Rozdział 3

Zawsze byłem dobry, jeśli chodzi o rozpoznawanie gliniarzy. Inni potrafią podczas gry w pokera blefować z parą dwójek. Ja niestety nie. Ale umiem rozpoznawać gliniarzy.

Pierwszego policjanta w cywilu zauważyłem podczas śniadania. Nasypałem do miski płatki Rice Krispies i oparłem się o zmatowiały blat, chcąc się zabrać za jedzenie. Wyjrzałem przez małe okno nad zlewem i dostrzegłem go przez koronkową firankę: biały mężczyzna, jakieś metr siedemdziesiąt cztery, metr siedemdziesiąt sześć wzrostu, ciemne włosy, ciemne oczy, idący chodnikiem w kierunku południowym. Ubrany był w zwykłe spodnie, sportową marynarkę z materiału wyglądającego na tweed i niebieską koszulę. Jego wypolerowane ciemnobrązowe buty miały grube czarne podeszwy. W prawej ręce trzymał niewielki notes w spiralnej oprawie.

Gliniarz.

Włożyłem do ust łyżkę płatków, pogryzłem, przełknąłem, całość powtórzyłem.

Mniej więcej półtorej minuty później pojawił się drugi facet. Wyższy metr osiemdziesiąt dwa, metr osiemdziesiąt pięć, krótko obcięte jasne włosy i mięsista twarz, którą chuderlacy mojego pokroju automatycznie mają ochotę uderzyć. Miał na sobie podobne jasnobrązowe spodnie, inną sportową marynarkę i białą koszulę. Policjant Numer Dwa rozpracowywał prawą stronę ulicy, moją stronę.

Trzydzieści sekund później zapukał do moich drzwi.

Włożyłem do ust łyżkę płatków, pogryzłem, przełknąłem, całość powtórzyłem.

Mój budzik włącza się co rano o szóstej pięć, od poniedziałku do piątku. Wstaję, biorę prysznic, golę się i zakładam stare dżinsy i stary T shirt. Jestem typem faceta, który nosi białe obcisłe slipki.

Preferuję także białe skarpetki do kolan z trzema granatowymi paskami na górze. Jestem taki od zawsze i to się już nie zmieni.

O szóstej trzydzieści jem miskę płatków Rice Krispies, następnie myję miskę i łyżkę i zostawiam je do wyschnięcia na spranej zielonej ścierce do naczyń, rozłożonej obok zlewu ze stali nierdzewnej. O

szóstej pięćdziesiąt wychodzę do pracy w miejscowym warsztacie samochodowym, gdzie zakładam upaćkane smarem niebieskie ogrodniczki i zajmuję swoje miejsce pod maską samochodu. Mam zręczne palce, co oznacza, że zawsze znajdę pracę. Ale zawsze będę tym gościem pod maską, nigdy tym, który ma kontakt z klientami. Nigdy nie dostanę tego typu roboty.

Pracuję do osiemnastej, z godzinną przerwą na lunch. To długo, ale w moim przypadku tylko nadgodziny są w miarę dobrze płatne, no i mówiłem już, że mam zręczne palce i niewiele się odzywam, co oznacza, że nie wadzę przełożonym. Po pracy wracam pieszo do domu. Na kolację najczęściej odgrzewam ravioli. Oglądam w telewizji Kroniki Seinfelda. O dziesiątej jestem już w łóżku.

Nigdzie nie wychodzę. Nie bywam w barach, nigdy nie wyskakuję ze znajomymi do kina. Śpię, jem, pracuję. Każdy kolejny dzień wygląda praktycznie tak samo. Nie można tego nazwać prawdziwym życiem. Już raczej egzystowaniem.

Psychiatrzy mają na to swoje określenie: udawanie normalności.

Tylko w taki sposób umiem żyć.

Biorę do ust kolejną łyżkę płatków, gryzę, przełykam i całą czynność powtarzam.

Znowu pukanie do drzwi.

Światło jest zgaszone. Moja gospodyni, pani H., pojechała na Florydę w odwiedziny do wnuków i nie ma sensu marnować prądu tylko na mnie.

W chwili, gdy odstawiam miskę rozmoczonych płatków, gliniarz decyduje się odwrócić na pięcie i zejść po schodkach. Przechodzę na drugi koniec kuchni, skąd mam widok na to, co robi. Kieruje się do moich sąsiadów i puka do ich drzwi.

