D.D. była na dobrej drodze. Czuła to. Najpierw rozmowa z Wayne'em Reynoldsem, potem przesłuchanie Maxwella Blacka. Śledztwo zaczynało trzymać się kupy, kluczowe fragmenty układanki pomału wpasowywały się na swoje miejsce.
Kiedy tylko skończyli rozmawiać z ojcem Sandy, D.D. przekazała zdjęcie Jasona do NCMEC, a także do Biura Śledczego stanu Georgia. Dysponowała całkiem porządną charakterystyką znane fałszywe nazwiska, możliwe koneksje geograficzne, kluczowe informacje finansowe i odpowiednie daty. Przez ostatnie pięć lat Jason zostawił po sobie wyraźny papierowy ślad, po tym jak zniknął z radaru. Teraz dowiadywali się ciut więcej i może to wystarczy, żeby rozpracować jego prawdziwą tożsamość i wyśledzić fundusze zagraniczne.
W tym momencie D.D. gotowa się była założyć, że jakiś inny organ ochrony porządku publicznego z inną jurysdykcją posiada takie same akta jak ona, tyle że z innym fałszywym nazwiskiem. Gdyby nawiązała kontakt z tym organem, Jason Jones/Johnson w końcu zostałby zdemaskowany i mogłaby go aresztować. Najlepiej tak, żeby zdążyć na wiadomości o jedenastej.
A tymczasem kontynuowali, rzecz jasna, śledztwo. D.D. analizowała w tej chwili kilka raportów dotyczących dowodów, włącznie ze śladową ilością krwi na kocu, który wyjęto z pralki państwa Jones.
Niestety „śladowe ilości krwi" nie bardzo mogły załatwić nakaz aresztowania. Śladowe ilości, ponieważ resztę udało się sprać? Śladowe ilości, ponieważ Sandrze Jones jakiś czas temu leciała krew z nosa?
Grupa krwi pasowała do Sandry, ale nie mając w aktach grupy Jasona i Clarissy, można było również przyjąć, teoretycznie, że krew należała do nich.
Innymi słowy, sam raport dotyczący dowodów nie wnosił wiele do ich sprawy, ale być może później, kiedy połączy się go z innymi istotnymi danymi, stanie się jeszcze jedną kratą w więzieniu, powoli, ale nieuchronnie wznoszonym wokół Jasona Jonesa.
D.D. kontaktowała się z ekipą techników zajmujących się analizowaniem komputera Jonesów.
Zważywszy na pilność sprawy, ekipa pracowała non stop. Większą część nocy zajęło skopiowanie twardego dysku. Teraz sporządzano raport za raportem, skupiając się na e mailach i aktywności internetowej. Spodziewano się, że pierwsze wyniki pojawią się z samego rana. Dzięki czemu D.D.
myślała optymistycznie, że jeśli nie zdążą na wiadomości o jedenastej, to może uda się to zamknąć przed porannymi.
To był tego typu pęd, który uszczęśliwiał sierżanta z wydziału zabójstw i stanowił dla całego zespołu wystarczający bodziec do spędzenia kolejnego długiego wieczoru w pracy. Niekoniecznie tłumaczyło to jednak nagłe zainteresowanie D.D. sędzią Maxwellem Blackiem ani jej potrzebę przyjrzenia się śmierci Missy Black, do której doszło przed ośmiu laty. W tamtejszym biurze szeryfa poinformowano ją, że nigdy nie założono sprawy, ale przekazano jej namiary na lekarza sądowego z ich hrabstwa, który będzie dostępny rankiem. Oficjalnie stwierdzono samobójstwo, jednak szeryf zawahał się wystarczająco wyraźnie, aby wzbudzić w jeszcze większe zaciekawienie.
Niepokoił ją Maxwell Black. Jego akcent, jego urok, rzeczowa ocena jedynego dziecka jako lekkomyślnej młodej kobiety, notorycznie kłamiącej i seksualnie rozwiązłej. W głowie D.D. pojawiła się nagle myśl, że Sandy dwie trzecie swego młodego życia spędziła z towarzyskim ojcem, który mówił
zbyt dużo, a jedną trzecią z wybitnie poukładanym mężem, który mówił zbyt mało. Ojciec twierdził, że mąż jest pedofilem. Mąż sugerował, że ojciec brał udział w wykorzystywaniu dziecka.
