Rozdział 10

Zawsze fascynowały mnie sekrety. Wychowywałam się w kłamstwie, oczywiste więc, że węszępodstęp, gdziekolwiek spojrzę. To dziecko w mojej klasie, które zawsze nosi bluzy z długim rękawemnawet w ciepłe dni jest przez ojczyma. Ta starsza pani, która pracuje w pralni chemicznej i mawynędzniałą twarz i kościste ramiona jest maltretowana przez syna brutala kręcącego się pozapleczu.

Ludzie kłamią. To coś równie instynktownego jak oddychanie. Kłamiemy, ponieważ nic niejesteśmy w stanie na to poradzić.

Mój mąż kłamie. Patrzy mi prosto w oczy i kłamie. Wychodzi mu to naprawdę pierwszorzędnie.

Wydaje mi się, że znaliśmy się już od sześciu tygodni, kiedy odkryłam, że pod tą jego fasadąpowściągliwości kryje się głęboki ocean złego voodoo. Dostrzegałam to najpierw w drobiazgach.

Sposób, w jaki czasami przeciągał samogłoski, zwłaszcza wieczorem, kiedy był zmęczony i nie takuważny. A czasami mówił, że wstaje, żeby pooglądać telewizję, tyle że kiedy rano włącza odbiornik,pojawiał się kanał Dom i Ogród, który oglądałam jako ostatni i który Jasona w ogóle nieinteresował.

Czasami w żartobliwy sposób próbowałam wydobyć z niego prawdę:Hej powiedziałeś właśnie „coca cola". Myślałam, że prawdziwy Południowiec prosi o „coca colę"

zamiast po prostu „colę".

Pewnie dlatego, że za dużo z tobą przebywam odpowiedział, ale w kącikach jego oczuwidziałam już czujność.

A czasami od razu przechodziłam do sedna.

Powiedz mi, co się stało z twoją rodziną. Gdzie są twoi rodzice, rodzeństwo?

Próbował się wykręcać.

A czy to ważne? Teraz mam ciebie i Clarissę. To jedyna rodzina, jaka się dla mnie liczy.


Pewnego wieczoru, kiedy Ree miała pięć miesięcy i słodko już spała, poczułam się podenerwowanai niespokojna, tak jak się może czuć dziewiętnastolatka, która siedzi obok ciemnowłosegoprzystojnego mężczyzny i patrzy na jego dłonie, myśląc, w jak delikatny sposób potrafią one kołysaćniemowlę. Następnie przyłapałam się na myśleniu, jak by to było czuć je na swoich nagich piersiach,i postanowiłam podejść do sprawy w sposób bardziej bezpośredni.

Prawda czy wyzwanie? zapytałam.

Nareszcie uniósł głowę znad czytanej przez siebie gazety.

Słucham?

Prawda czy wyzwanie. No wiesz, taka gra. Kiedy byłeś nastolatkiem, to na pewno bawiłeś się wprawdę czy wyzwanie.

Jason wpatrywał się we mnie, ale jego spojrzenie pozostawało równie niezgłębione jak zawsze.

Nie jestem nastolatkiem.

Ale ja tak.

To chyba w końcu wzbudziło jego zainteresowanie. Poskładał gazetę i ją odłożył.

Czego chcesz, Sandro?

Prawda czy wyzwanie. Po prostu wybierz. To nie takie trudne. Prawda czy wyzwanie.

Przysunęłam się bliżej niego. Po położeniu Ree spać wykąpałam się. Następnie w całe ciałowtarłam balsam o zapachu pomarańczy. To był subtelny aromat, lekki, czysty, ale wiedziałam, żemój mąż go wyczuł, ponieważ zadrżały mu płatki nosa, tak minimalnie, a zaraz potem się odsunął.

Sandro…

Pobaw się ze mną, Jason. Jestem twoją żoną. Nie proszę o zbyt wiele.

Zrobi to. Widziałam to po sposobie, w jaki wyprostował plecy i ramiona. Zbywał mnie od miesięcy.

Musiał sobie przecież zdawać sprawę z tego, że w pewnym momencie będzie musiał mnie jakośzauważyć. Nie mogło chodzić tylko o Ree.

Wyzwanie rzekł w końcu.

Pocałuj mnie poleciłam. Rób to przez jedną minutę.

Zawahał się. Myślałam, że się wycofa, i nawet się już przygotowałam na odrzucenie. Ale wtedyJason westchnął, bardzo cicho. Nachylił się i zaciśniętymi wargami dotknął moich ust.


Ten pocałunek miał być niewinny. Do tej pory zdążyłam na tyle poznać swego męża. I wiedziałam,że gdybym próbowała zachowywać się w sposób agresywny czy wymagający, on zamknąłby się wsobie. Jason nigdy nie krzyczał. Jason nigdy nie unosił z wściekłością ręki. On po prostu znikał,zamykał się gdzieś w sobie, gdzie nie docierało do niego nic, co powiedziałam czy zrobiłam. Równiedobrze mogłam zostać wtedy sama.

Mój mąż mnie szanował. Traktował mnie z życzliwością. I ze współczuciem. Bardzo się starał

przewidywać wszystkie moje potrzeby.

Z wyjątkiem potrzeby seksu. Byliśmy razem już niemal od roku, a on mnie nawet nie dotknął.

Doprowadzało mnie to do szaleństwa.

