19

Prowincja Ttckpt, Barwhon V
05:29 czasu uniwersalnego Greenwich, 12 lutego 2002

— No tak — powiedział starszy sierżant Mosovich, kiedy przeczytał e-mail z Dowództwa Zadań Specjalnych. — Wiedziałem, że idzie nam zbyt łatwo.

Żołnierze siedzieli przy malutkim stole w kabinie himmickiego statku, popijając gorące napoje i czekając na swoją kolej pod prysznicem. Zespół spędził na Barwhon już prawie rok. Himmici dwa razy przysyłali zaopatrzenie.

Planowany początkowo krótki pobyt był stale przedłużany, aż twardzi, wybrani wojownicy stali się niemal grupą automatów. Nie było już dowcipów, żartów, scenicznych szeptów. Wszyscy schudli do tego stopnia, że wyglądali prawie jak anorektycy. Nieustanne zimno i wilgoć oraz napięcia związane z penetracją podłamały nawet najtwardszych członków zespołu. Mieli zszarpane nerwy. Mosovich myślał o tym, gdy czytał wydruk wręczony mu przez Rigasa.

Nawet Galaksjanie nie potrafili przesyłać listów przez hiperprzestrzeń, więc statki przenosiły tysiące elektronicznych wiadomości z jednego punktu do drugiego. Satelity w kosmosie odbierały i kompresowały tysiące danych, sortowały je i przechowywały do czasu przesłania dalej. Kiedy w okolicy pojawiały się statki, dane przekazywano tym, które zmierzały akurat we właściwym kierunku. Wiadomości docierały do celu raz szybko, a raz wolno, w zależności od kaprysów statków na trasie. W przypadku listów z Dowództwa dane były przesyłane do statku Himmitów, który kursował między ostatnią działającą radiolatarnią a układem planetarnym Barwhon.

Himmicki statek kurierski przechwytywał dane z Ziemi i odsyłał odpowiedź zespołu. W ten sposób informacje dotarłyby na Ziemię, nawet gdyby żołnierze nie przeżyli misji. Rigas odebrał najświeższą transmisję na krótko przed powrotem żołnierzy z 24. Punktu Obserwacji w pełni zorganizowanego miasta Posleenów.

Mosovich myślał o tym jeszcze przez chwilę, kiedy Mueller wyszedł z kabiny prysznica.

— Następny!

— Chwileczkę, Richards. Zaczekaj.

Richards usiadł z powrotem na niewygodnym krześle i ściągnął brwi. Musiały to być złe nowiny. Z każdą otrzymaną wiadomością sytuacja tylko się pogarszała.

— Dobra, po pierwsze szefowie są bardzo zadowoleni z przebiegu misji. Rzeczywiście jesteśmy tu po to, żeby nie tylko potwierdzić dane galaksjańskiego wywiadu, ale by sprawdzić, czy inni mięsożercy potrafią dowiedzieć się czegoś więcej niż Galaksjanie. Ale wymyślili też dla nas jeszcze inne zadanie. Mamy zdobyć Posleena, żywego lub martwego, i odesłać go na Ziemię do badań. Proszą właściwie o grupę Posleenów.

— O, rany! — wykrzyknął Ersin. — Jak, u diabła, mamy niepostrzeżenie złapać Posleenów? Co będzie, kurwa, z rekonesansem? Względnie: gdzie jest, kurwa, rozkaz powrotu?

— Jasno stwierdzają, że głównym celem misji jest teraz porwanie Posleenów, a rekonesans jest celem drugoplanowym — powiedział Mosovich.

Był to tylko kolejny przykład tego, w jaki sposób Waszyngton rozumiał misję oddziałów zadań specjalnych.

Sierżant zaczynał się już nawet zastanawiać, czy nie postanowiono ich zostawić na tej planecie, aż zgniją. A skoro on tak myślał, wiedział, że innym też przyszło to do głowy. Jak dotąd nie zostali odkryci i nie stracili nikogo.