D.D. zastanawiała się, czy Sandy Jones kochała swego męża. Czy postrzegała go jako rycerza na białym koniu, dzielnego wybawcę, aż do środowego wieczoru, kiedy została pozbawiona ostatnich złudzeń.
Sandrę Jones już trzy dni uznawano za zaginioną.
D.D. nie wierzyła, że znajdą młodą matkę żywą.
Na tym etapie gry miała nadzieję głównie na to, że uda im się uratować Ree.
Ethana Hastingsa dręczyły wyrzuty sumienia. Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy. Ponieważ czuł, że jest inteligentniejszy od wszystkich znanych mu dorosłych, traktował ich oczywiście lekceważąco. Jeśli nie potrafili do czegoś dojść, to znaczy, że nie musieli tego wiedzieć.
Ale teraz, kiedy siedział na podłodze z iPhonem matki wczorajszy incydent w szkole zaowocował
całkowitą utraty przywilejów komputerowych na następny miesiąc, ale technicznie rzecz biorąc, nikt nie powiedział, że nie wolno mu grzebać w torbie matki czytał e mail i zastanawiał się, czy powinien zadzwonić na policję.
Ethan martwił się o panią Sandrę. Martwił się od listopada, kiedy stało się jasne, że jej zainteresowanie zabezpieczeniami internetowymi znacznie wykracza poza to, co trzeba wiedzieć, aby uczyć szóste klasy wiedzy o społeczeństwie.
Nigdy mu nie powiedziała, że podejrzewa męża, co oczywiście znaczyło, że był on najbardziej prawdopodobnym sprawcą. Podobnie nigdy nie użyła słów „internetowe porno", no ale przecież z jakiego innego powodu ładna nauczycielka spędzałaby wszystkie swoje okienka z dzieckiem takim jak on?
Och, była bardzo miła. Wiedziała, że ją wielbi, ponieważ nie był zbyt dobry w ukrywaniu tego rodzaju rzeczy. Ale otrzymał wiadomość, jasną i wyraźną, że nie jest w nim zakochana tak jak on w niej. Potrzebowała go jednak. Szanowała jego umiejętności. Doceniała pomoc. I jemu to wystarczało.
Pani Sandra rozmawiała z nim jak równy z równym. Niewielu dorosłych to robiło. Albo próbowali mówić ponad jego głową, albo tak ich przerażała jego wyjątkowa inteligencja, że w ogóle unikali rozmowy z nim. Lub też zachowywali się jak jego rodzice. Oboje próbowali z nim rozmawiać, ale brzmiało to tak, jakby przez cały czas zgrzytali zębami.
Nie pani Sandra. Ona mówiła do niego ciepło, z tą delikatną śpiewną intonacją, której mógłby słuchać i słuchać. I pachniała pomarańczami. Nigdy nikomu o tym nie powiedział, ale wyciągnął z niej nazwę balsamu do ciała, którego używała. Następnie kupił przez Internet całą zgrzewkę, żeby móc ją czuć, kiedy jest daleko. Trzymał ją w szafie ojca, schowaną za tymi wszystkimi garniturami, których nigdy nie nosił, dlatego że już dawno się domyślił, że mama codziennie przeszukuje jego pokój.
Mama naprawdę bardzo się starała. Posiadanie dziecka tak bystrego jak on nie mogło być łatwe. No ale przecież to nie jego wina, że jest tak bardzo inteligentny. Taki się już urodził.
W listopadzie, po wydedukowaniu, że pani Sandra martwi się tym, co jej mąż robi online, a następnie po ustaleniu, że mąż pani Sandry zaskakująco dużo wie na temat komputerów, Ethan uznał, że trzeba poczynić odpowiednie kroki, aby ochronić ulubioną nauczycielkę.