Nie otworzyłam ust. Nie chwyciłam go za ramiona, nie zatopiłam palców w jego gęstych, ciemnychwłosach. Nie zrobiłam niczego, czego tak pragnęłam. Zamiast tego zacisnęłam dłonie w pięści iniezwykle powoli odpowiedziałam na jego pocałunek.

Dawał mi delikatność, więc odpowiadałam mu słodyczą, mój oddech szeptał na jego zamkniętychustach. Dawał mi współczucie, przekazywałam je więc kącikowi jego ust i pełnej dolnej wardze.

Obdarzał mnie szacunkiem, więc ani razu nie przekroczyłam ustanowionych przez niego granic. Alewiem, że to był najlepszy pocałunek, jaki kiedykolwiek dzieliły dwie osoby z zamkniętymi ustami.

Kiedy minuta minęła, odsunął się. Ale oddychał ciężej i widziałam, że coś się czai w jego spojrzeniu.

Coś mrocznego, poważnego. Pragnęłam siąść mu na kolanach, przyszpilić do sofy i ostro się z nimbzykać.

Zamiast tego szepnęłam:

Prawda czy wyzwanie. Twoja kolej. Zapytaj mnie. Prawda czy wyzwanie.

Wyczuwałam w nim sprzeczne emocje. Pragnął powiedzieć wyzwanie. Pragnął, abym znowu godotknęła. Albo może zdjęła swoją ładną jedwabną koszulkę. Lub też przesunęła dłonie po jegotwardym torsie.

Prawda powiedział schrypniętym głosem.

Pytaj.

Czemu to robisz?

Bo się nie mogę powstrzymać. Sandy. Zamknął oczy i przez chwilę czułam jego ból.


Prawda czy wyzwanie powiedziałam ostrym tonem. Prawda niemal jęknął.

Jaka jest najgorsza rzecz, jaką w życiu zrobiłeś?

Co masz na myśli?

Jaka jest najgorsza rzecz, jaką w życiu zrobiłeś? No, dalej. Skłamałeś? Ukradłeś? Uwiodłeśmłodszą siostrę najlepszego przyjaciela? Zabiłeś kogoś? Powiedz mi, Jason. Chcę wiedzieć, kim jesteś.

Jesteśmy małżeństwem, na litość boską. Jesteś mi to winien.

Spojrzał na mnie dziwnie.

Sandro…

Nie. Żadnego marudzenia, żadnych negocjacji. Po prostu mi odpowiedz. Zabiłeś kiedyś kogoś?

Tak.

Co? zapytałam, autentycznie zaskoczona.

Tak, zabiłem kogoś powiedział Jason. Ale nie jest to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiekzrobiłem.

Po tych słowach mój mąż wstał z sofy, wziął gazetę i zostawił mnie samą w pokoju.

Siedzący na sofie Jason chyba zasnął, ponieważ krótko po pierwszej w nocy obudził go jakiś dźwięk.

Wyprostował się, rejestrując niezbyt głośne walenie. Zdawało się, że dźwięk ten dochodzi sprzed domu. Wstał, podszedł do okna, zrobił dwucentymetrową szparę w zasłonach i wyjrzał na dwór.

Dwóch umundurowanych funkcjonariuszy zdążyło już zdjąć wieka z koszy na śmieci. A teraz przenosili białe worki do bagażnika radiowozu.

Cholera, pomyślał i już, już miał otworzyć drzwi i zawołać, aby przestali. Powstrzymał się jednak.

Błąd żółtodzioba. Z przyzwyczajenia wyniósł śmieci, praktycznie wkładając je w ręce policji.

Gorączkowo myślał, próbując przewidzieć, ile ta pomyłka może go kosztować. Nic mu nie przychodziło do głowy, więc się w końcu odprężył i opuścił ramiona, wypuszczając długo trzymane powietrze jednym głośnym westchnieniem.

No dobrze. A więc policja zagarnęła sobie jego śmieci. I teraz co?

Sierżant D.D. Warren i jej pomagier detektyw Miller zjawili się ponownie krótko po dwudziestej trzydzieści z nakazem przeszukania jego pikapa. Jason otworzył im drzwi, przebiegł wzrokiem po nakazie, po czym posłusznie wręczył kluczyki.

Następnie w sposób ostentacyjny zatrzasnął drzwi, zamknął je na klucz i resztę wieczoru spędził w domu razem z Ree. Niech się wkurzają, pomyślał. Guzik go obchodził pikap. Potrzebował jedynie czegoś, co ich zajmie, tak by nie skupiali się wyłącznie na jego komputerze.

A skoro o nim mowa… Zerknął na zegarek. Pierwsza pięćdziesiąt dwa. Teraz albo nigdy, uznał, i poszedł cicho na górę.

Z bólem serca obudził Ree. Wyrwana ze snu dziewczynka, emocjonalnie wyczerpana zaginięciem matki i kota, spojrzała na niego zapuchniętymi oczami, półprzytomna i zdezorientowana. Jason posadził ją na łóżku, po czym wsadził jej ręce w rękawy zimowej kurtki, a na bose stopy włożył

kozaczki. Nie protestowała, jedynie położyła mu głowę na ramieniu, gdy niósł ją na dół. W rączkach trzymała króliczka maskotkę i swój kocyk.

