Tulo’stenaloor, Wielki Mistrz Zakonu Bitewnego Sten Po’oslena’ar, uważał się za znawcę sztuk wojennych.
Zgłębił wszystkie trzy dyscypliny dostępne w jego randze. Nie ogarniał go szał bitewny te’aalan, który na jego oczach wyniszczał jego współziomków. Ale nigdy w czasie nauki, w bitwach tej kampanii ani też w innych podbojach nie spotkał się z taką zaciętością, jaką odznaczały się demony w szarych szatach, z którymi ścierało się teraz jego oolt’ondai. Choć w ferworze walki mury spływały nienawistną czerwoną krwią wrogów, oni wciąż dawali odpór mocy Sten Po’oslena’ar.
— Tele’stenie — zawołał przez komunikator — zabierz swoich oolt na lewe skrzydło, wesprzyj Alllllntta i przygotuj się do przejęcia jego oolt’os.
— Jak sobie życzysz — odezwał się komunikator.
Siedzący obok eson’antai dyszał z wysiłku. Opuścił swój tenar, żeby wesprzeć innego kessentai, ranionego przez przeklęte młóciwa. Taki altruizm był wśród Po’oslena’ar rzadki, prawie niespotykany. Możliwe, że nawet niemoralny. Młody kessentai wdrapał się z powrotem na swój tenar.
— Sądzisz, że zawiedzie na ścieżce?
— To pewne jak wschód słońca — powiedział Tulo’stenaloor.
Podniósł wzrok na nienawistne zielone słońce obmierzłego świata. Powinien był zostać na spowitej chmurami Atthanaleen. Pewnie była na najlepszej drodze do ordonath, ale przynajmniej padało! I nie było tam tych parszywych szarych młóciw!
— Te po trzykroć przeklęte demony mnożą się, choćbyśmy na nich napierali z całych sił. Spójrz, jak ten kessentai wychyla tenar, wkrótce usunie go ze ścieżki jedna z tych prostych strzelb chemicznych. Ucz się na jego błędach, eson’antai!
— Jak pragniesz, mój edas’antai.
— Tulo’stenaloorze! — zagrzmiał komunikator. — Sprowadź swoich tel’enalanaa oolt’os do budynku albo cię przedziurawię!
Odezwał się do niego Al’al’anar, jego zaprzyjaźniony mistrz.
— Chciałbym, żebyś to uczynił, Al’al’anarze. Wtedy to ty traciłbyś oolt przez te młóciwa.
— Zawsze byłeś zbyt miękki! Ruszaj albo oddaj ścieżkę, a’a’danie! — parsknął śmiechem jego zaprzyjaźniony dowódca batalionu.
— Chcesz ścieżkę! — krzyknął Tulo’stenaloor, nagle żółty z gniewu. — Weź sobie tę parszywą ścieżkę!
Stracił już połowę swojego oolt’ondai i nie był w nastroju do wysłuchiwania skarg byle pisklaka.
— Tulo’stenaloorze! Al’al’anarze!
— Jak chcesz — powiedział Tulo’stenaloor, a w jego głosie nadal kipiał gniew.
Zazgrzytał zębami i machnął grzebieniem, co pozwoliło mu się opanować.
— Mój edas’antai — zabrzmiał głos Al’al’anara.
— Tulo’stenaloor przejmie ścieżkę — zarządził wyższy dowódca z odległego dwunastościennego lądownika. — Al’al’anar zaczeka, póki nie nabierze mądrości. A ja stracę całe oolt’ondai, bo on jest twoim eson’antai.
— Jak chcesz, aad’nal’sa’anie. Jednak wkrótce skończą mi się oolt.
— Dostrzegam to. Al’al’anarze, ustaw się za Tulo’stenalorem i przygotuj do ponownego ataku ze skrzydła od strony morza. Dostrzegam tam słabość; tam jest mniej tenarów tel’enalanaa.