Po pierwsze, pomyślał o swoim wujku, jedynym dorosłym, jakiego uważał za inteligentnego. Jeśli chodziło o komputery, wujek Wayne był profesjonalistą. Na dodatek pracował w policji stanowej, co oznaczało, że jeśli mąż pani Sandry robił coś niezgodnego z prawem, wujek Wayne mógł go za to aresztować i mąż pani Sandry by zniknął. Według Ethana byłoby to idealne rozwiązanie. Doskonały plan.
Tyle że mąż pani Sandry nie zniknął. Nie zniknął także wujek Wayne. Nagle niezwykle wprost zainteresował się koszykówką. W każdy czwartkowy wieczór pojawiał się w szkole i odchodził gdzieś razem z panią Sandrą, zostawiając Ethana z nieznośną Ree.
Ethana zaczęły drażnić te czwartkowe wieczory. Nie trzeba było trzech miesięcy cotygodniowych spotkań, aby się włamać do czyjegoś komputera. Kurde, on by to zrobił w pięć minut albo jeszcze szybciej.
Wtedy wpadł mu do głowy pewien pomysł. Może wcale nie musiał angażować w to ani wujka, ani policji stanowej. Może musiał jedynie stworzyć trojana. Mógł go dołączyć do e maila, którego by wysłał do pani Sandry. I ten trojan otworzyłby przed nim jej komputer.
Miałby do niego dostęp.
Zobaczyłby, co tak naprawdę kombinuje mąż pani Sandry.
Mógłby uratować sytuację.
Tyle że Ethan tak naprawdę nigdy dotąd nie napisał takiego kodu. Najpierw musiał więc się tego nauczyć. Potem go przetestować. A później poprawić.
Trzy tygodnie temu wreszcie go ukończył. Napisał do pani Sandry niewinny e mail z kilkoma linkami, jakie uznał, że mogą jej się przydać do lekcji. Następnie wprowadził stworzony kod i czekał.
Dopiero po dwóch dniach otworzyła e mail, co go trochę zirytowało. Czy nauczyciele nie powinni nieco żywiej reagować?
Ale trojan przekroczył furtkę i natychmiast się rozlokował na twardym dysku pani Sandry. Ethan przetestował go trzeciego dnia i rzeczywiście miał dostęp do komputera domowego państwa Jones.
Teraz mógł poczekać i przyłapać pana Jonesa na gorącym uczynku.
Ethan był bardzo podekscytowany. Pojawi się w programie dokumentalnym 48 Hours Inuestigates.
Cały odcinek poświęcony nastoletniemu geniuszowi, który zdemaskował groźnego pedofila. Lesley Stahl przeprowadzi z nim wywiad, internetowe portale społecznościowe będą go chciały zatrudnić.
Stanie się jednoosobowym zespołem alfa do spraw bezpieczeństwa w sieci. Współczesnym internetowym komandosem.
W ciągu trzech pierwszych nocy Ethan zdecydowanie dowiedział się czegoś o panu Jonesie.
Właściwie dowiedział się całkiem sporo. Więcej, niż tak naprawdę chciał wiedzieć.
Ethan nie przewidział jednak tego, jak wiele dowie się także o pani Sandrze.
I teraz miał problem. Sypiąc pana Jonesa, musiałby także sypnąć panią Sandrę i wujka Wayne'a.
Wiedział zbyt mało, wiedział zbyt dużo.
A Ethan Hastings był wystarczająco bystrym chłopcem, by zdawać sobie sprawę, że znalazł się w bardzo niebezpiecznym położeniu.
Wziął do ręki iPhone'a matki, ponownie sprawdził wiadomości. Nakazał sobie zadzwonić pod 911, ponownie odłożył telefon. Może mógł zadzwonić do pani sierżant, tej z jasnymi włosami. Wydawała się całkiem miła. No ale przecież mama zawsze mu powtarzała, że zatajanie jakichś faktów to kłamstwo, a miał pewność, że okłamując policję, narobiłby sobie jeszcze większych kłopotów niż zawieszenie w prawach ucznia i miesięczna utrata przywilejów komputerowych.