Przed drzwiami zatrzymał się, aby zabrać ciemnozielony worek marynarski. Przerzucił go przez ramię. Umieścił Ree i jej koc tak, by osłaniały worek przed ciekawskimi spojrzeniami. Następnie otworzył drzwi i zaniósł zarówno

worek, jak i córkę do volvo Sandry. Czuł na sobie wzrok policjanta. Niewątpliwie wziął on do ręki notes i pisał szybko: 1:56, obiekt pojawia się przed domem ze śpiącym dzieckiem na rękach. 1:57, obiekt zbliża się do samochodu żony…

Jason zapiął Ree w foteliku, położywszy dyskretnie worek na podłodze u jej stóp. Potem zamknął

tylne drzwi i ruszył prosto do nieoznaczonego radiowozu.

Zapukał w szybę od strony kierowcy. Policjant opuścił ją nieco.

Muszę jechać do pracy oświadczył Jason. Zamknąć parę spraw, nim wezmę wolne. Chce pan adres czy zostaje pan tutaj?

Widział, jak policjant się zastanawia. Obserwować obiekt czy obserwować dom? Jak brzmiało polecenie służbowe?

Późno jak na wyjście z dzieckiem stwierdził, wyraźnie grając na zwłokę.

Ma pan dzieci? Nie po raz pierwszy ciągnę córkę ze sobą do pracy. Dobre jest to, że potrafi przespać praktycznie wszystko.


Gdy tylko Jason wypowiedział te słowa, pożałował, że nie może ich cofnąć. Było już na to oczywiście za późno, o czym świadczył znaczący uśmieszek funkcjonariusza.

Dobrze wiedzieć rzekł gliniarz i zabrał się za sporządzanie bardzo długiego wpisu w swym notesie.

Jason dał sobie spokój, wrócił do volvo i uruchomił silnik. Gdy jechał ulicą, nie widział, aby policjant ruszył za nim. Ale potem, jakieś sześć przecznic dalej, z bocznej uliczki wyłonił się nagle radiowóz.

Uznał, że to jego kolejny ogon i zasalutował w milczeniu przedstawicielom bostońskiej policji.

Redakcja „Boston Daily" przypominała wszystkie inne tego typu miejsca, to znaczy w ciągu dnia panowało tam szaleńcze rozgorączkowanie, a kilku oddanych pracowników nie dawało za wygraną nawet nocą. Pisano artykuły, przygotowywano wydanie i składano strony nawet wtedy, być może zresztą z lepszym rezultatem, ponieważ dopiero po północy robiło się tu na tyle cicho, że można było spokojnie myśleć.

Jason wszedł do budynku z przytulonym do piersi drzemiącym dzieckiem, workiem marynarskim przewieszonym przez ramię, skutecznie zakrytym dużym polarowym kocykiem w misie. Wyglądało, że niesie niemały ciężar, ale wystarczyło jedno spojrzenie na całkiem sporą czterolatkę w jego ramionach, aby się temu nie dziwić. Wkładając dziennikarski identyfikator do kolejnych czytników przy drzwiach, w końcu znalazł się w swoim azylu.

Większość dziennikarzy pisała zarówno w domu, jak i w redakcji, więc pracownicy tacy jak Jason dzielili miejsce z więcej niż jedną osobą. Wszędzie stały biurka i komputery szukało się więc wolnego miejsca i tam sadowiło. Dzisiejsza noc nie stanowiła wyjątku.

Jason znalazł spokojnie kąt w narożnym boksie. Nogą wsunął zielony worek pod biurko, a Ree ułożył

na podłodze, robiąc jej posłanie z koca. Nie spała, lecz wpatrywała się w niego ponuro.

Wszystko w porządku szepnął. Tatuś musi trochę popracować, a potem pojedziemy do domku.

Gdzie mamusia? zapytała Ree. Chcę do mamusi.

Śpij, kochanie. Niedługo będziemy w domu.

Ree posłusznie zamknęła oczy, poddając się zmęczeniu.

Jason przyglądał jej się przez chwilę. Cieniom, jakie ciemne rzęsy rzucały na blade policzki.

Fioletowawym plamom wyczerpania, widniejącym na zamkniętych powiekach. Wydawała mu się mała.


Delikatna. Niesamowity ciężar, który był jednocześnie najważniejszy w jego życiu.

Nie zaskoczył go fakt, że tak dobrze się trzyma. Dzieci nie uzewnętrzniały skrywanych głęboko lęków. Maluch potrafił płakać przez dziesięć minut z powodu małego guza, jakiego nabił sobie na placu zabaw. To samo dziecko zamknęłoby się w sobie, stanąwszy twarzą w twarz z uzbrojonym nieznajomym. Pojmowały instynktownie to, że są małe i bezbronne, dlatego w chwilach kryzysu większość starała się być jeszcze mniejsza, licząc na to, że gdyby zupełnie zniknęły, ten niedobry człowiek zostawiłby je w spokoju.

A może jeśli czterolatka wystarczająco dobrze się wyśpi, to po przebudzeniu przekona się, że jej mamusia i kot się odnaleźli, a życie w magiczny sposób wróci do normalności.

Jason skupił się na swoim biurku. W pokoju redakcji informacyjnej o tej porze było spokojnie i nikt nie zajmował sąsiednich miejsc. Uznał, że lepszej pory nie będzie i powoli rozpiął worek, w którym znajdował się komputer ze stołu w kuchni.