Widocznie ci na górze chcieli to zmienić.

— Kto to podpisał?

— Generał Baird, Szef Sztabu w Generalnym Dowództwie Zadań Specjalnych. Najwyraźniej podpisał to w zastępstwie generała Taylora — powiedział Mosovich, zerkając na dół pisma.

Trapp wyciągnął rękę, a Mosovich podał mu dokument. Przestudiował list i po chwili oddał go z obojętnym wyrazem twarzy.

— Baird jest w Siłach Powietrznych. Widzisz tu jakichś zasranych spadochroniarzy? — parsknął śmiechem Trapp.

— To nie ma znaczenia — powiedział Mosovich. — To jest rozkaz. Na szczęście nie napisali, jak to mamy zrobić i jakich Posleenów mamy schwytać. Himmicie Rigas? — zapytał podniesionym głosem.

— Tak, starszy sierżancie? — odpowiedział Himmit przez interkom.

— Czy statek zaopatrzeniowy może tu wylądować? — zapytał Mosovich.

Na polanie było dość miejsca.

— Mógłby, ale nie wyląduje. Załoga nie zdecyduje się na coś takiego po tym, co się wydarzyło w Galaktyce — odparł Himmit.

— Dobra, kończymy misję. Dokonamy porwania i wynosimy się stąd, do diabła. Himmicie, ilu Tchpth da się wcisnąć w tę puszkę i czy możemy wykonać przeskok za pierwszym punktem transferu? Czy zastrzyk hibernacyjny zadziała na Tchpth?

— Widzę, do czego zmierzasz, ale wasze rozkazy nie wspominają o Tchpth. Czytałem je.

— W dupie mam rozkazy! — wrzasnął wkurzony podoficer.

Był tak samo zmęczony jak reszta zespołu i jeszcze bardziej przybity rozkazami. Osobiście uważał, że oznaczały one wyrok śmierci.

— Mamy schwytać Posleenów; widzisz tu gdzieś miejsce na dorosłego Posleena? Ja nie. Więc weźmiemy pisklęta. A skoro pisklęta są tuż obok Tchpth…

— Zabierzemy tylu Tchpth, ilu się da — dokończył Ersin.

— Właśnie.

— Strategicznie źle. Moralnie dobrze. Możemy tak zrobić? — zapytał Tung.

Miał nadal nieodgadnioną, kamienną twarz. Jego doświadczenie, prawie tak samo duże jak Mosovicha, uświadamiało mu niemożność wykonania rozkazów w ich obecnej postaci.

— Powrót będzie cholernie trudny — powiedział Trapp. — Mogą nam się nieźle dobrać do dupy.

Wyjął nóż Bushmaster i zaczął go ostrzyć.

— Idziemy jak owieczki na rzeź — mruknęła Ellsworthy i szybko przejechała pilnikiem po jednym z paznokci.

— Wielką, cholerną rzeź — dodał Mueller — i będzie tam dużo cholernej broni.

— Czyli musimy tam wejść i wyjść nie zauważeni — powiedział Richards i wzruszył ramionami.

— Dywersja — stwierdził Tung.

— A, teraz już wiem, po co mnie tu ściągnąłeś! — roześmiał się Mueller. — Mam umrzeć bohaterską śmiercią rozkładając ładunki wybuchowe! Widziałem ten film. To był dobry film, nie zrozum mnie źle, ale nie wiem, czy zależy mi akurat na tej roli.

— Przygwoździmy Wszechwładców — powiedział Richards.

— Ja bym tak zrobiła — uśmiechnęła się z rozmarzeniem Ellsworthy.

Wyciągnęła rękę na pełną długość i przyjrzała się, w jakim stanie były jej paznokcie.

— Cholera, szkoda, że nie ma tu kosmetyczki.

Spiłowała kolejny nierówny paznokieć.