Ethan nie chciał trafić do więzienia.
Ale strasznie się martwił o panią Sandrę.
Ponownie wziął iPhone'a, sprawdził wiadomości, westchnął ciężko. W końcu zrobił jedyne, na co był
w stanie się zdobyć. Otworzył nową wiadomość i zaczął tak: Drogi wujku Waynie…
Wayne Reynolds nie należał do ludzi cierpliwych. Sandra Jones zaginęła już kilka dni temu, a z tego, co widział, prowadzący sprawę detektywi wcale się z jej znalezieniem nie spieszyli. Do diabła, praktycznie musiał im podać Jasona Jonesa na srebrnej tacy, a i tak, sądząc po wiadomościach o piątej, jeszcze go nie aresztowano.
Zamiast tego dziennikarze wpadli na trop zarejestrowanego przestępcy seksualnego mieszkającego na tej samej ulicy co Sandra. To jakiś blady, dziwacznie wyglądający chłopak z pokrytą pęcherzami głową, którego przyłapali na ulicy, a potem dosłownie za nim pobiegli do starego domu z lat pięćdziesiątych. Ja tego nie zrobiłem! zawołał chłopak przez ramię. Porozmawiajcie z moją kuratorką.
Moja dziewczyna była nieletnia, to wszystko, to wszystko, to wszystko.
Zboczeniec wpadł do domu, a dziennikarze pstryknęli pól tuzina zdjęć zamkniętym drzwiom i zasłoniętym żaluzjami oknom. Doprawdy fascynujący materiał.
Do boju przystąpił przynajmniej ojciec Sandry, przedstawiając Jasona Jonesa jako niezwykle niebezpiecznego manipulatora, który odizolował piękną młodą kobietę od jej rodziny. Dziadek żądał
prawa do opieki nad Ree i zdążył już uzyskać prawo do odwiedzin. Starszy pan pragnął sprawiedliwości w przypadku córki i ochrony dla Ree.
Media spijały mu słowa z ust. I nadal nikogo nie aresztowano!
Wayne tego nie pojmował. To mąż był zawsze główną osobą podejrzaną, a kto jak kto, ale Jason Jones nadawał się do tego idealnie. Podejrzany brak wiarygodnych informacji na temat jego przeszłości. Podejrzewany przez własną żonę o szemraną działalność w Internecie. Wiedziano, że zniknął na sporą część tamtej nocy był w pracy, która tak naprawdę nie zapewniała konkretnego alibi. Na co, u diabła, czekała sierżant Warren? Na pudełko z kokardą?
Jason musiał zostać aresztowany. Dlatego że wtedy Wayne Reynolds będzie mógł w końcu spokojnie spać. Przez kilka ostatnich dni gorączkowo czyścił własny komputer i telefon. Co zakrawało na ironię, ponieważ kto jak kto, ale on wiedział, że elektrycznych urządzeń nigdy się w stu procentach nie wyczyści. Powinien kupić nowy twardy dysk i „zgubić" telefon, najlepiej przejeżdżając po nim kosiarką do trawy. A może mógłby go rozjechać samochodem? Wyrzucić do morza?
To zabawne, ludzie z zewnątrz zawsze zakładali, że funkcjonariusze organu ochrony porządku publicznego mają przewagę pracowali w tym systemie, co znaczyło, że wiedzieli dokładnie, na czym można się potknąć. Wayne doskonale wiedział, jak trudno jest zatrzeć za sobą elektroniczne ślady, a mając tego świadomość, rozumiał, jak skrupulatnie badane będą jego działania.
Przez trzy miesiące chodził z Sandrą Jones na spacery, nic więcej, ale jeśli nie zachowa ostrożności, zostanie okrzyknięty jej kochankiem, wysłany na przymusowy urlop i poddany wewnętrznemu dochodzeniu. Zwłaszcza, jeśli „zgubi" telefon czy „wymieni" domowy komputer. Coś takiego po prostu nie przejdzie.