W zasadzie Jason posiadał trzy komputery: laptop, którego używał do pracy; stacjonarny, który znajdował się w kuchni i z którego korzystała cała rodzina; i jeszcze starszy, służący kiedyś jako komputer rodzinny, wyniesiony jednak przed rokiem do piwnicy, kiedy kupili nowszego Della. Jason nie przejmował się laptopem. Używał go wyłącznie w celach służbowych. Zdawał sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie ze sobą korzystanie z przenośnego sprzętu w każdej chwili mógł zostać zgubiony albo paść łupem złodzieja. Nieco bardziej przejmował się tym starym komputerem z piwnicy. Zgoda, użył

oficjalnego programu Departamentu Obrony, który nadpisał twardy dysk pozbawionymi znaczenia ciągami jedynek i zer, ale temu programowi nie ufał już nawet rzeczony departament. Aby chronić naprawdę tajne informacje, po prostu palono twarde dyski, zamieniając je w popiół. Jason nie miał

pod ręką żadnego pieca, wykonał więc podstawowe czynności. W dziewięćdziesięciu pięciu procentach przypadków okazywało się to wystarczające.

Niestety komputer rodzinny, względnie nowy Dell z pamięcią pięciuset gigabajtów, z którego korzystał we wczesnych godzinach porannych, gdy Sandra jeszcze spała, napawał go prawdziwym przerażeniem. Nie mógł dopuścić, aby policja go zajęła; dlatego też dał im na przynętę swojego pikapa. Zerknął na zegarek i ocenił, że ma jakieś trzy godziny na zmniejszenie strat.

Na początek wsunął kartę pamięci do napędu E. Potem zaczął na nią przenosić kolejne pliki. Pliki programowe, pliki internetowe, pliki z dokumentami, pliki w formatach JPEG i PDF. Było ich całe mnóstwo, więcej niż był w stanie przenieść w ciągu trzech godzin, starannie je więc selekcjonował.

Gdy pliki zaczęły się kopiować, zalogował się do Internetu, żeby w nim trochę poszperać. Zaczął od Aidana Brewstera. zarejestrowanego przestępcy seksualnego. Zawsze dobrze znać sąsiadów, no nie?

Znalazł trochę podstawowych informacji i mnóstwo żargonu w rodzaju „pliki zamknięte". Ale był

przecież dziennikarzem, a nie kimś, kto zatrzymuje się za każdym razem, kiedy napotka zamknięte drzwi. Zanotował kilka numerów telefonów, poszperał w sieci jeszcze trochę, co dało mu całkiem interesujące wyniki.

Zakończywszy pierwszą misję, otworzył stronę AOL i zalogował się jako swoja żona. Już kilka lat temu domyślił się, jakiego używa hasła; zdecydowała się na LilBun1, imię ulubionej maskotki Ree.

Gdyby jednak nie udało mu tego odgadnąć, skorzystałby z któregoś z komputerowych programów śledczych, takich jak Forensic Toolkit Produkcji AccessData czy ProDiscover produkcji Technology Pathways. Takimi właśnie rzeczami się zajmował. Takim właśnie był mężem.

Czy Sandy to w końcu odkryła? Czy dlatego odeszła? Nie znal odpowiedzi na to pytanie, dlatego zaczął przeglądać jej e maile w poszukiwaniu wskazówek dotyczących kilku ostatnich godzin, jakie jego żona spędziła w domu.

W jej skrzynce znajdowały się sześćdziesiąt cztery wiadomości, większość to były oferty implantów penisa albo prośby o pomoc w transferze środków finansowych z krajów Trzeciego Świata. Patrząc na to, można było sądzić, że Sandra albo ma obsesję na punkcie męskich genitaliów, albo lada chwila wzbogaci się, pomagając jakiemuś zamorskiemu pułkownikowi w przelewie pieniędzy.

Przekopał się najpierw przez spam, potem przez phishing, aż w końcu dotarł do sześciu e maili zaadresowanych chyba rzeczywiście do jego żony. Jeden był z przedszkola Ree i przypominał rodzicom o zbliżającej się imprezie dobroczynnej. Kolejny od dyrektora szkoły, przypominającego nauczycielom o zbliżających się warsztatach. Pozostałe cztery to odpowiedzi na e mail zbiorczy od jednego nauczyciela, w którym pytał innych nauczycieli, czy nie byliby zainteresowani utworzeniem grupy chodzącej razem po szkole na spacery.

Jason zmarszczył brwi. Kiedy zaglądał tu po raz ostatni kilka miesięcy temu, Sandra miała co najmniej dwadzieścia pięć e maili osobistych, od wiadomości od uczniów do łańcuszków dla mam.


Sprawdził folder ze starymi wiadomościami. Znalazł w nim jedynie usunięty przed chwilą spam.

Zajrzał do folderu „wysłane". Także pusto. I wtedy, z rosnącym uczuciem strachu, zaczął szukać na poważnie. Książka adresowa: wyczyszczona. Ulubione miejsca: wyczyszczone. Znajomi z AOL: wyczyszczone. Historia odwiedzanych ostatnio stron internetowych: wyczyszczona.

Jasna cholera, pomyślał i przez chwilę nie był w stanie oddychać. Był jeleniem schwytanym w potrzask samochodowych reflektorów; czuł, jak wzbiera w nim coraz większa panika, grożąc wymknięciem się spod kontroli.

Dzień i godzina, pomyślał gorączkowo. Ustalić dzień i godzinę. Wszystko się sprowadzało do dnia i godziny.