— Zaminujemy przejścia i budynki — stwierdził Tung, patrząc na szczupłą marine.

Ellsworthy przez większość czasu była jakby w innym świecie, ale najwyraźniej czyniło ją to tylko sprawniejszą, kiedy przychodził czas na działanie.

— Przyjdziemy w nocy, porozkładamy ładunki i uderzymy z boku tuż przed świtem. Większość zabierze pisklęta, a reszta wyciągnie Posleenów w daremną pogoń.

— Nie wiemy, czy nie mają pojazdów innych niż pojazdy Wszechwładców, które mogłyby dać sobie radę w tym bajorze — zaznaczył Mosovich. — W gruncie rzeczy pomysł jest dobry, ale powinniśmy unikać prowokowania ich do pogoni. Tung, Ersin, do mojej kabiny. Reszta niech weźmie prysznic i się wyśpi, ja porozmawiam z górą i przygotuję plan działania.


* * *

Sandra Ellsworthy była w swoim żywiole. Owinięta w jutowe szmaty usadowiła się na dolnych gałęziach gryfiego drzewa i wypatrywała celu. Kiedy pierwsze nikłe promienie purpurowego świtu zaczęły barwić barwhoński horyzont, wydajność światłoczułych urządzeń na celowniku jej karabinu zmniejszyła się. Na szczęście Posleeni mieli wyższą temperaturę ciała niż ludzie i o wiele wyższą niż na wpół stałocieplni Tchpth, więc dla systemów termowizyjnych widoczni byli na chłodniejszym tle niczym flary.

Zmieniło się tu sporo od ostatniej wizyty zespołu. Było teraz siedem gotowych piramid, każda otoczona kilkoma zagrodami. Ukończono budowę grobli w zachodniej części osady i bunkrów ciągnących się na niemal kilometr od kryjówki Ellsworthy. W północnej i południowej stronie ścinano drzewa i najwyraźniej przygotowywano się do osuszania bagien. Na szczęście nie wycinano lasu po zachodniej stronie osady, gdzie czekali komandosi, gdyż otwarta przestrzeń utrudniłaby wejście zespołu dywersyjnego i zmniejszyła szanse na bezpieczny powrót. Wokół kręciło się też dwa razy więcej Posleenów niż podczas ich pierwszego rekonesansu. Jeśli coś pójdzie źle z porwaniem, wygląda na to, że będą mieli naprawdę nieźle przesrane.

— Pierwsza świnka poszła na targ — szepnęła Ellsworthy i wycelowała karabin w posleeńskiego wartownika, który najprawdopodobniej pierwszy zaatakowałby ich siły dywersyjne.

Jej zadanie polegało na opóźnieniu pościgu bez zmniejszenia efektywności dywersji i zdradzenia swojej pozycji.

Dziecinne wierszyki w rytmie reggae były niezłą metodą zapamiętania kolejności strzałów. Mogła wystrzelić jedenaście pocisków, zanim będzie musiała zmienić magazynek, i każdy pocisk był przypisany do określonego celu.

— Druga świnka została w domu — wsparcie pierwszego wartownika — trzecia świnka miała rożen — dowodzący wojownik chwycił karabin kaliber 3 mm — czwarta świnka nie miała nic — pojawili się jego towarzysze.

Posleeni najwyraźniej zawsze chodzili w kilkuosobowych grupach.

— A piąta świnka… — Posleen przykucnął u wejścia do jednej z ukończonych piramid obok zagrody z pisklętami.

Oczekiwała, że za chwilę pojawią się Wszechwładcy. Planowała zlikwidować przynajmniej dwóch z nich, zanim załaduje nowy magazynek.

— Gem — drużyna zastawiająca ładunki wycofywała się.

— Set — Trapp dotarł na pozycję kontaktową.

Ellsworthy cieszyła się, że to właśnie on był w tym miejscu. Szybki, mały sukinsyn był prawdziwym mistrzem, niezależnie od tego, co mówiły jego akta.