Musiał się więc zastanawiać, dlaczego policja bostońska nie dostała się jeszcze do komputera Jonesów. Mieli go już prawie dwadzieścia cztery godziny. Jakieś pięć do sześciu godzin na skopiowanie twardego dysku, potem zapuszczenie EnCase…
Uznał, że potrwa to jeszcze dzień albo dwa i westchnął. Nie sądził, aby jego nerwy wytrzymały jeszcze tyle.
Nie mówiąc o tym, co taki długi okres może oznaczać dla Sandy.
Starał się o tym nie myśleć. O sprawach, nad którymi pracował w przeszłości, zdjęciach z miejsca zbrodni, które często miał okazję oglądać. Uduszenie? Zasztyletowanie? Jedna kulka prosto w głowę?
Próbował ostrzec Sandy. Nie powinna była jechać na te lutowe wakacje.
Wayne westchnął ciężko. Ponownie zerknął na zegarek. Postanowił, że nieco dłużej zostanie w pracowni, że zajmie się pracą. Tyle że wtedy odezwał się jego telefon. Spojrzał na wyświetlacz i zobaczył wiadomość z adresu mailowego swojej siostry.
Zmarszczył brwi i otworzył wiadomość.
O siedemnastej czterdzieści pięć Wayne przeczytał zaskakujące wyznanie siostrzeńca.
I wtedy dopiero zaczął się pocić.
O osiemnastej Maxwell Black siedział za przykrytym białym lnianym obrusem stołem w rogu jadalni hotelu Ritz. Przed chwilą podano mu zamówioną kaczkę oraz kompot z owoców leśnych, delektował
się wyjątkowo dobrym pinot noir. Dobre jedzenie, dobre wino, doskonała obsługa. Powinien być zadowolony.
Tyle że nie był. Po rozmowie z detektywami sędzia wrócił do hotelu i natychmiast zadzwonił do pracownika swej kancelarii, aby zebrał dla niego kilka informacji. Niestety, znalezione przez niego prawo precedensowe nie brzmiało obiecująco.
Większość sądów rodzinnych i Massachusetts nie stanowiło tu wyjątku w sprawach o prawo do opieki nad dzieckiem to rodziców określała jako głównych opiekunów. Dziadkowie nie mieli oczywiście żadnych gwarantowanych praw i sądy przychylały się w tej kwestii do decyzji rodziców.
Max jednak zakładał, że zaginięcie Sandry i uznanie Jasona za podejrzanego może zadziałać w sądzie na jego korzyść. Co więcej, był przekonany, że Jason nie jest biologicznym ojcem Clarissy. A więc skoro Sandra zniknęła to Max był teraz najbliższym żyjącym krewnym dziewczynki. I to z całą pewnością będzie mieć znaczenie.
Ale nie. W tym stanie zalegalizowano małżeństwa homoseksualne i akceptowano in loco parentis.
Stawiało to Maksa w sytuacji, w której musiał udowodnić, że Jason stanowi bezpośrednie zagrożenie dla Clarissy. A to było niemal niemożliwe do udowodnienia.
Maksowi potrzebne było ciało Sandry. I aresztowanie Jasona. Wtedy Clarissa trafiłaby pod opiekę państwa, a on mógłby argumentować, że w najlepszym interesie tego dziecka leży zamieszkanie z biologicznym dziadkiem. To się powinno udać.
Tyle że nie miał pojęcia, ile może potrwać znalezienie ciała Sandry. Szczerze mówiąc, to chyba już ze cztery razy mijał samochodem port i z tego, co widział, Jason Jones mógł porzucić ciało Sandy dosłownie wszędzie. Poszukiwania mogły zająć tygodnie, a nawet miesiące, jeśli nie lata.
To wystarczyło, aby zaczął się zastanawiać, czy nie założyć Jasonowi sprawy z powództwa cywilnego. Tyle że nawet wtedy trudno byłoby cokolwiek zdziałać bez zwłok. Ich brak oznaczał, że Sandra Jones mogła uciec z ogrodnikiem i cała i zdrowa mieszkać w Meksyku.
Wszystko się sprowadzało do zwłok.