Kliknął ponownie w folder ze starymi wiadomościami, po czym dłonią, która znowu zaczynała drżeć, zabrał się za przeglądanie stron od najnowszych do najstarszych. Sześćdziesiąt cztery kliknięcia później już wiedział: najstarszy wysłany e mail został dostarczony we wtorek o szesnastej czterdzieści dwa, nieco ponad dwadzieścia cztery godziny przed tym, jak Sandra zniknęła.

Jason oparł się o krzesło, trzymając dłonie na ściśniętym z emocji brzuchu i próbując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Ktoś dokładnie wyczyścił konto Sandry na AOL u. Gdyby zdarzyło się to w środę w nocy, wtedy gdy zniknęła, nasuwałby się logiczny wniosek, że zrobił to ktoś, kto ją zabrał prawdopodobnie w celu zatarcia śladów.

Ale cała operacja odbyła się wcześniej, jakąś dobę. Co to oznaczało?

Zasada ekonomii myślenia, no nie? Najprostsze wytłumaczenie bywa najczęściej tym właściwym. Co oznacza, że najprawdopodobniej to sama Sandra wyczyściła swoje konto. Najpewniej dlatego, że robiła w sieci coś, co według niej powinna ukryć. Flirtowanie w Internecie? Prawdziwy fizyczny związek? Coś, czego nie chciała ujawnić przed nim lub kimkolwiek innym.

To wytłumaczenie było mniej złowieszcze niż wizja zagadkowego mężczyzny, który najpierw zrobił

krzywdę Sandrze, a potem siedział zadowolony przy stole w kuchni i zacierał za sobą ślady, gdy tymczasem Ree przypuszczalnie spała na górze.

A jednak akurat to bardziej go zabolało. Sugerowało premedytację. Sugerowało, że Sandra wiedziała, iż odchodzi, i chciała mieć pewność, że on nie będzie jej w stanie znaleźć.


Jason uniósł zmęczoną dłoń. Zasłonił oczy i przez chwilę czuł zaskoczenie z powodu przypływu uczuć, jakie zaciskały mu gardło.

Nie ożenił się z Sandrą z miłości. Nie był człowiekiem, który wobec życia żywił tego rodzaju oczekiwania. A jednak, przez jakiś czas bardzo przyjemnie było się czuć jak część rodziny. Przyjemnie było czuć się normalnie.

W lutym wszystko spieprzył. Pokój w hotelu, kolacja, szampan… Nie powinien był zrobić tego, co wtedy zrobił.

Odchrząknął, potarł oczy. Odepchnął od siebie własne wyczerpanie i zerkając na śpiące dziecko, zmusił się, aby wrócić do pracy.

Sandra nie była tak sprawna w systemach komputerowych jak on. Zakładał, że jeśli to ona wyczyściła swoje konto, zrobiła to przez czyszczenie pamięci podręcznej co oznaczało, że te informacje nadal są na twardym dysku, usunięto jedynie katalog określający lokalizację wszystkich usuniętych danych. A wykorzystując kilka całkiem prostych programów śledczych, był w stanie przywrócić większość usuniętych informacji.

Problem stanowił czas. Co najmniej godzinę zajęłaby praca takiego programu i kilka kolejnych przeczesanie odtworzonych danych, dopóki nie znalazłby tego, czego szukał. Nie miał kilku godzin.

Zerknął na zegarek. Miał trzydzieści minut. Cholera.

Ponownie potarł twarz zmęczonymi dłońmi i wziął głęboki oddech.

No dobrze, pora na plan B.

Karta pamięci zapełniła się w stu procentach. Wyjął ją, wrócił do menu systemowego i przejrzał

zawartość. Podsuwał zbyt dużo i jednocześnie zbyt mało. Wybrał kolejnych kilka plików do skasowania, ponownie zerknąwszy na zegarek.

Początkowo miał nadzieję zgrać, co się tylko da, a potem uruchomić oficjalny program czyszczący.

Teraz jednak nie potrafił ot tak zniszczyć twardego dysku, skoro mógł on zawierać wskazówki dotyczące ostatnich godzin Sandry w domu. Co sprawiło, że pojawił się interesujący dylemat. Ten komputer miał potencjalną moc, aby zarówno odnaleźć jego żonę, jak i wsadzić go na zawsze do więzienia.

Zastanowił się nad tym. A po chwili już wiedział, co zrobi.


Przeniesie stary komputer z piwnicy do kuchni, wgra całe oprogramowanie z nowego komputera.

Przeniesie na niego podstawowe pliki ze swojej karty pamięci, wystarczająco dużo śmieci, aby stary komputer wyglądał na używany.

Dobry technik od śladów i tak w końcu odkryje prawdę. Że w pamięci komputera widnieją luki związane z datami. Być może połapią się w tym nawet sierżant D.D. i detektyw Miller. Miał jednak nadzieję, że tak się nie stanie. Większość ludzi zwracała uwagę na monitor i może jeszcze klawiaturę, ale raczej nie na samo pudło, funkcjonalną wieżę, która najczęściej stoi sobie pod biurkiem. Mogli jedynie zauważyć, że ma komputer Della tak więc w tym przypadku opłaci się jego wierność jednej marce.

Dzięki temu, że stary komputer stanie się obecnie używanym, on zyska trochę czasu.