— Mecz — szepnęła i nacisnęła spust.

— Teraz — wrzasnął starszy sierżant Tung.

Ellsworthy ledwo dostrzegła Muellera i Ersina, krążących wokół zabudowań. Teraz jednak widoczne było ich dzieło. Dwa na wpół ukończone bunkry przy grobli pochłonął aktyniczny srebrny ogień, gdy zadziałały katalizowane ładunki wybuchowe C-9. Jednocześnie w płomieniach stanął dalszy szereg bunkrów. Z pałacu na szczycie najdalszej piramidy ściekły strumienie plazmy, kiedy zdetonowano tam ładunek antymaterii. Posleeni zaczęli wylegać z chat jak szerszenie z gniazda, a Ellsworthy częstowała ich pociskami z karabinu wśród kolejnych wstrząsających osadą eksplozji.

Jedna świnka istotnie poszła na targ, a druga udała się do domu. Przy każdym wystrzale karabin kaliber .50 odskakiwał, uderzał Ellsworthy w ramię z siłą kopiącego konia i niemal strącał ją z gałęzi. Ale kiedy sześćdziesięciogramowe pociski przeszywały piersi Posleenów, istoty o rozmiarach konia aż odrzucało na bok wśród strumieni żółtej posoki tryskającej z dziur wylotowych wielkości talerza. Ellsworthy w samą porę zmieniła magazynek, gdy w zasięgu wzroku pojawił się pierwszy Wszechwładca z uprzężą opuszczoną do połowy. Kasta przywódcza okazała tak samo łatwym celem jak reszta. Kawałki mięsa Wszechwładcy wzbiły się w górę, a jego ciało spoczęło obok powalonego strażnika u wejścia do piramidy.

Podczas gdy mistrzyni snajperstwa eliminowała kolejne cele, Trapp miał inne problemu. Kiedy tylko posleeński wartownik odwrócił się i spojrzał na buchające srebrne płomienie, z ziemi niepostrzeżenie poderwał się czarny cień.

Komandos nie ufał mocy dziewięciomilimetrowych kul w walce z przeciwnikiem o wadze małego konia i w ciągu czterech sekund wpakował aż siedem pocisków w pierś wartownika i trzy w jego głowę. Łeb Posleena eksplodował jak żółty melon i centaur dołączył do swoich poległych braci. Trapp powoli opuścił broń i przemieścił się na zachód osady, żeby osłonić lewe skrzydło nacierającej grupy towarzyszy.

Richards ruszył w stronę osady i ustawił tuż przy zagrodach lekki karabin maszynowy M-60. Wkrótce dołączył do niego starszy sierżant Tung ze średnim laserem. Pozwoliło to Mosovichowi i Martine’owi skoncentrować się na celu misji.

Zespół miał jednak pewien problem z Tchpth. Nie było urządzeń translacyjnych. Kiedy opuszczali Ziemię, nie dostosowano jeszcze inteligentnych przekaźników do ludzkich potrzeb, a Himmici coraz częściej wzbraniali się przed użyczaniem swoich. Mosovich był więc zmuszony wykorzystać swoją nikłą znajomość języka Tchpth w rozmowie z więźniami, którzy jak nic przypominali mu niebieskie kraby królewskie z Alaski. Martine miał w pewnym sensie pecha i to on musiał napełnić trzy worki pisklętami Posleenów.

Jack podbiegł do ogrodzenia zagrody i krzyknął, mocno akcentując spółgłoski.

— TcKpth! !Klik! Tit! Tit!

Jak szczerze zapewnił go Himmit, znaczyło to: „Przyjaciele przybywają na pomoc, cofnijcie się, cofnijcie się!” Obawiał się, że się nie uda, i rzeczywiście, w chwili, gdy z jego ust. padły pierwsze słowa, Tchpth rzucili się w odległy kraniec zagrody. Wybuchł ładunek C-4 i pokaźny fragment ogrodzenia grubości jednego metra po prostu zniknął w białym błysku eksplozji.