— Jak pragniesz! — rozradował się Al’al’anar.
— Wielka jest twoja mądrość — powiedział Tulo’stenaloor.
W ten sposób tracę status, pomyślał. Ale teraz wykorzystam sytuację, kiedy ten po trzykroć przeklęty pisklak sknoci jakieś proste posunięcie.
Al’al’anar nigdy nie potrafił skuteczne wesprzeć innych oolt’ondai i zamiast tego popadał w szał bitewny i gonił za bezbronnymi, zielonymi młóciwami jak dziki oolt’os. Gdyby nie modyfikator genów, mógłby zostać co najwyżej mistrzem zwiadowców, ale bardziej prawdopodobne, że już by nie żył. Takie były bitwy na ścieżce.
Spodek Alllllntta nagle wymknął się spod kontroli, kiedy łeb Wszechwładcy pękł jak melon; niemiecki żołnierz skutecznie wziął go na cel, kiedy centaur uniósł się w tenarze, żeby pod lepszym kątem podejść pod pierwsze szeregi. Oolt’os jego kompanii rozbiegli się po wyższych kondygnacjach w gwałtownej furii, ale już po chwili zaczęli torować sobie drogę na tyły. Grenadierzy przypuścili jednak nagły kontratak i odzyskali drugorzędne pozycje.
— Tele’stenie! Sprowadź tu zaraz swoich oolt!
— Tak, aad’nal’sa’anie, jak sobie życzysz.
Młody Wszechwładca, dopiero niedawno awansowany ze stanowiska mistrza zwiadowców, po raz pierwszy w życiu postanowił zaprząc „na gorąco” wojowników innego zgładzonego Wszechwładcy. Ponieważ jednak trzeba było dotknąć każdego po kolei wojownika, przestał uchylać się swoim tenarem. Pojedyncza kula kaliber 7,62 mm zakończyła ścieżkę młodego dowódcy kompanii.
— Tel’enaa, fuscrito utt! — zaklął Tulo’stenaloor po śmierci syna. — Alld’nt! Pchnij oolt’os Tele’stena i Alllllntta na szare demony i bądź przeklęty razem z nimi!
Tele’stenie, mój eson’antai, mówiłem ci tyle razy: Nigdy się nie zatrzymuj.
— Majorze Steuben, odzyskaliśmy drugorzędne pozycje!
— Wspaniale, poruczniku. Utrzymać je za wszelką cenę! Staram się wezwać wsparcie i mam nadzieję, że nie zdołają nas zepchnąć, zanim nie przyślą nam tu innych oddziałów!
— Tak, sir, dziesiąta dywizja grenadierów nigdy się nie podda!
— Dobra robota, poruczniku Mellethin. Muszę już iść. Bądźcie twardzi jak stal!
— Jak stal, sir.
Jak stal, rzeczywiście, pomyślał major Joachim Steuben, ale nawet stal mięknie w ogniu.
Ze swojej pozycji na niższym piętrze megawieżowca widział dokładnie płonące czołgi swojej zdziesiątkowanej dywizji. Jednak jeszcze gorszy niż widok był swąd palonego mięsa i gumy, wyraźnie wyczuwalny nawet z tej odległości. Niedobitki dziesiątej dywizji grenadierów nie sformowałyby niepełnego batalionu nawet po otrzymaniu posiłków, a o tego nie miały kontaktu z większością wspierających je dywizji Francuzów, Brytyjczyków i Amerykanów. Jeśli sytuacja się nie poprawi, i to szybko, wszyscy będą straceni.
Tyle przekazał do głównego dowództwa i otrzymał rutynową, banalną odpowiedź. Pomoc nadejdzie, amerykański batalion pancerzy wspomaganych jest nadal sprawny i jest już w drodze. Nie miał pojęcia, co będą w stanie zrobić, kiedy już się pojawią.