Max ich potrzebował.
Wtedy w jego głowie pojawiła się myśl. Owszem, potrzebował zwłok. Ale czy koniecznie musiały to być zwłoki Sandry?
O dziewiętnastej czterdzieści pięć Aidan Brewster stał w pralni samoobsługowej, składając ostatnią partię prania.
Przed sobą miał cztery stosy białych T shirtów, dwa niebieskich dżinsów i kilka mniejszych z białymi slipami i skarpetkami. Zaczął o osiemnastej, po tym, jak jego kuratorka uprzejmie podjechała pod otoczony dziennikarzami dom i go stamtąd zabrała. Colleen zaproponowała, że zawiezie go na noc do hotelu, a tymczasem wszystko się uspokoi. Poprosił ją jednak, aby zamiast tego podrzuciła go do jakiejś pralni na przedmieściach, daleko od południowego Bostonu, gdzie dziennikarze nie będą go szukać i będzie mógł w spokoju wyprać sobie gatki.
Widział, że Colleen czuje się skrępowana tą prośbą. Może chodziło o worki pełne brudnych ciuchów, które zapakował do bagażnika auta, gdy tymczasem trzech fotografów robiło mu zdjęcia. Przynajmniej kiedy Colleen odjechała, porzucili swoje stanowisko i także się oddalili. Nie ma sensu tkwić przed domem, skoro cel udał się gdzieś indziej.
Co ci się stało w głowę? zapytała Colleen.
Kuchenka. Zostawiłem papierowy talerzyk za blisko palnika. Rozżarzone węgielki pofrunęły do góry i podpaliły mi włosy, ale zbyt późno to zauważyłem.
Nie wyglądała na przekonaną.
Wszystko w porządku, Aidan?
Straciłem pracę. Poparzyłem sobie głowę. Moja twarz pojawiła się w wieczornych wiadomościach.
Nic nie jest, kurwa, w porządku, ale dzięki, że pani pyta.
Aidan…
Spojrzał na nią, rzucając jej wyzwanie, żeby to powiedziała. Że jest jej przykro. Że będzie lepiej. I żeby się trzymał.
Niech wybierze jakiś frazes, jakikolwiek. Wszystkie były stekiem bzdur. I Colleen także to wiedziała.
Resztę drogi przejechali w milczeniu, co było największą przysługą, jaką mu kiedykolwiek oddała.
Teraz skończył składać ręczniki, pościel, różnorakie narzuty, nawet trzy serwetki. Jeśli była to tkanina, która znajdowała się w jego mieszkaniu, wyprał ją, dodając wybielacza Clorox.
Niech policja się nad tym biedzi. Niech go nienawidzi.
Planował, że wróci teraz do domu i spakuje wszystko, co posiada. Włoży każdą swoją rzecz do czterech czarnych worków na śmieci i ruszy w świat. Koniec przedstawienia. Miał dość. Niech jego kuratorka go ściga. Niech policja dostanie świra, szukając kolejnego zarejestrowanego przestępcy seksualnego.
Żył według zaleceń i proszę, dokąd go to zaprowadziło: policja miała go w dupie, byli współpracownicy próbowali dać mu nauczkę, a jego sąsiad, Jason Jones, po prostu go przerażał. No i jeszcze ci dziennikarze… Aidan pragnął uciec. Na razie. Pa, pa.
Ale jednak pozostał tutaj, na podłodze obskurnej pralni, pstrykając gumką i ściskając długopis. Już od trzech minut wpatrywał się w pustą kartkę papieru. W końcu napisał: Droga Rachel,
jestem dupkiem. To wszystko moja wina. Powinnaś mnie nienawidzić.
Zawahał się. Wziął do ust końcówkę długopisu. Pstryknął gumką.
Dzięki za przesłanie mi tych listów. Może ich nienawidzisz. Może nie mogłaś ich dłużej znieść. Chyba nienie mogę Cię za to winić.
Skreślił te słowa. Spróbował raz jeszcze. I też skreślił.
Kocham Cię.