Sprawdzanie. Gliniarze sprawdzają ulicę. I nadeszli od północy. Coś się więc stało, prawdopodobnie na tej ulicy, w części północnej.

Przypomina mi się coś, o czym naprawdę nie chciałem myśleć, ale co dryfuje na dnie mojej świadomości od chwili, kiedy rozdzwonił się budzik i poszedłem do łazienki, gdzie przejrzałem się w lustrze nad zlewem. Dźwięk, który usłyszałem zaraz po tym, jak wczoraj wieczorem wyłączyłem telewizor. Wiem, że nie chcę tego wiedzieć, ale nie potrafię wyrzucić tego z głowy.

Daję sobie spokój ze śniadaniem i zamiast tego siadam na krześle w kuchni.

Szósta czterdzieści dwie. Dzisiaj jednak nie będzie udawanej normalności.

Dzisiaj będzie coś prawdziwego.

Mam problemy z oddychaniem. Serce mocno mi wali, czuję, że dłonie zaczynają się pocić. I w mojej głowie pojawia się tyle myśli naraz, że to aż boli, i słyszę, jak ktoś jęczy, i wprawia mnie to w konsternację, dopóki nie uświadamiam sobie, że to ja sam.

Jej uśmiech, jej słodki, słodki uśmiech. To, jak na mnie patrzy, jakbym miał trzy metry wzrostu, jakby w jednej mojej dłoni mieścił się cały świat.

A potem po jej policzkach spływają łzy. „Nie, nie, nie. Proszę, Aidan, przestań. Nie…"

Gliniarze przyjdą po mnie. Prędzej czy później. Pod moimi drzwiami zjawi się dwóch gliniarzy, trzech, cała brygada antyterrorystyczna. Dlatego właśnie istnieją tacy ludzie jak ja. Ponieważ każda społeczność musi mieć swojego łajdaka i nie zmieni tego żadna ilość udawanej normalności.

Muszę pomyśleć. Muszę ułożyć plan. Muszę się stąd, kurwa, wynieść.

Ale dokąd? Na jak długo? Nie mam zbyt dużo kasy…

Próbuję kontrolować oddech. Trochę się uspokajam. Mówię sobie, że wszystko będzie dobrze.

Trzymam się programu. Zero picia, zero palenia, zero Internetu. Chodzę na spotkania, trzymam się z daleka od kłopotów.

Żyć normalnie, być normalnym, no nie?

Jestem cholernie dobrym kłamcą, zwłaszcza gdy w grę wchodzi policja.

D.D. zaczęła od kuchni. Jeśli obróciła głowę w prawo i zerknęła w stronę drzwi, widziała sylwetkę mężczyzny na ciemnozielonej dwuosobowej sofie, której oparcie zakrywał afgan w kolorach tęczy.

Jason Jones siedział nieruchomo, a pod brodę miał wciśniętą znieruchomiałą głowę z kręconymi włosami jego córki, Ree, która chyba zasnęła.


D.D. celowo nie przyglądała się zbyt długo. Nie chciała tak od razu zwracać na siebie uwagi. Instynkt nie mylił Millera: mieli do czynienia z osobą inteligentną, która zdawała się wiedzieć, jak się poruszać wśród meandrów prawa. Co znaczyło, że musieli się spiąć i działać szybko, jeśli chcieli wydobyć jakieś sensowne odpowiedzi od męża albo czteroletniego potencjalnego świadka.

Skupiła się więc na kuchni.

W kuchni, tak jak i w pozostałej części domu, zachowało się nieco starodawnego czaru, a jednocześnie widoczny był jej wiek. Odklejające się linoleum w czarno białą kratę. Sprzęt AGD, który niektórzy określiliby jako retro, a który D.D. uważała za po prostu stary. Pomieszczenie było bardzo małe. Przy zaokrąglonym blacie na czerwonych winylowych stołkach barowych mogły siedzieć dwie osoby. Pod oknem znajdował się mały stolik, stał na nim komputer.

D.D. uznała to za interesujące. Trzyosobowa rodzina i tylko dwa miejsca siedzące. Czy to mówiło coś na temat ich wzajemnych relacji?