Wcześnie odkryli, że w ogniu walki systemy naprowadzania Wszechwładców nie mogą namierzyć snajpera, i zmarły dowódca batalionu Steubena bardzo dobrze wykorzystał tę informację. Biorąc Wszechwładców na cel i przypuszczając bezlitosne ataki w czasie zamieszania po ich śmierci, grenadierzy długo opóźniali nieuniknione. Ale teraz zadziałała zwykła matematyka. Otaczały ich przytłaczające siły wroga i najlepiej było oszczędnie gospodarować życiem żołnierzy.
— Majorze — powiedział jeden z niewielu pozostałych jeszcze przy życiu techników i podał mikrofon — dowództwo korpusu.
— Majorze? — zabrzmiał głos dowódcy amerykańskiego korpusu.
— Tak, Herr General Leutnant — odpowiedział ze znużeniem major.
— Czeka was miłe zaskoczenie. Nie rozładuje to wprawdzie u was napięcia, ale pozwoli innym jednostkom udzielić wam wsparcia. Megawieżowce na wschód i północ od was przewrócą się. Mamy nadzieję, że wasz budynek pozostanie na miejscu.
— Słu… słucham, sir? Mógłby pan powtórzyć? — wyjąkał do mikrofonu zdumiony major dokładnie w chwili, kiedy zatrzęsła się ziemia. — Mein Gott! Was ist so heute los hier?
Zebrani wokół grenadierzy krzyczeli w nieludzkim strachu, kiedy ziemia zadrżała pod ich stopami. Technik łączności przywarł do ostatniego nadajnika dalekiego zasięgu, który chwilę potem spadł na ziemię.
— Majorze! — krzyknął podoficer operacyjny spod ściany od strony lądu — budynki!
Ulica wypełniła się nagle pyłem i gruzem, kiedy budynek na północnym zachodzie rozrzucił wyższe kondygnacje po całym bulwarze. Gruz zmiażdżył pierwsze szeregi Posleenów i przykrył kilka z działających jeszcze czołgów Leopard, które jednak po chwili wyjechały spod rumowiska i znów plunęły ogniem. Większość linii frontu zajmowały jednostki francuskie i angielskie oraz niedobitki amerykańskiego trzeciego batalionu pancerzy wspomaganych i siódmego pułku kawalerii. Gdyby tylko major miał teraz łączność z tymi jednostkami, mógłby polecić im, żeby przedostały się przez pierścień oblężenia do własnych linii. Nagle zdał sobie sprawę, że nadal ma na linii generała broni.
— Herr General? — powiedział major i zakasłał od chmury pyłu, która przetoczyła się przez kwaterę główną.
— Zakładam, że się udało?
— Tak, chwilowo wszystko ist so heute los, ale wkrótce będziemy to mieli za sobą. Możliwe, że mamy teraz jakieś szanse, Herr General!
— O to chodzi. Przekażcie tamtym jednostkom pancerzy wspomaganych rozkaz dołączenia do was, my nie mamy z nimi łączności. Potem wycofajcie się jak najszybciej.
— Przekazałbym im rozkaz, Herr General — powiedział major — ale z żalem informuję, że od ponad dwóch godzin również nie mamy łączności z tymi jednostkami.
— Cholera! Cóż, poślijcie tam kogoś z wiadomością.
— Już to zrobiłem, posłałem też nadajniki, ale nikt nie wrócił. Do budynku wtargnęła już cała kompania Posleenów. Oddziały na moim skrzydle pozostają w styku z jednostką Francuzów, ale ja nie mam łączności z tym skrzydłem i nie mogę wywalczyć dostępu do pozostałych jednostek NATO bez posłania do walki całej rezerwy. — Urwał i zastanowił się nad sytuacją. — Zbyt wiele razy musiałem to już robić, więc nie chcę jej wykorzystać teraz bez bezpośredniego rozkazu. Dla celów praktycznych dowodzę tylko wojskiem w zasięgu wzroku.