— Ikdee! Ikdee! — krzyknął komandos i ruszył biegiem w stronę dżungli, gestem dłoni nakazując Tchpth, żeby zrobili to samo.

Odwrócił się i stwierdził, że żaden z nich nie ruszył się z miejsca. Wszyscy bez wyjątku pozostali w zagrodzie.

Klnąc wszystko co galaksjańskie, Mosovich popędził z powrotem.

Tymczasem starszy sierżant Martine borykał się z własnymi problemami. Przezornie założył wcześniej rękawice, bo mięsożerni Posleeni już jako pisklęta mieli zęby jak skalpele, ale standardowych skórzanych rękawic roboczych nie zaprojektowano do ochrony przed szczękami mięsożerców i szponami drapieżnych ptaków. Martine przechylił się przez ogrodzenie, tak jak kilka miesięcy wcześniej podpatrzył to u Posleenów, i stwierdził nagle, że pisklęta nie jest wcale tak łatwo chwycić.

Tak jak w przypadku węża albo wkurzonego kota, najlepiej chwytać je z tyłu głowy. Okrzyk bólu i wściekłości Martine’a utonął w huku wybuchającego ładunku Mosovicha, kiedy pisklę wpiło siekacze w dłoń komandosa, błyskawicznie podskoczyło i zatopiło szpony w jego ramieniu. Złorzeczenia sierżanta dały się wyraźnie słyszeć na tle odgłosów rozpoczynającej się w oddali bitwy.

— P… p… pieprz… sk… k… kurwysyn! — zdołał wypowiedzieć Martine.

Musiał kilka razy trzasnąć uczepionym pisklęciem o ściankę zagrody, zanim ogłuszył je na tyle, żeby rozewrzeć jego jaszczurcze szczęki i odczepić szpony.

— Kurde, kurde, kurde — zaklął i wepchnął nieprzytomne pisklę do worka.

Wytarł krew z dłoni i spojrzał na kłębiące się w zagrodzie posleeńskie pociechy. One też gapiły się na niego i najwyraźniej miały ochotę schrupać go na kolację. Sierżant znowu włożył rękę w kłębowisko i tym razem udało mu się natrafić na miękką skórę na karku jednego z piskląt. Pozaziemska ptaszyna wielkości kota wydała z siebie pisk, ale chcąc nie chcąc wylądowała w drugim worku.

Mueller i Ersin zdążyli w tym czasie rozłożyć wzdłuż ścieżki, którą podążyliby ścigający ich Posleeni, szereg min detonowanych wyzwalaczem drutowym lub sygnałem sterującym, i teraz wysadzali ładunki, żeby odwrócić uwagę Posleenów. Jeden z Wszechwładców zauważył w końcu zamieszanie przy zagrodach i szykował się do kontrataku. Kula o dużej prędkości kalibru .50 skutecznie udaremniła ten zamiar. Wojownicy Wszechwładcy i inni uwolnieni z uprzęży Posleeni byli rozwścieczeni śmiercią przywódców. Grupa Obcych ruszyła w stronę zagrody, a więc najwyraźniej nadszedł czas, żeby rozpętać piekło.

Richards rozpoczął bezpośredni ostrzał z M-60. Kule kaliber 7,62 milimetra zwalały Posleenów na ziemię.

Jednak mięsożercy całkowicie ignorowali straty w swoich szeregach i kontynuowali natarcie na źródło kierowanych w ich stronę pocisków. Niektórzy z nich odpowiadali ogniem. Trapp i Ellsworthy przyłączyli się do ostrzału, ale dopiero kiedy Trapp użył lasera, udało się atak opóźnić. Zmasowany ogień z różnych rodzajów broni powstrzymał pierwszą falę natarcia, ale bitwa po południowej stronie osady zwróciła uwagę głównych zastępów wroga. Ładunki rozłożone dla zmylenia Posleenów stały się przez to bezużyteczne.