Kuchnia była czysta blaty powycierane, pod wyłożoną płytkami ścianą stał rzędem standardowy kuchenny sprzęt ale nie do przesady: w zlewie stały brudne naczynia, a na suszarce czyste, czekające na powrót do właściwych szafek. Nad kuchenką wisiał zabawny stary zegar ze wskazówkami w kształcie widelca i łyżki, a część okien przysłaniały jasno żółte firanki z namalowanymi jajkami sadzonymi. Nienowocześnie, ale przytulnie. Widać, że ktoś się starał.

D.D. dostrzegła wiszącą na haczyku czerwoną kraciastą ścierkę do naczyń i nachyliła się, aby ją powąchać. Miller spojrzał na nią dziwnie, ale ona jedynie wzruszyła ramionami.

Jakiś czas temu spotkała się z przypadkiem przemocy domowej Daleyowie, tak się nazywali gdzie despotyczny mąż, Pat, zmuszał żonę, Joyce, do codziennego szorowania domu z żołnierską precyzją.

D.D. nadal miała w pamięci dojmujący zapach amoniaku, przez który łzawiły jej oczy, gdy chodziła od pokoju do pokoju, dopóki, rzecz jasna, nie dotarła do pomieszczenia na tyłach domu, i woń amoniaku zastąpił mdły zapach wysychającej krwi. Okazało się, że dobra stara Joyce rankiem nie pościeliła należycie łóżka. Więc Pat uderzył ją pięścią w nerki. Joyce zaczęła sikać krwią i uznawszy, że umiera, wyciągnęła śrutówkę z furgonetki męża, chcąc dopilnować, by on odszedł z tego świata razem z nią.

Joyce przeżyła uraz nerek. Mąż, Pat, któremu śrut odstrzelił większą część twarzy, nie miał tyle szczęścia.


Jak na razie kuchnia wydała się D.D. przeciętna. Brak maniakalnego nawyku albo przymusu aby utrzymywać wszystko w sterylnej czystości. Po prostu miejsce, gdzie matka podawała kolację, z pokrytymi okruszkami talerzami czekającymi w zlewie na to, aż ktoś się nimi zajmie.

D.D. przeniosła uwagę na torebkę z czarnej skóry stojącą na blacie. Miller podał jej w milczeniu parę lateksowych rękawiczek. Kiwnęła głową i zaczęła przeglądać zawartość torby.

Na początek zajęła się telefonem komórkowym Sandry Jones. Mąż nie oczekiwał, że telefon jego żony pozostanie nietknięty, mogli więc go oglądać do woli. D.D. sprawdziła wiadomości tekstowe i listę połączeń. W oczy rzucił jej się tylko jeden numer, oznaczony jako DOM. Z pewnością mama dzwoniła, aby skontrolować córkę. Drugim najczęściej wybieranym numerem była KOMÓRKA JASONA, najpewniej żona dzwoniła, aby skontrolować męża.

D.D. nie mogła bez hasła odsłuchać wiadomości głosowych, ale się tym nie przejęła. Miller skontaktuje się z operatorem sieci i każe zapisać wiadomości oraz przedstawić ich wykaz. Operator w swojej bazie danych zachowywał kopie nawet wykasowanych wiadomości, co często okazywało się pomocne. Miller wyciągnie także od operatora wykaz ostatnich kilku rozmów wraz z numerami rozmówców, aby pomóc ustalić ostatnie działania zaginionej.

W torebce znalazła też trzy szminki w odcieniach zgaszonego różu, dwa długopisy, pilnik do paznokci, batonik muesli, czarną frotkę do włosów, okulary do czytania i portfel z czterdziestoma dwoma dolarami, ważnym prawem jazdy wydanym przez stan Massachusetts, dwiema kartami kredytowymi, trzema kartami z supermarketów i jedną z księgarni. Na końcu wyjęła niewielki kołonotatnik, pełen różnych list: rzeczy do kupienia, sprawy do załatwienia, umówione spotkania.

Wydał jej się ważny, więc pozostawiła go na wierzchu, a Miller kiwnął głową.

Obok torebki leżał duży pęk kluczy. D.D. uniosła go pytająco.

Kluczyk z pilotem jest od szarego volvo kombi zaparkowanego na podjeździe. Dwa to klucze od domu. Nie wiemy, od czego są cztery klucze, ale podejrzewamy, że przynajmniej jeden od jej klasy.