— Tak, macie całkowitą rację. Majorze, to jest bezpośredni rozkaz. Jeśli uda się wam wycofać wojsko bez wsparcia tych jednostek, zróbcie to. Nie utrzymujcie pozycji w nadziei, że się pojawią. Nie możemy podjąć obecnie takiego ryzyka. Zgodnie z tym, co wiemy, równie dobrze może ich już nie być.
— Jawohl, Herr General.
— Powodzenia, majorze.
— Danke schön, Herr General. Życzę szczęścia.
— Tak, w tej chwili wszystkim przyda nam się odrobina szczęścia.
— Majorze — zawołał jeden z podoficerów przy radiostacji. — Skrzydło od strony morza!
Czy demony bitwy a’a’lonaldal tego świata nigdy nie spoczną? Jaka nowa niespodzianka jeszcze ich czeka?
Tulo’stenaloor słyszał o wielkim upadku koło wyżyny, ale większość obserwatorów uznała to za wynik zniszczenia podczas bitwy albo słabej konstrukcji. Tym razem celowo zagrodzono drogę oolt’ondai na północ i zachód. Tutaj, na południu, wkrótce odczują gniew połączonych or’nallath w budynku.
Pocieszający był tylko fakt, że oolt’ondai Al’al’anara zdołało wesprzeć skrzydło od strony morza i rozpoczęło natarcie te’naal z zaciętością, jaką Tulo’stenaloor rzadko widywał. Nie lubił wprawdzie Al’al’anara, ale musiał przyznać, że potrafił on motywować swoich oolt’os. Oolt’ondai spadło na szare demony, kiedy próbowały podnieść się z klęski na zachodzie, i zadało im duże straty. Zostało zdziesiątkowane w walce wręcz, a Po’oslena’ar przodowali w tej sztuce. Parszywi or’nallath stracą wkrótce skrzydło od strony morza i Po’oslena’ar ruszą naprzód do centrum miasta.
Stanowisko dowodzenia dziesiątej dywizji grenadierów było całkiem opuszczone. Major Steuben pognał całą rezerwę, wszystkich urzędników i lekko rannych, jakich tylko znalazł, na skrzydło od strony morza, ale nowy batalion Posleenów wciąż spychał ich z powrotem do budynku. Grenadierzy musieli walczyć wręcz, a kiedy major dotarł na linię frontu, zauważył wieżyczkę działa jednego z nielicznych już czołgów Leopard, wylatującą w powietrze w katastrofalnej eksplozji. Języki ognia wybuchającej amunicji usmażyły znajdujących się wokół czołgu grenadierów i Posleenów.
Major stwierdził, że nie można już zrobić nic więcej, chwycił G-3 zabitego żołnierza i popędził prosto w sam środek bitwy, zdecydowany zyskać przynajmniej straż honorową w Walhalli. Dał się ponieść się emocjom i, nie panując nad gniewem i rozżaleniem, wspiął się na stertę gruzu w poszukiwaniu wrogich dowódców.
Al’al’anar z Alan Po’oslena’ar, mistrz i wojownik, był w swoim żywiole. Zbrukany nienawistną krwią wrogów szukał okazji do szlachetnego pojedynku. Jego dowódcy oolt’os i oolt pozwalali mu walczyć według jego woli.
Pchnął naprzód swój tenar, zrzucając tych oolt’os, którzy nie zdołali się dobrze chwycić, i tłukł młóciwa w szarych szatach jak cepem. Spostrzegł na odległym skrzydle frontu, jak jedno z młóciw wymachuje swoją lichą bronią chemiczną. Młóciwo spojrzało na niego, odrzuciło broń i wyciągnęło jeszcze bardziej lichy nóż. Al’al’anar obnażył ostrze swojego miecza, uniósł spodek na napędzie antygrawitacyjnym i ruszył na przeciwnika z szyderczym śmiechem.