Źle zrobiłem. Przepraszam. Nie będę Cię więcej niepokoił.
Chyba że, pomyślał. Ale tego akurat nie napisał. Z całych sił powstrzymał się, by tego nie napisać.
Gdyby chciała się z nim spotkać, już by to zrobiła. A więc zrozum to w końcu, Aidan, staruszku. Nie kochała cię. I nie kocha. Poszedłeś do więzienia za nic, ty żałosny, głupi, beznadziejny dupku… Znowu wziął do ręki długopis.
Proszę, nie rób sobie krzywdy.
Po chwili, jakby po namyśle, dopisał:
I nie pozwól także, by Jerry robił Ci krzywdę. Zasługujesz na coś lepszego. Naprawdę.
Przepraszam, że wszystko spieprzyłem. Życzę Ci miłego życia.
Aidan
Odłożył długopis. Przeczytał list raz jeszcze. Zastanawiał się, czy nie podrzeć go na kawałki i nie rozpalić kolejnego ogniska. Powstrzymał się. Nie wyśle tego listu. Na terapii ćwiczeniem było jedynie napisanie listu. Nauczenie się empatii i przywołania wyrzutów sumienia. Które chyba czuł, dlatego że ściskało go w piersi, trudno mu się oddychało i nie chciał już siedzieć pośrodku tej pralni. Pragnął
wrócić do mieszkania, skulić się na łóżku i naciągnąć koc na głowę. Pragnął znaleźć się gdzieś, gdzie mógłby siedzieć w ciemności i nie myśleć o tamtej zimie i o tym, jak dobrze było czuć jej skórę na swojej albo jak bardzo zniszczył życie im obojgu.
Boże, nadal ją kochał. Naprawdę. Była jedyną dobrą rzeczą, jaka mu się kiedykolwiek przytrafiła, a jednocześnie jego przyrodnią siostrą, a on okazał się najgorszym typem potwora na świecie i może ci faceci z warsztatu powinni go byli załatwić. Może to jedyne rozwiązanie w przypadku takich czubków jak on. Był zboczeńcem. Nie lepszym niż Wendell, psychotyczny ekshibicjonista. Naprawdę powinno się go unicestwić.
Tyle że tak jak każdy zboczeniec tak naprawdę nie chciał umierać. Chciał jedynie przetrwać najbliższą noc i może następny dzień.
Zebrał więc swoje pranie i zatrzymał taksówkę.
Do domu, James powiedział kierowcy.
Następnie, siedząc na tylnej kanapie taksówki, podarł list na małe, maleńkie kawałki i wyrzucił je przez okno, a potem patrzył, jak unosi je nocny wiatr.
O dwudziestej pierwszej pięć Jason w końcu położył Ree spać. Nie było to proste. Coraz liczniejsze obozowisko dziennikarzy przez większość dnia trzymało ich w domu i dziewczynce wyraźnie brak było ruchu i świeżego powietrza. A potem, po kolacji, rozbłysły pierwsze studyjne lampy i cały ich dom był
teraz tak oświetlony, że z pewnością widać go było z kosmosu.
Ree narzekała na lampy. Narzekała na hałas. Zażądała, aby kazał dziennikarzom odejść, a potem, kiedy nic nie wskórała, tupnęła nóżką i oświadczyła, że chce, aby ją zabrał na poszukiwanie mamy.
Natychmiast.
W odpowiedzi zaproponował, że pokoloruje z nią obrazki. Albo poskładają origami. Albo zagrają w warcaby.
Nie winił jej za to, że krzywo na niego patrzy i chodzi gniewnie po domu. On także chciał, żeby ci dziennikarze sobie poszli. Pragnął powrotu do dawnego życia.
Przeczytał córce całą książkę o wróżkach, całe sto stron, od początku do końca. Bolało go gardło, ale Ree w końcu zasnęła.
A on znajdował się teraz sam w pokoju dzień dziennym, z opuszczonymi żaluzjami i zaciągniętymi zasłonami, i próbował wykombinować, co dalej. Sandra nadal się nie odnalazła. Maxwell miał
potwierdzone przez orzeczenie sądu spotkanie z Ree. A on pozostawał głównym podejrzanym w sprawie zaginięcia swojej ciężarnej żony.