Każę to sprawdzić jednemu z moich ludzi.

Sprawdziliście bagażnik kombiaka? zapytała ostro.

Miller posłał jej wymowne spojrzenie.

Tak, psze pani. Żadnych niespodzianek.


D.D. nie zawracała sobie głowy przeprosinami. Odłożyła po prostu klucze i sięgnęła po stertę jakichś szkolnych papierów, opisanych starannie czerwonym długopisem. Sandra Jones zadała swojej klasie krótkie wypracowanie. Każdy uczeń musiał odpowiedzieć na pytanie: „Gdybym zakładał własną wioskę, pierwszą zasadą dla wszystkich kolonistów byłoby… i dlaczego".

Niektórzy wymęczyli tylko zdanie albo dwa. Paru zapełniło prawie całą stronę. Na każdym wypracowaniu widniała przynajmniej jedna albo dwie uwagi, a na górze w kółku ocena. Pismo było kobiece. Niektórzy uczniowie zasłużyli nawet na uśmiechnięte buźki. D.D. uznała, że fałszerz nie pomyślałby o takich szczegółach. Tak więc jak na razie była przekonana, że Sandra Jones siedziała przy tym blacie, oceniając wypracowania, co według męża mogła zrobić dopiero po położeniu małej Ree spać.

Więc mniej więcej o dziewiątej wieczorem Sandra Jones żyła i przebywała we własnej kuchni. A potem…

Spojrzenie D.D. powędrowało w stronę komputera marki Dell, wyglądającego na względnie nowy.

Westchnęła.

Włączony? zapytała z ledwie skrywanym pragnieniem.

Nie chciałem wystawiać się na pokusę odparł Miller.

Z komputerem nie było łatwo. To oczywiste, że chcieli do niego zajrzeć, ale potrzebowali zgody męża, jako że miał prawo do zachowania prywatności. Coś do negocjacji, zakładając, że znajdą jakąś amunicję przeciwko niemu.

D.D. odwróciła się w stronę wąskich schodów biegnących do góry na samym końcu kuchni.

Technicy już tam są? zapytała.

Aha.

Gdzie zaparkowali van?

Pięć przecznic stąd, koło pubu. Jestem ostrożny.

To dobrze. Zajęli się schodami?

To pierwsze, co kazałem im zrobić zapewnił ją Miller. Po czym dodał: Posłuchaj, jesteśmy tu od szóstej rano. Dziesięciu funkcjonariuszy kręciło się po domu, sprawdzając piwnicę, pokoje, szafy i zarośla. Jedyne, co mamy, to jedną stłuczoną lampę i jeden brakujący koc w sypialni. Posłałem więc na górę techników od śladów, aby zajęli się swoją robotą, a resztę ludzi w teren, aby znaleźli albo Sandrę Jones, albo jakiś dowód na to, co się z nią, do diabła, stało. Znamy kwestie zasadnicze.

Donikąd nas nie prowadzą.

D.D. ponownie westchnęła, chwyciła się poręczy i zaczęła wchodzić po pomalowanych na czekoladowo schodach.

Na górze było równie przytulnie jak na dole. D.D. zwalczyła w sobie odruch pochylenia się, gdy dwa stare żyrandole musnęły czubek jej głowy. Korytarz wyłożono drewnem w tym samym odcieniu ciemnej czekolady co schody. Na przestrzeni lat w kącikach desek zebrał się kurz. Na podłodze widniało kilka kłębków jasnych włosów. Jakieś zwierzę, uznała D.D., choć nikt o nim na razie nie wspominał.

Zatrzymała się na chwilę i obejrzała za siebie, na ciąg śladów butów, mieszających się i zlewających ze sobą na zakurzonej podłodze. Pomyślała, że to dobrze, iż podłogę już odfajkowano. Potem zmarszczyła brwi, gdyż w jej głowie pojawiła się inna myśl, która natychmiast ją zaniepokoiła.0

Już, już miała otworzyć usta i coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Lepiej poczekać.

Wszystko poskładać do kupy. Szybko.