Pozostawał jednak problem, co zrobić z aktualnie używanym komputerem. Nie mógł ukryć go w domu, bo ten najpewniej jeszcze kilka razy zostanie przeszukany. Z tego samego powodu równie ryzykowne było pozostawienie go w samochodzie. Miał jedno wyjście. Zostawi komputer właśnie tutaj, podłączony tak jak teraz, na biurku, w pomieszczeniu pełnym podobnego sprzętu. Podłączy go nawet do sieci, dzięki czemu stanie się w pełni funkcjonalny i niemożliwy do odróżnienia od sprzętu „Boston Daily". Ukryje go po prostu na widoku.

Gdyby nawet policji przyszło do głowy przeszukanie redakcji, szczerze wątpił w to, aby udało im się zdobyć nakaz zajęcia komputerów tak dużego gracza z branży medialnej jak "Boston Daily". Już samo naruszenie poufności informacji… Poza tym przy współczesnym systemie pracy Jason nie posiadał

swojego biurka. Co znaczyło, że ani żadnego komputera, ani biurka policja nie mogła umieścić w nakazie jako należące do niego. W zasadzie korzystał ze wszystkich komputerów, a w dzisiejszych czasach żaden sędzia nie pozwoli policji zabrać całego sprzętu należącego do gazety. Tak się po prostu nie stanie.

Przynajmniej miał taką nadzieję.

Jason wstał od biurka. Zgniótł worek marynarski i wcisnął go za metalową szafkę na dokumenty.

Następnie podniósł śpiącą córkę i bardzo delikatnie zaniósł ją z powrotem do samochodu.


Piąta czterdzieści pięć. Pomyślał, że niedługo wzejdzie słońce. Zastanawiał się, czy Sandra je także zobaczy.

Rozdział 11

Pracuję nad listem. Aby ukończyć mój program terapii, muszę napisać list do ofiary, w którym biorę odpowiedzialność za swoje czyny i wyrażam skruchę. Ten list nie zostanie nigdy wysiany; podobno nie byłoby to fair w stosunku do ofiary. Przywoływanie złych wspomnień i tym podobne. Niemniej jednak muszę go napisać.

Jak na razie mam dwa słowa: Droga Rachel.

Rachel to oczywiście nie jest prawdziwe imię żadnych tajemnic na terapii grupowej, pamiętacie? No więc po sześciu tygodniach pracy mam w zasadzie dwa słowa, z których jedno jest kłamstwem.

Dzisiaj jednak chyba posunę się do przodu z tym listem. Dzisiaj się dowiaduję, jak to jest czuć się ofiarą.

Miałem ochotę uciec. Myślałem o tym. Odgrywałem w swojej głowie. Nie bardzo wiedziałem, jak by to mogło wyglądać. W świecie po jedenastym września, w którym Wielki Brat zawsze patrzy, ucieczka wiąże się z poważnymi przygotowaniami logistycznymi. Bez zezwolenia nie wolno mi podróżować samolotem ani pociągiem, a samochodu nie mam. I co ja mam zrobić? Pieszo przekroczyć granicę stanu Massachusetts?

Prawda jest taka, że nie mam kasy ani czterech kółek, żeby zabawić się w zniknięcie. Płacę za badania wykrywaczem kłamstw i spotkania grupy wsparcia, nie wspominając o stówce, jaką wysyłam co tydzień bezpośrednio do Jerry'ego. On to nazywa rekompensatą. Ja zabezpieczeniem, aby nie przyjechał za mną do południowego Bostonu i nie połamał wszystkich kości w moim nieszczęsnym ciele.

Mam zdecydowanie za mało środków na koncie bankowym, żeby myśleć o ucieczce.

Co mogę zrobić? Po spotkaniu grupy wsparcia udałem się do domu.

Zaledwie trzydzieści minut później do moich drzwi puka Colleen.

Mogę wejść? pyta moja kuratorka sądowa, bardzo grzeczna, bardzo stanowcza.

Jej nastroszone rude włosy nie odwracają jednak uwagi od poważnej miny.


Jasne mówię i otwieram szeroko drzwi.

Colleen była tu raz, na samym początku, kiedy potwierdzała mój adres. Od tego czasu minęły dwa lata, ale niewiele się zmieniło. Nie jestem zbyt dobry, jeśli chodzi o wystrój wnętrz.

Przechodzi przez zagracony korytarz do tylnej części domu, gdzie moja gospodyni, pani Houlihan, przekształciła pokój dzienny i osłoniętą werandę w czterdziestopięciometrowe mieszkanie. Płacę co miesiąc osiemset dolców za korzystanie z tej niesamowitej przestrzeni. Panią H. stać dzięki temu na opłacenie podatku od nieruchomości za dom, którego jest właścicielką od pięćdziesięciu kilku lat i którego nie chce stracić tylko dlatego, że jakieś japiszony w końcu odkryły tę okolicę i przez to ceny wystrzeliły ostro w górę.

Prawda jest taka, że nawet lubię panią H., mimo że porozwieszała koronkowe firanki w każdym cholernym oknie, a na wszystkich obitych tapicerką meblach porozkładała szydełkowe serwetki (które przytwierdza szpileczkami, o czym wiem, ponieważ przynajmniej co drugi dzień któraś z nich mnie kłuje). Po pierwsze, pani H. wie, że jestem zarejestrowanym przestępcą seksualnym, a mimo to pozwala mi tu mieszkać, choć jej własne dzieci skrzyczały ją za to (słyszałem ich ze swojego mieszkania; ten dom nie jest specjalnie duży). Po drugie, na okrągło ją przyłapuję w moim pokoju.