Miał nadzieję, że Sandra uciekła z kochankiem. Tak naprawdę w to nie wierzył, ale miał nadzieję, dlatego że tylko wtedy mogła być cała i zdrowa. I może pewnego dnia zmieniłaby zdanie i wróciła do niego. Przyjąłby ją z powrotem. Dla dobra Ree, dla swego dobra. Wiedział, że nie jest idealnym mężem, wiedział, że podczas rodzinnych wakacji popełnił straszny błąd. Jeśli musiała go ukarać, gotów był to znieść.
Ale teraz, gdy kończył się dzień trzeci, musiał rozważać inne opcje. Że jego żona nie uciekła. Że wydarzyło się coś strasznego, właśnie tutaj, w jego własnym domu, i jakimś cudem Ree to przeżyła.
Może Ethana Hastingsa sfrustrowało nieodwzajemnione uczucie. Może Maxwell w końcu ich znalazł i uprowadził Sandy, żeby położyć łapy na wnuczce. A może Sandra miała innego kochanka, tego tajemniczego eksperta od komputerów, którego zmęczyło czekanie, aż odejdzie od Jasona.
Zaszła w ciążę. Z nim? Z kimś innym? Czy właśnie ten fakt spowodował to wszystko? Może z pomocą Ethana Hastingsa dowiedziała się, kim on jest, i przeraziła ją perspektywa noszenia w sobie dziecka potwora. Nie mógł jej za to winić. On także powinien czuć przerażenie na myśl o rozmnażaniu.
Tyle że nie czuł. Pragnął… Miał nadzieję…
Gdyby przeżyli razem tę chwilę, tę, w której Sandy nerwowo wyznaje, że będą mieli dziecko, byłby wzruszony, przestraszony, wdzięczny. Byłby dozgonnie wdzięczny.
Ale nie przeżyli takiego momentu. Jego żona zniknęła, a on został z duchami tego, co mogłoby być.
Także z widmem zbliżającego się nieuchronnie aresztowania.
Zabierze córkę i ucieknie. To jedyne, co mógł zrobić, dlatego że prędzej czy później sierżant Warren pojawi się na jego werandzie z nakazem aresztowania i pracownikiem sądu rodzinnego. On trafi do więzienia. A Ree, co gorsza, trafi pod opiekę zastępczą.
Nie mógł do tego dopuścić.
Poszedł na strych.
Wchodziło się na niego z sypialni. Złapał uchwyt w suficie i pociągnął w dół rozklekotane składane schody. Następnie włączył latarkę i zanurzył się w ciemność.
Poddasze miało jedynie dziewięćdziesiąt centymetrów wysokości służyło wyłącznie jako miejsce do składowania rupieci, a nie zapewnienia wygody. Przeszedł na czworakach po podłodze ze sklejki, przesuwając pudła z dekoracjami świątecznymi, aż dotarł na sam koniec. Odliczył dwie krokwie z lewej strony, następnie odsunął na bok warstwę izolacyjną i sięgnął po płaskie metalowe pudełko.
Wyjmując je, pomyślał, że jest lżejsze niż pamiętał. Oświetlił latarką podłogę, uniósł wieko…
Metalowe pudełko było puste. Pieniądze, dokumenty, wszystko zniknęło.
Policja? Sandy? Ktoś inny? Nie potrafił tego zrozumieć. Nigdy nikomu nie powiedział o tym zestawie na wypadek ucieczki. To była jego mała tajemnica, dzięki której nie budził się każdej nocy z krzykiem.
Nie tkwił w pułapce. Miał plan ucieczki. Zawsze miał plan ucieczki.
I wtedy, gdy gorączkowo próbował przetworzyć to, co się stało i jak to się mogło stać, uświadomił
sobie coś jeszcze.
Dźwięk, nie tak daleko pod nim.
Skrzypnięcie deski.
Dochodzące z pokoju jego córki.