Posleeński spodek poszybował nad polem bitwy z oszałamiającą prędkością. Nóż bojowy Gerber majora Steubena został odcięty siedem i pół centymetra od nasady przez grubą na kilka atomów klinge miecza Wszechwładcy. Spodek zatoczył łuk, żeby znów zaatakować. Steuben odwrócił się, patrząc wrogowi w oczy, zdecydowany umrzeć jak prawdziwy mężczyzna. Kiedy po chwili spojrzał za siebie, stanął jak wryty i w zdumieniu utkwił wzrok w ogromnym kształcie wyłaniającym się z morza. Wielogłowy czerwony smok wielkości budynku wynurzał się powoli z zielonych fal. Dziesiątki głów wiły się nisko nad powierzchnią wody, a pośrodku wznosiła się jedna głowa z gęstą grzywą i ziejącą purpurową paszczą.
Kiedy ogarnięty szałem bitewnym Wszechwładca szykował się do kolejnego natarcia, smocze głowy otworzyły paszcze i zionęły srebrnymi błyskawicami.
Z pierwszym oddechem bestia wydała z siebie głośny okrzyk. Po tym okrzyku gniewu i dzikich emocji major Joachim Steuben, oszołomiony zbliżającą się śmiercią, padł na kolana i zalał się prawdziwie nieteutońskimi łzami.
Kiedy pierwsze tony perkusji z „Immigrant Song” Led Zeppelin rozbrzmiały z największym natężeniem dźwięku w pancerzach wspomaganych, świat wokół jakby zamarł w bezruchu.
Pierwsze zadanie, jakie wyznaczył sobie Mike, polegało na zniszczeniu posleeńskiego Wszechwładcy, który atakował samotnego żołnierza na stercie gruzu. Trzech innych żołnierzy wzięło sobie za cel ten sam obiekt, więc Wszechwładca i jego spodek rozpadli się na kawałki pod zmasowanym ostrzałem z karabinów grawitacyjnych.
Podmuch eksplozji i uwolniona fala energii zabiła setki zgrupowanych wokół posleeńskich wojowników.
Wszechwładca znajdował się prawie po drugiej stronie bulwaru, więc wybuch nie spowodował większych szkód wsród grenadierów.
Mike wziął na cel innych Wszechwładców na polu bitwy. Kiedy pluton grupował się, porucznik zastanawiał się przez chwilę nad pierwszym uderzeniem w bitwie. Batalion nie miał żadnych stałych fortyfikacji, żadnych min, zasieków z drutu kolczastego ani bunkrów, co pozwalało Posleenom bez przeszkód kierować całą masę ognia i swój gniew przeciw żołnierzom. Poza tym planowane wcześniej pionowe rozmieszczenie batalionu pozwalało wprawdzie strzelać do tylnych szeregów wroga, umożliwiało jednak ostrzał dziesiątkom tysięcy, a nie tylko setkom Posleenów.
Dlatego bitwę z użyciem doskonale przystosowanych pancerzy należało prowadzić na ziemi, gdyż właśnie na ziemi tylko setki Posleenów mogły jednocześnie strzelać do żołnierzy. A stosy posleeńskich i ludzkich trupów służyły jako nasyp ochronny, zza którego pluton mógł razić wroga.
Nikt nie pomyślał zawczasu o pewnej kwestii, która pomogłaby podczas bitwy o Qualtren. Batalion otrzymał rozkaz otwarcia ognia do masy Posleenów. A przecież w zasięgu wzroku znajdowały się setki Wszechwładców, i gdyby batalion skoncentrował się właśnie na nich, posleeńscy wojownicy pozostaliby bez przywódców. Zabójcze hordy czułyby się jak opuszczone włóczęgi i wtedy żołnierze mogliby ich łatwo wybić. Mike zamierzał naprawić teraz ten błąd, o ile było to jeszcze możliwe.