Zapomniałam czegoś warczy wtedy, zrzucając winę na swój wiek.

Pani H. ma osiemdziesiąt lat i posturę krasnala ogrodowego. Nie jest ani trochę wątła, roztargniona ani zapominalska. To jasne, że mnie sprawdza, i wiemy o tym oboje. Ale nie poruszamy tego tematu i to mi się także podoba.

Specjalnie dla niej wciskam pisemka pornograficzne pod materac, tam, gdzie na pewno je znajdzie.

Tak sobie myślę, że lepiej się czuje, wiedząc, że jej lokator, „młody człowiek", lubi przeglądać czasopisma dla dorosłych. W przeciwnym razie mogłaby się o mnie martwić, a tego akurat nie chcę.

Może przydałaby mi się matka, gdy dorastałem. Może to by mi pomogło. Nie wiem.

Prowadzę Colleen do mego małego skrawka raju. Lustruje spojrzeniem niewielki aneks kuchenny i część jadalną z różową sofą w kwiatki, łaskawie wstawioną przez panią H. Jakieś sześćdziesiąt sekund spędza w dużym pokoju, po czym przechodzi do sypialni. Widzę, jak marszczy nos i przypominam sobie, że już dość dawno nie prałem pościeli.

I co z tego? Teraz już nic z tym nie zrobię. Świeżo wyprana pościel zostałaby z pewnością zinterpretowana jako przejaw poczucia winy. Colleen wraca do pokoju dziennego, siada na różowej sofie. Serwetka drapie ją w szyję. Prostuje się na chwilę, wpatruje w nią, po czym wzrusza ramionami i ponownie się opiera.

Co u ciebie, Aidan?

Praca, spacery, grupa wsparcia. Wzruszam ramionami, nie siadając. Nic nie jestem w stanie na to poradzić.

Jestem zbyt podenerwowany, żeby siedzieć. Pstrykam zieloną gumką na nadgarstku. Colleen patrzy, jak to robię, ale nic nie mówi.

Jak w pracy?

Nie mogę narzekać.

Masz jakichś nowych przyjaciół, nowe hobby?

Nie.

Byłeś ostatnio w kinie?

Nie.

Wypożyczałeś książki z biblioteki?

Nie.

Przechyla głowę na bok.

A może jakieś grille u sąsiadów?

W marcu?

Uśmiecha się do mnie.

Wygląda na to, że żyjesz spokojniej niż mysz pod miotłą.

O tak zapewniam ją. Rzeczywiście tak jest.

W końcu przechodzi do sedna sprawy. Nachyla się, odrywając plecy od serwetki, i kładzie łokcie na kolanach.

Słyszałam, że było jakieś poruszenie w okolicy.

Widziałem policjantów mówię. Chodzili rano od drzwi do drzwi.

Rozmawiałeś z nimi, Aidan?

Kręcę głową.


Musiałem iść do pracy. Vito złoiłby mi skórę, gdybym się spóźnił. Poza tym dorzucam obronnym tonem ja nic nie wiem.

Uśmiecha się, ale niemal słyszę jej myśli: Och, szkoda, że nie dostaję pięciu centów za każdym razem, gdy to słyszę.

Zaczynam przemierzać pokój. Krótkie kroki sugerujące wzburzenie.

Piszę list mówię nagle, ponieważ Colleen wpatruje się we mnie tym znaczącym spojrzeniem kuratora sądowego, a w takiej sytuacji trzeba po prostu coś powiedzieć.

Tak?

Do Rachel. Nie wie, kim jest Rachel, bo to nieprawdziwe imię, ale kiwa ze zrozumieniem głową.

Muszę ubrać w słowa, jak to jest czuć bezradność. Trudne to było, wie pani? Nikt nie lubi czuć się bezradny. Ale myślę, że robię się w tym teraz dobry. Myślę, że sporo czasu spędzę na przekonywaniu się, jak to jest czuć bezradność.

Porozmawiaj ze mną, Aidan.

Nie zrobiłem tego! Okej? Nie zrobiłem. Ale ta kobieta zniknęła, a ja mieszkam pięć domów dalej i widnieję w tym pieprzonym rejestrze przestępców seksualnych, a to wystarczy. Gra skończona. Mają zboczeńca, to go aresztują. Przecież nikt mi nie uwierzy.

Znałeś tę kobietę?

Nie bardzo. Kilka razy ją widziałem i tyle. Ale mieli dziecko. Je też widziałem. I przestrzegam zasad. Nie potrzeba mi dalszych kłopotów. Mają dzieci, więc trzymam się z daleka.

Z tego, co wiem, jest bardzo ładna. Miała dziecko mówię stanowczo, niemal jak mantrę.

Jesteś przystojny. Colleen przechyla głowę, gdy to mówi, niemal tak, jakby mnie oceniała, ale nie daję się zwieść Prowadzisz spokojne życie, mało wychodzisz. Mogę sobie wyobrazić, jak bardzo to musi być dla ciebie frustrujące.

Proszę mi wierzyć, codziennie walę konia. Wystarczy spytać terapeutkę z grupy wsparcia. Każe nam o tym opowiadać. Colleen nie wzdryga się, słysząc mój język. Jak się nazywa? pyta nieoczekiwanie.

Kto?

Ta kobieta.


Chyba Jones. Coś tam Jones.

