, ale otoczenie nie pozwalało im zapomnieć, że znaleźli się w grupie ludzi, którzy pierwsi postawią stopę na obcej planecie. Otrzymali zastrzyki hibernacyjne, jeszcze zanim statek wystartował z atolu Kwajalein. Prawie nie mieli czasu, żeby uporać się z poczuciem alienacji, gdyż zastrzyki zadziałały i zapadli w sen. Teraz wszystko w zasięgu wzroku roztaczało delikatną aurę obcości.

Oświetlenie mamiło wzrok. Nie było jarzeniowe ani fluorescencyjne i wydawało się niezbyt dostosowane do ludzkich oczu. Odnosiło się wrażenie, że na statku nie jest ciemno, tylko większość światła leży w zakresie fal niewidzialnych dla ludzi. Przedmioty majaczyły na granicy widoczności, niby dostrzegalne, a jednak nieuchwytne.

Leśny kamuflaż załogi zmienił się pod osobliwym oświetleniem w dziwaczne, nieostre plamy czerni i migotliwej zieleni.

Pokłady i ścianki działowe miały głównie niebieską lub błotnobrązową barwę. Odnosiło się wrażenie, że kolory były jaskrawe, tylko że nie w taki sposób, w jaki pojmują to ludzie.

W powietrzu unosiły się słabe, drażniące zapachy, dziwne i tak samo obce. Nie pochodziły ani od związków organicznych, ani od maszyn, były po prostu inne. Okazjonalne piskliwe dźwięki pobrzmiewały na granicy słyszalności, drażniły podświadomość. Może były to komunikaty dla całego statku, może startujące podsystemy, a może duchy martwych Himmitów. Dyskomfort zwiększały niewłaściwie skonstruowane meble. Stół był za wysoki, ławki za niskie, siedzenia za małe. Meble zaprojektowano najwyraźniej dla ludzi, ale ich twórcą nie była na pewno istota, która miała ich używać.

Wszystko wokół raziło obcością. Żołnierze ścieśnili się i łapczywie kończyli posiłek. Każdy marzył skrycie, żeby choć przez chwilę zobaczyć jeszcze coś prawdziwie zielonego albo żółtego.

Himmit Rigas był obecny, a jeśli na statku znajdowali się jeszcze jacyś inni himmiccy członkowie załogi, to nie dawali się zobaczyć. Dla Himmitów drapieżnik był zawsze drapieżnikiem i Rigas musiał być szalony, żeby się z nimi zadawać.

— Na planecie nie ma kontynentów ani oceanów, jest tylko jedno wielkie bagno i dżungla. Zaczniemy misję w terenie, gdzie jest więcej bagna niż dżungli, bo nie da się zamaskować akustycznych i termicznych sygnałów pochodzących ze zwalniającego statku kosmicznego. Potem przeniesiemy się w ten region. — Mosovich wskazał obszar na ekranie wizyjnym po to, żeby podkreślić, że prawie nadszedł już czas rozpoczęcia misji! — To jest region, który Posleeni najechali w pierwszej kolejności i gdzie asymilacja nie powinna stwarzać trudności. Na początku po prostu sprawdzimy teren i spróbujemy ustalić, z jakim zagrożeniem mamy do czynienia. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a rzadko tak bywa, skoczymy do innych sektorów i sprawdzimy, co się dzieje w różnych odstępach czasu po podboju.

W czasie kiedy Mosovich mówił, Ellsworthy ostrożnie wybrała całe mięso z gulaszu i przesunęła je na bok talerza, potem oddzieliła ziemniaki od warzyw. Warzywa podzieliła dalej według kolorów na żółte, brązowe i pomarańczowe. Z dziecinnym grymasem wybrała wszystko, co nie należało do żadnej z głównych grup pożywienia. Zanim skończyła, wszyscy zdążyli już zjeść, odchylili się do tyłu w fotelach i obserwowali ten codzienny rytuał. Przez prawie miesiąc przed startem tajnego statku zespół trenował razem. Mieli dość czasu, żeby odkryć swoje mocne i słabe strony, swoje prywatne troski i nawyki. Z luźnej grupy wspaniałych żołnierzy zmienili się w zgrany zespół i oswoili ze zwyczajami każdego członka drużyny.

Teraz robiono szeptem zakłady na temat tego, którą część posiłku Ellsworthy uzna za prawdziwe jedzenie, a którą, według jej własnego nazewnictwa, za „kleistą papkę”. Ellsworthy ostrożnie zgarnęła z mięsa możliwie najwięcej sosu i połknęła go. Przyjrzała się badawczo pozostałej części posiłku, kręcąc głową z boku na bok i pochylając się, żeby powąchać, aż wreszcie odsunęła talerz. Według Sandry Ellsworthy, ludzie dzielili się na mięsożerców i roślinożerców, a ona doskonale wiedziała, do której grupy się zalicza.