Porucznik skierował ogień na Wszechwładców, a główna grupa żołnierzy rozpoczęła zmasowany i nieustający ostrzał wojowników. W konflikcie nie było nic eleganckiego, żadnych wybuchów ani manewrów mylących przeciwnika, tylko zwykła, brutalna rzeź. Gnając ku pozycjom grenadierów Posleeni zgrupowali się tak ciasno, że nie mogli teraz nawet wyciągnąć broni. Centaury całkowicie wypełniały bulwar, więc żeby się przez niego przedrzeć, trzeba było zebrać krwawe żniwo. Przez pierwsze kilka minut Posleeni prawie nie odpowiadali na ogień głównej grupy żołnierzy, która zasypywała ich ciągłym, przytłaczającym gradem kul.
Hiperszybkie pociski z broni grawitacyjnej pchały przed sobą czoło fali energii. Efekt trafienia pojedynczego Posleena strumieniem kul był katastrofalny; czoło fali hydrostatycznej rozchodziło się z prędkością bliską prędkości światła. Pomimo stosunkowo niewielkich rozmiarów uranowych kul, impet ich uderzenia w jednego Posleena miał efekt porównywalny ze zdetonowaniem pięćdziesięciu kilogramów trotylu wewnątrz jego ciała: po okolicy rozbryzgiwała się żółta, dokładnie rozdrobniona maź. Prawie nie odkształcone kule z niemal równym impetem trafiały kolejnych Posleenów. Większość pocisków wgryzała się w ten sposób na sześć albo siedem szeregów w głąb masy, niszcząc ją jak nuklearny pług.
Nie nabijali ich na pale, lecz raczej ścinali jak trawę ze zbyt długo nie koszonego trawnika. Na drodze do plaży piętrzyły się stosy broczących żółtą posoką trupów i trudnych do rozpoznania części ciała. Strumienie krwi zlewały się w żółtą rzekę i płynęły do morza, a masa Posleenów falowała i wyrzucała kawałki ciał wskutek ostrzału z broni kinetycznej.
Tymczasem zamaskowani przez holograficzną technologię zwiadowcy podpłynęli do okien najbliższego budynku i pospiesznie zajęli pozycje snajperskie.
W ciągu kilku chwil przekonali się o nieprawdziwości stwierdzenia, jakoby Posleeni nigdy nie zawracali. Na widok wyłaniającej się z morza istoty niczym z mitów wojownicy zatrzęśli się ze strachu. Mike zauważył, jak tylne szeregi pierzchają w popłochu. Wielu wojowników odpowiedziało jednak ogniem w kierunku Mike’a, ale hologram wokół niego utrudniał ustalenie jego rzeczywistej pozycji. Jedynym dokładnym celem była lufa jego karabinu, która wypluwała strumienie kul sięgające celu z ogromną precyzją. Każdy pocisk osłabiał nieco morale wroga.
Nagle Mike’a uderzył strumień ognia i Michelle oznaczyła pozycję odległego Wszechwładcy, otoczonego przez zdyscyplinowane wojsko, które go namierzyło. Porucznik strzelił do Wszechwładcy, ale spodek przesunął się zwinnie w bok. Mike oddał jeszcze cztery szybkie, precyzyjne strzały, ale każda z kul minęła Wszechwładcę o włos i zabiła dziesiątki wojowników na linii ognia. Kimkolwiek był Wszechwładca, kierował spodkiem jak mistrz i był zbyt dobry, żeby się nim zajmować. Wobec tego Mike automatycznie nakierował granatniki na wojowników wokół zręcznego Posleena i zapomniał o nim.
— Thral nah toll. Na demony ognia i przestworzy, cóż to jest?
Cokolwiek to było, pomyślał Tulo’stenaloor, służyło demonom w szarych szatach. Zastanawiał się właśnie nad tym przez dłuższą chwilę, kiedy oolt’os wokół niego rozbiegli się nagle na boki i zaczęli zrywać rzemienie uprzęży w strachu przed bestią jeszcze większą i bardziej niebezpieczną od nich.