Minęli ciasną łazienkę, urządzoną w podobnym stylu z lat pięćdziesiątych jak kuchnia. Naprzeciwko niej znajdował się niewielki pokój z wąskim, przykrytym różowym kocem łóżkiem, ustawionym pod ścianą ze skośnym dachem. Sufit i skosy pomalowano na jaskrawoniebiesko i ozdobiono chmurkami, ptakami i motylami. Zdecydowanie dziewczęcy pokój, na tyle uroczy, że D.D. poczuła ukłucie w sercu na myśl o małej Clarissie Jane Jones, która zasnęła w łóżku przycupniętym w tak ślicznym pokoiku, a którą obudziła koszmarna parada ubranych na ciemno funkcjonariuszy obchodzących cały jej dom.

D.D. nie została dłużej w tym pokoju, lecz udała się korytarzem do sypialni.

Pod oknami stało dwóch techników. Zdążyli już opuścić rolety, a teraz omiatali pomieszczenie niebieskim światłem. D.D. i Miller czekali grzecznie na korytarzu, gdy tymczasem jedna z odzianych na biało postaci skanowała ściany, sufit i podłogi w poszukiwaniu płynów organicznych. Gdy pojawiały się jakieś ślady, druga postać je zaznaczała do dalszej analizy. Trwało to jakieś dziesięć minut. Nie zajmowano się łóżkiem. Pościel i koce z całą pewnością zostały już poddane starannym oględzinom.

Pierwsza postać podniosła rolety, włączyła nienaruszoną lampkę nocną, po czym przywitała się z D.D. wesołym:

Hejka, sierżancie.

Jak tam batalia?

Jak zawsze wygrana.

D.D. zrobiła krok naprzód, aby uścisnąć najpierw dłoń Marge, a następnie drugiego technika, Nicka Crawforda. Cała trójka znała się od dawna aż za często się spotykali w tego rodzaju okolicznościach.

I co sądzicie? zapytała D.D.

Marge wzruszyła ramionami.

Parę trafień. Sprawdzimy je, oczywiście, ale nic rażącego. W końcu w każdej amerykańskiej sypialni znajdują się gdzieś płyny organiczne.

D.D. kiwnęła głową. Podczas badania pomieszczenia pod kątem płynów organicznych w dwóch sytuacjach zapalało się czerwone światło: jedna to oczywistość w rodzaju jaśniejącej na ścianie plamy albo wielkiej, rozświetlając podłogę kałuży; druga to całkowity brak płynów organicznych, co wskazywało na to, że ktoś nieźle się nasprzątał, przy pomocy chemikaliów. Jak powiedziała Marge, w każdej sypialni coś jest.

Co z rozbitą lampą? zapytała D.D.

Pozbieraliśmy ją z podłogi odezwał się Nick ze wszystkimi leżącymi w pobliżu kawałkami. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że przewróciła się i rozbiła o podłogę, ale mogła też zostać użyta jako broń. Oględziny jej podstawy nie wykazały żadnych śladów krwi.

D.D. kiwnęła głową.

Pościel?

Brakuje niebiesko zielonego koca, ale reszta wygląda na nienaruszoną.

Prześwietliliście łazienkę? zapytała D.D.

Tak.

Szczoteczki do zębów?

Dwie były jeszcze wilgotne, kiedy się tu zjawiliśmy. Jedna to różowa szczoteczka elektryczna z Barbie należąca do dziecka. Druga to szczoteczka elektryczna Braun Oral B, która według męża należała do jego żony.


Piżama?

Według słów męża żona sypiała w długim fioletowym T shircie z rysunkiem małego kurczaka w koronie. Jego los jest na razie nieznany.

Inne ubrania? Walizka?

Wstępne oględziny męża nie wykazały, aby czegokolwiek brakowało.

Biżuteria?

Najważniejsze to zegarek i obrączka, nie ma jednego ani drugiego. Także jej ulubionych złotych kolczyków w kształcie kół, które, jak twierdzi mąż, nosiła codziennie. W kasetce na biżuterię znaleźliśmy jedynie jakieś łańcuszki i dwie ręcznie robione bransoletki, podobno prezent od dziecka.

Mąż uznał, że niczego nie brakuje.

D.D. odwróciła się w stronę Millera.

Zakładam, że brak aktywności na jej karcie kredytowej?

Miller ponownie obdarzył ją spojrzeniem w stylu „nie jestem idiotą". Uznała, że to wystarczająca odpowiedź.