Przygląda mi się uważnie, próbując ustalić, ile wiem albo ile uda jej się ze mnie wyciągnąć. Czy na przykład przyznam się do tego, że spotkałem się z mężem tej zaginionej kobiety, choć dziecko było w domu? Tak sobie myślę, że to szczegół, który powinienem zachować dla siebie. Praktyczna zasada, kiedy jest się przestępcą nie mów nic z własnej woli, niech całą robotę wykonuje stróż prawa.

Z tego, co wiem, nazywa się Sandra Jones mówi w końcu. Uczy w pobliskim gimnazjum. Mąż pracuje nocami. Ciężka sprawa. Ona pracuje w ciągu dnia, mąż nocą. Tak sobie myślę, że ona także mogła się czuć sfrustrowana.

Pstrykam gumką na nadgarstku. Nie zadała pytania, więc nie mam zamiaru odpowiadać.

Dziecko jest całkiem fajne.

Nic nie mówię.

Podobno mała jest nad wiek rozwinięta. Uwielbiała jeździć po okolicy na trójkołowym rowerku.

Może widziałeś ją kiedyś?

Widzę dziecko, przechodzę na drugą stronę ulicy odparowuję. Pstryk, pstryk, pstryk.

Co robiłeś wczoraj wieczorem, Aidan?

Już mówiłem: nic.

Masz alibi na to nicnierobienie?

Jasne, proszę zadzwonić do Jerryego Seinfelda. Spotykam się z nim co wieczór o siódmej.

A potem?

Poszedłem spać. Mechanicy wcześnie wstają.

Sam poszedłeś spać?

Myślę, że odpowiedziałem już także i na to pytanie.

Colleen unosi brew.

Naprawdę, Aidan, nie próbuj na mnie swojego czaru. Jeśli nie zmienisz postawy, policja w trymiga wsadzi cię za kratki.

Niczego nie zrobiłem!

W takim razie przekonaj mnie o tym. Porozmawiaj ze mną. Opowiedz mi wszystko o tym niczym, co robiłeś, ponieważ masz rację, Aidan, jesteś zarejestrowanym przestępcą seksualnym, który mieszka na tej samej ulicy co zaginiona kobieta, i jak na razie nie za ciekawie to wygląda.

Oblizuję wargi. Pstrykam gumką. Oblizuję wargi. Pstrykam gumką.

Chcę jej powiedzieć o samochodzie, nie robię tego jednak. To by na pewno sprowadziło do mojego domu policję. Lepiej poczekać, wykorzystać tę informację jako kartę przetargową, kiedy już mnie przesłuchają i przymkną w wolnej celi. Lepiej mówić, kiedy będę mógł wymienić tę informację na wolność. Nigdy nie dawaj niczego w zamian za nic, kolejna niepisana zasada karanego przestępcy.

Gdybym rzeczywiście coś zrobił mówię w końcu to nie sądzi pani, że ułożyłbym sobie znacznie lepszą historyjkę?

Brak alibi to twoje alibi stwierdza wesoło Colleen. Taa, coś w tym rodzaju.

Wstaje z sofy i przez krótką chwilę czuję prawdziwą ulgę. Jakoś to jednak przetrwam.

Wtedy pyta: Możemy się przejść? A ja czuję, jak mój dobry humor pryska jak bańka mydlana.

Czemu?

Przyjemny wieczór. Mam ochotę na trochę świeżego powietrza.

Nie przychodzi mi nic do głowy, wychodzimy więc na dwór, ona metr osiemdziesiąt w kozakach na platformach, ja skulony w dżinsach i białym T shircie. W końcu przestałem pstrykać gumką. Zdrętwiał

mi nadgarstek i zrobił się czerwony. Wyglądam jak niedoszły samobójca. Sprawa do przemyślenia.

Colleen przechodzi na tył domu. Widzę, jak uważnie wpatruje się w ziemię. Porozrzucane zakrwawione narzędzia? Być może świeżo przekopany grunt?

Mam ochotę powiedzieć „Pieprz się". Nic, oczywiście, nie mówię. Głowę mam spuszczoną. Nie chcę na nią patrzeć. Nie chcę niczego zdradzić.

Później mi powie, że robi to dla mojego dobra. Rozgląda się dla mnie, próbując mnie chronić.

Pragnie mi jedynie pomóc.

A ja nagle wyobrażam sobie siebie siedzącego na tej głupiej różowej sofie w kwiatki i piszącego szybko:

Droga Rachel!

Przepraszam Cię za to, co zrobiłem. Przepraszam za te wszystkie razy, kiedy mówiłem Ci, że chcę jedyniepogadać, gdy tymczasem oboje wiedzieliśmy, że chciałem po prostu rozebrać Cię do naga. Przepraszam zate wszystkie razy, kiedy nachodziłem Cię w łóżku, a potem mówiłem, że chcę jedynie dla Ciebie tego, conajlepsze.

Przepraszam, że Cię posuwałem, a potem mówiłem, że to wszystko Twoja wina. Że tego chciałaś. Że tegopotrzebowałaś. Że zrobiłem to dla Ciebie.

I przepraszam za to, że nadal myślę o Tobie każdego cholernego dnia. O tym, jak bardzo Cię pragnę. Jakbardzo potrzebuję. Że zrobiłaś to tylko dla mnie.

W momencie, gdy naprawdę zaczynam się rozkręcać, ciszę nagle przerywa głos Colleen.

Hej, Aidan woła. To twój kot?

Загрузка...