— Tel’enalanaa — szepnął po chwili. — To iluzja! — krzyknął. — Alld’nt! Spójrzcie! Wewnątrz bestii są zwykli żołnierze! Celujcie w paszczę! Tam! Na uniesionej głowie! Celujecie i strzelajcie!
Oolt’os, którzy otrzymali rozkazy i mieli jasno określony cel misji, otworzyli ogień. Karabiny plunęły we wskazanym kierunku strumieniami zaostrzonych, podłużnych pocisków. Kule zniknęły w głowie smoka bez widocznego śladu. Pociski hiperszybkie po prostu przechodziły przez cielsko bestii i nie wybuchały.
— Patrzcie! Nie ma krwi! To podstęp! Fałszywy demon! Gdzieś tam jest kessentai! Strzelajcie w głowę! Celujcie i strzelajcie!
Wycelował ręcznie ciężki laser i skierował na smoka jego wiązkę. W odpowiedzi smok ryknął i odwrócił głowę w jego stronę. Szpony Tulo’stenaloora zatańczyły na przyciskach pulpitu sterowniczego i tenar wychylił się w bok, a oddech smoka nadtopił osłonę. Posleen jeszcze raz dotknął klawiszy i smok znów nie trafił. Jeszcze dwa razy i bestia najwyraźniej straciła zainteresowanie. Podczas gdy smok zajął się odległym mistrzem trzeciego stopnia, wokół rozszalały się wybuchy. Kiedy straszliwe eksplozje pochłonęły jego oolt’ondai, Tulo’stenaloor zdecydował, że już wystarczy. Na razie wróg przejmie pole; w końcu Lud zawsze zatriumfuje.
— Lo’oswand! — rozkazał i wskazał do tyłu. — Oolt’ondai, lo’oswand! Cofamy się walcząc!
Kiedy zwiadowcy zajęli pozycję i zaczęli eliminować Wszechwładców, Mike stwierdził, że może już wrócić na ziemię. Zużył ponad trzydzieści procent mocy, głównie na latanie, i musiał teraz włączyć tryb naziemny.
Kiedy znalazł się na dole, zwiadowcy ruszyli naprzód. Wspięli się na stosy posleeńskich ciał i przedostali na bardziej pusty teren. Pancerze automatycznie dostosowały się do nieznanego podłoża i drużyny otworzyły ogień.
Trafiało w nich teraz znacznie więcej pocisków, ale na ziemi Posleeni mogli do nich strzelać tylko z niewielkiej odległości, więc była to praktycznie walka jeden na jednego. Masywna horda Posleenów skierowała się na żołnierzy, ale oni obawiali się tylko tego, żeby nie skończyła im się amunicja.
Mike wylądował właśnie w chwili, gdy druga grupa przygotowywała się do przejścia przez stosy trupów, więc poszedł razem z nimi. Po drodze sprawdził stan plutonu. Odnieśli niewiele strat, a poziom energii u większości żołnierzy przekraczał siedemdziesiąt procent. Zmniejszała się ilość amunicji, ale wkrótce też powinien osłabnąć ostrzał ze strony wroga. Kiedy przedostali się przez stosy, Mike sprawdził schemat pola bitwy i stwierdził, że Posleeni byli wygodnie zgrupowani.
— Pluton! Salwy z granatników, program: pojedynczy, daleki rzut, nakładanie stref: pięćdziesiąt procent, wesprzeć FPF na lewo. Gotów… Pal!
Wokół rozległa się szybka seria głuchych odgłosów.
— Sprawdzić cel!
Nie chciał, żeby żołnierze strzelali na oślep z granatników, skoro w pobliżu znajdowały się sojusznicze jednostki.