Kiedy rozpętała się strzelanina, Mosovich natychmiast przestał cackać się z krabami. Wskoczył do zagrody, przebył pas ochronnych kolców i zaczął wykopywać Tchpth przez wyrwę w ogrodzeniu. Kraby odwróciły się najpierw w stronę ich dotychczasowego schronienia, ale kiedy spostrzegły szalejącą bitwę, popędziły, ćwierkając z przerażenia, do dżungli na południe od osady.

Mosovich, krążąc w kółko i wymachując bronią, którą jego zdaniem można by w tej chwili użyć do lepszych celów, zdołał naprowadzić Tchpth na właściwy kierunek biegu. Usłyszał przez sieć komunikacyjną srebrzysty śmiech i podniósł wzrok na korony drzew.

— Pieprz się, Ellsworthy — rzucił ze złością.

Zaśmiała się znowu, przygotowując się na odparcie drugiej fali ataku.

— Wybacz, skarbie, ale wyglądasz jak hodowca krabów ze swoim stadem.

Śmiech przerwał bulgot wypluwanej krwi, kiedy drzewa zatrzęsły się od gradu kul. Żołnierz dostrzegł, jak ciemny kształt odrywa się od gałęzi i uderza w ziemię trzydzieści metrów niżej z chrzęstem łamanych kości.

— Nadchodzi! — krzyknął Richards, kiedy wehikuł Wszechwładcy w kształcie spodka wzbił się w powietrze.

Machina zatoczyła łuk w lewo, a zamontowany na niej karabin magnetyczny wypluwał serię pocisków. Martine wrzasnął i runął na ziemię, kiedy nawała ognia podziurawiła mu nogi, a starszy sierżant Tung zacharczał i zwalił się na ziemię bluzgając krwią.

Jake odwrócił się od swojego stadka i rzucił pędem do miejsca, gdzie leżały szczątki Sandry Ellsworthy.

Pochwycił jej masywny karabin, wycelował w spodek Wszechwładcy i poczęstował machinę ołowiem. Szarpnięcie potężnej broni cisnęło go w tył, bo trzymał karabin tylko w jednej ręce.

Posleeni stosowali system magazynowania energii podobny do federacyjnego. Moduł w stałym stanie skupienia, ukryty głęboko wewnątrz „baterii”, wytwarzał pole, które umożliwiało znaczne zaburzenia pozycji wiązań molekularnych. Wiązania wracały później do stanu uporządkowania i uwalniały nagromadzoną energię. Była to zaawansowana technologia, która doskonale się sprawdzała, o ile tylko nie została zachwiana integralność modułu stabilizacji.

Kula kaliber .50 przebiła lekką obudowę spodka i utkwiła w skrzynce energetycznej. Pocisk nie trafił właściwie w sam moduł stabilizacji, ale fala uderzeniowa wywołana jego przejściem przesłała tysiące dżuli energii. Jeszcze zanim kula przeszła na wylot krystalicznej matrycy, wiązania zaczęły się rozpadać i uwalniać ogromną energię w nie kontrolowanej eksplozji, porównywalnej z detonacją ładunku antymaterii.

Podmuch wyrzucił spodek w powietrze i machina Wszechwładcy zniknęła w rozbłysku białych płomieni. Fala uderzeniowa powaliła Mosovicha i Trappa na ziemię, cisnęła Richardsa w powietrze i ogłuszyła lub zabiła Posleenów w pierwszych szeregach. Dzieła dokończyła piekąca fala termiczna.

Trapp i Mosovich poderwali się po chwili na nogi, ale Richards leżał nadal, z głową dziwnie odchyloną na bok.

Jake spojrzał na niego, podniósł worki i Zamiatacz Ulic Martine’a, po czym pobiegł w głąb dżungli.

Загрузка...