W milczeniu podsunęła talerz siedzącemu po drugiej stronie stołu Muellerowi, kiedy ten pytająco uniósł krzaczaste blond brwi. Potężny podoficer wziął talerz i włożył do ust pozostawione kupki posiłku, nie wyłączając — tutaj Ellsworthy musiała zamknąć oczy — „kleistej papki”. Kiedy skończył, jego policzki były wypchane jak u chomika. Wytarł poplamiony sosem podbródek i znowu uniósł brwi.

— Jeśli już skończyliście… — zaśmiał się Mosovich.

Ten rytuał doskonale rozładowywał napięcie, a w obcym himmickim statku było to potrzebne jeszcze bardziej niż zwykle. Mosovich nie musiał się martwić, czy Ellsworthy zna swoje zadania podczas misji. Gdyby ją poprosił, mogłaby powtórzyć słowo w słowo całą jego wypowiedź.

— W wypadku nie przewidzianych kłopotów odbierze nas za cztery miesiące inny himmicki statek. Martine ma sprzęt komunikacyjny o dużym zasięgu. W razie potrzeby może połączyć się ze statkiem kurierskim. Mamy zapasy na pięć miesięcy w przenośnych kontenerach i magazynach statku, o ile nie stracimy z nim kontaktu. Są jakieś pytania?

Nie było; słyszeli już to wszystko z milion razy.

— Dobra, początek misji za godzinę. Pora założyć skafandry.

Odsunęli się od stołu i ruszyli w stronę komory ciśnieniowej, a Rigas podszedł do pulpitu sterowniczego. Mueller chwycił ostatnie trzy kromki chleba i wepchnął sobie do ust, jeszcze bardziej wydymając policzki.

— Nie mogę uwierzyć, że tak dużo jesz — powiedział Trapp, a na jego berecie przez chwilę zalśniło złoto oznaczenia Komanda Foki.

— Fffużo ważę. Nie ffak jak ffy, kurfuple! — wielki podoficer wymamrotał niewyraźnie.

W ciasnej komorze ciśnieniowej małego statku sierżant Martine, którego jąkanie ani trochę nie przeszkadzało mu w pracy, otwierał zabezpieczenia sprzętu i broni. Zaczął składać swój zestaw sprzętu, kiedy Ellsworthy wyminęła go, żeby wyjąć broń. Do pomieszczenia niewiele większego od klozetu wpakował się jeszcze Mueller, żeby otworzyć skrzynki ze sprzętem zwiadowczym i materiałami wybuchowymi, a Ersin i Richards zajęli się sprawdzaniem zapasów lekarstw i opatrunków. W niektórych przypadkach sprzęt udoskonalono według technologii Galaksjan.

Urządzenia komunikacyjne używały pól podprzestrzennych, dzięki którym sygnał był wykrywalny, ale nie można było zlokalizować jego źródła. Jedynym wytworem federacyjnej technologii, z którego ku zmartwieniu Darhelów nie mogli skorzystać, były inteligentne przekaźniki. Galaksjanie bardzo przepraszali, ale po prostu wszystkie takie urządzenia przypisano już innym użytkownikom.

Podczas gdy reszta zespołu kończyła zapinać plecaki i kombinezony bojowe, Mosovich włożył do ucha odbiornik komunikacyjny i ruchem dłoni nakazał pozostałym zrobić to samo. Następnie zainstalował mikrofon gardłowy na swoim jabłku Adama.

— Próba, ogólny test — wyartykułował, nie otwierając ust i wydając z siebie tylko lekkie mruczenie.

— Operacyjny.

— Zwiad.

— Snajper.

— Terenoznawstwo.

— Sanitariusz.

— Łączność.

— Saper.

Mueller wyciągnął dwie sztuki ładunków wybuchowych C-9 i zamachał nimi demonstracyjnie. Mosovich skarcił go spojrzeniem.

— Dowództwo, test pomyślny. Od tej chwili otwieracie usta tylko po to, żeby jeść.

System odbierał drgania jabłka Adama i przekazywał je w postaci fal o niskich częstotliwościach, które były dużo trudniejsze do wykrycia niż dźwięk. O ile Posleeni w ogóle używali jakichś detektorów, zaszyfrowane mikrodrgania mogłyby im się wydać tylko rodzajem anomalii podprzestrzennych, które zwykle występują na powierzchni planet.

Jeszcze raz sprawdzono plecaki, posegregowano sprzęt i wreszcie wszystko było gotowe. W chwilę później w głośnikach rozległ się głos Himmita Rigasa.

— Za moment wchodzimy w atmosferę. Proszę zająć pozycje.