Granaty były ładunkami antymaterii wewnątrz osłony z czystego osmu. Skutek wybuchu każdego z nich był porównywalny z eksplozją studwudziestomilimetrowego pocisku z moździerza. Promień strefy silnego rażenia, obszaru całkowitego zniszczenia, wynosił piętnaście metrów, a promień strefy słabego rażenia blisko trzydzieści pięć. Samo użycie granatów w bezpośrednim sąsiedztwie Panzergrenadiere było niebezpieczne. Granaty nie rozpryskiwały się jednak tak bardzo jak pociski moździerzowe i były nieco mniej skuteczne na większą odległość; w strefie słabego rażenia prawdopodobieństwo zabicia człowieka na otwartym terenie nie sięgało piętnastu procent.
Program spowodował wystrzelenie podwójnego strumienia granatów wzdłuż szerokiego na siedemdziesiąt pięć metrów bulwaru. Granaty upadały w odległości piętnastu metrów od zajmowanego przez Posleenów budynku i w promieniu dwudziestu metrów. Dlatego strefa całkowitego zniszczenia obejmowała pięćdziesiąt metrów od megawieżowca będącego w rękach Posleenów, a dalsze dwadzieścia pięć metrów znajdowało się w strefie słabego rażenia. Długość rzutu wynosiła od trzydziestu metrów do blisko kilometra od frontu jednostek pancerzy wspomaganych. Strefa słabego rażenia sięgała pozycji Panzergrenadiere, ale większość, jeśli nie wszyscy grenadierzy, zdążyła się już ukryć.
Wybuchy rozszalały się po całym bulwarze i Tulo’stenaloor wiedział już, co teraz będzie. Zdawało się, że biały ogień obejmuje całą szerokość alei, a potężne eksplozje następują ułamek sekundy jedna po drugiej. Droga ucieczki przez południowy budynek była odcięta; większość wejść uległa zniszczeniu podczas walki, a te, które pozostały, były zapchane pieszą flotą lub spodkami.
Kiedy ogień zaporowy zbliżał się do jego wycofującego się batalionu, mistrz kulił się w krótkich chwilach między wybuchami. Wszystkie granaty wystrzeliwano jednocześnie, ale ponieważ niektóre miały większą odległość do przebycia, odstępy czasu między nimi zwiększały się w miarę wycofywania się wojsk.
Wiedział, że może uciec, zostawić oolt’os i razem z innym kessentai umknąć w tenarach. Ale stracić swoje oolt’ondai, które tak wytrwale budował przez lata z najlepszego materiału genetycznego? Nie, wolał umrzeć niż zaczynać od początku. Jak Lot prowadził swoją watahę w bezpieczne miejsce, a klęska nadchodziła wielkim krokami.
Kiedy zbliżyli się do odległego skrzyżowania, a cisza przeciągała się w nieskończoność, Tulo’stenaloor w końcu odważył się spojrzeć za siebie.
Od oceanu do połowy długości budynku rozciągał się dywan trupów Po’oslena’ar, przemieszane kotłowisko ciał oolt’os i kessentai, którzy w obliczu śmierci różnili się od siebie tylko rozmiarami. W tej rozległej rzeźni żaden Po’os nie poruszał się, nie było żywej duszy. Energia wybuchów wywołała ogromny wzrost temperatury w bezpośrednim otoczeniu. Powietrze wypełniał swąd pieczonego mięsa Posleenów, usmażone ciała lekko parowały, a z roztrzaskanych tenarów unosiły się kłęby dymu.
Kiedy oolt’ondai Tulo’stenaloora skręciło na południe, mistrz obejrzał się jeszcze raz i spostrzegł, jak morski demon migocze i zamienia się w grupkę młóciw w metalicznych pancerzach kosmicznych. I tyle zostało po morskim demonie. Na jego oczach wykończyli swoimi straszliwymi srebrnymi błyskawicami kilku rozproszonych oolt’os i ruszyli wzdłuż bulwaru w dudniących podskokach. Tulo’stenaloor pomyślał: ci tresh’akrenallai byli chytrzy, oj chytrzy.