Członkowie zespołu zapięli plecaki, zamocowali broń i wdrapali się na niewygodne koje ratunkowe. Plecaki, których nie zdejmowali, zmieściły się w specjalnie zaprojektowanych zagłębieniach. Kiedy wszyscy już się ułożyli, plastyczna masa wypełniła przestrzenie między nimi a kojami, a potem powiększyła swoją objętość i zaczęła z wolna pokrywać żołnierzy od stóp do głów, łącznie z przymocowaną bronią. W końcu substancja okleiła kokonem całe ich ciała, z wyjątkiem twarzy. Kiedy masa dobrze dopasowała się do kształtu ich ciał, skurczyła się i maksymalnie ścisnęła. W ten sposób, gdyby doszło do nagłej utraty sterowności, załoga miała pewne szanse na przeżycie.

Wszyscy ćwiczyli ten manewr w symulatorach na Kwajalein, ale mimo to ogarnął ich lęk, kiedy dziwna substancja zaczęła pełzać w górę twarzy, omijając oczy, nos i usta. Kiedy tylko kokony były gotowe, tajny statek kosmiczny uderzył w zewnętrzne warstwy atmosfery i szarpnął jak nie ujeżdżony koń.

— Hej, sierżancie — Mueller zamruczał przez obwody komunikacyjne. — Po co ten cyrk? Skoro mamy kompensatory bezwładności, i tak nic nie poczujemy.

— Nie mam zielonego pojęcia, Mueller — rzucił Mosovich. — Zamknij się i leż spokojnie.

W tym momencie statek skręcił ostro w dół i jednocześnie przechylił się mocno na bok, a twarz sierżanta zzieleniała od przeciążenia.

Ellsworthy, która miała najmniejsze doświadczenie w lotach tego typu, gwałtownie zwymiotowała, co jeszcze pogorszyło sytuację, zwłaszcza że nie mogła przewrócić się na bok. Smród zwróconego gulaszu wywołał u załogi reakcję łańcuchową. Kabinę wypełniły wiązki promieni ściągających, które złapały krople kleistej mazi i wciągnęły je w otwory w ścianach. Wokół koi ratunkowych i twarzy załogi zaroiło się od nannitów, usuwających nieczystości z każdego centymetra kwadratowego kabiny. Nieoczekiwaną zaletą kokonów okazał się fakt, że ochroniły one mundury i sprzęt.

— Sierżancie Mueller — zabrzmiał interkom, kiedy pająkowate nannity usuwały resztki zawartości żołądka z twarzy żołnierza. — Mówi Himmit Rigas. Nie odczuwacie na szczęście wszystkich skutków manewrów, które wykonuje statek. Podążamy torem maksymalnie zmniejszającym prawdopodobieństwo wykrycia. Ostatni przechył spowodował przeciążenie dwieście razy większe od grawitacji waszej planety. Nie możemy zamaskować naszego śladu termicznego, więc staramy się przyjąć tor lotu bardzo nieregularnego meteoru. A teraz, jak powiedział wasz starszy sierżant, zamknijcie się i leżcie spokojnie.

Część załogi zaśmiała się ponuro, a statek wykonał beczkę i ostro zanurkował ku ziemi.

— Trzydzieści sekund.

Koje ratunkowe jak na komendę uniosły się do pionu i przechyliły, odwracając członków załogi twarzą do dołu.

Podłoga rozchyliła się i przez zasłonę pola siłowego żołnierze zobaczyli purpurowe drzewa planety Barwhon.

Dziewicze zarośla śmigały w dole szybciej niż rozpędzony pociąg i wydawało się, że statek dzieli od nich zaledwie kilka centymetrów. Wielowarstwowa dżungla była najgęstszym lasem w całym znanym wszechświecie; perspektywa misji bojowej w tym terenie przestała się nagle wydawać dobrym pomysłem.

— Dziesięć sekund.

Mosovich wziął głęboki oddech, a masa plastyczna cofnęła się nagle w głąb koi. Sierżant przycisnął do piersi swojego Zamiatacza Ulic kaliber 12 i postanowił zaufać himmickim urządzeniom. W kabinie rozległ się nagle huk powietrza, dźwięk dobrze znany wszystkim jednostkom powietrznodesantowym, a Mosovich prawie w tym samym momencie poczuł uderzenie w plecy. Połączony efekt wyrzucenia ze statku i grawitacji wydawał się przesądzać o roztrzaskaniu załogi o drzewne giganty rodem z mitów greckich. Kiedy gałęzie niemal sięgały po nich jak odnóża modliszki, Mosovich usłyszał zgrzyt w plecaku i tempo lotu gwałtownie osłabło. Nie odczuł zwalniania. Tylko widok nie przybliżających się już drzew wskazywał, że zatrzymał się w powietrzu. Rozejrzał się i zobaczył pozostałych członków zespołu, którzy podobnie jak on dyndali na rzemieniach swoich plecaków. Włączył obwód opuszczania w galaksjańskim urządzeniu antygrawitacyjnym i zespół do zadań specjalnych zaczął opadać w stronę nieznanego lasu.

Загрузка...