No więc tak zaczęła się głośno zastanawiać. Wygląda na to, że Sandra Jones wróciła wczoraj po południu z pracy, nakarmiła dziecko, położyła je spać, następnie zabrała się za sprawdzanie wypracowań. W którymś momencie umyła zęby, przebrała się w koszulę nocną i udała do sypialni, gdzie…

Miała miejsce jakaś przepychanka, podczas której potłukła się lampa? wtrąciła Marge, wzruszając ramionami. Może ktoś już tam był, urządził na nią zasadzkę. To by wyjaśniało brak plam krwi.Sprawca dokonał napaści uzupełnił Miller. Uduszenie.

Sprawdźcie poszewki na poduszki powiedziała D.D. Mógł ją udusić we śnie.

Udusić, przydusić. Coś cichego i niezbyt brudzącego zgodził się Nick.

Następnie owinął ciało kocem i wywlókł je z domu zakończył Miller.

D.D. pokręciła głową.

Nie, wleczenie odpada. I tu sprawy zaczynają się komplikować.

Jak to wleczenie odpada? zapytał z konsternacją Miller.


Spójrzcie na ten zakurzony korytarz. Widzę na nim ślady naszych butów, i to jest problem, ponieważ gdyby ktoś wlókł zawinięte w duży koc ciało, powinnam teraz widzieć długi ślad prowadzący od tego pokoju aż do szczytu schodów. A nie widzę. Co znaczy, że ciała nie wleczono.

Miller zmarszczył brwi.

Okej, więc sprawca ją wyniósł.

Jeden człowiek wyniósł zwinięte jak burrito ciało dorosłej kobiety przez ten wąski korytarz? D.D.

uniosła sceptycznie brew. Po pierwsze, musiałby to być naprawdę silny człowiek. Po drugie, nie ma takiej możliwości, żeby się wyrobił na zakręcie na schodach. Wszędzie byłoby widać ślady.

Dwóch ludzi? zasugerowała Marge.

Dwa razy tyle hałasu, podwójna szansa na przyłapanie.

No to co się, u licha, stało z tym kocem? zapytał ostro Miller.

Nie wiem odparła D.D. Chyba że… Chyba że nie zabito jej w tym pokoju. Może zeszła na dół.

Może siedziała na sofie i oglądała telewizję, kiedy rozległ się dzwonek. A może do domu wrócił mąż…

Myślała intensywnie, analizując różne scenariusze. Zabił ją gdzie indziej, potem przyszedł tutaj po koc i zrzucił lampę, gdy ściągał go z łóżka. W ten sposób było ciszej. Mniejsze prawdopodobieństwo obudzenia dziecka.

Co znaczy, że nadal nie mamy miejsca zbrodni mruknął Miller, marszcząc jednocześnie brwi.

Według niego zajęli się kwestiami zasadniczymi, powinni więc znaleźć ślady krwi.

Cała czwórka popatrzyła na siebie.

Głosuję za piwnicą stwierdziła D.D. Złe rzeczy dzieją się najczęściej właśnie w piwnicy.

Idziemy?

Razem zeszli na dół, mijając pokój dzienny, w którego drzwiach stał umundurowany funkcjonariusz, niezmiennie mający baczenie na Jasona Jonesa i jego śpiące dziecko. Kiedy przechodzili przez hol, Jones uniósł głowę. D.D. przelotnie dojrzała brązowe oczy, a potem Miller otworzył drzwi, ukazując zdradliwe drewniane schodki prowadzące do pachnącej stęchlizną piwnicy, słabo oświetlonej czterema nagimi żarówkami. Zeszli powoli, zachowując ostrożność. Opinia publiczna nie miała pojęcia, jak często funkcjonariusze spadają ze schodów i robią sobie krzywdę. To było krępujące dla wszystkich zainteresowanych. Skoro już stanie ci się coś w trakcie służby, powinieneś mieć przynajmniej niezłą historyjkę do opowiadania.

D.D. omiotła miejsce wzrokiem. Wyglądało po prostu jak piwnica. Kamienne fundamenty.

Cementowa popękana podłoga. Przed nimi stały pralka i suszarka, stara ława, na niej plastikowy kosz na pranie, a obok proszek. Oprócz tego pomieszczenie wypełniał zbiór podniszczonych krzeseł

ogrodowych, stare, pozostałe po przeprowadzce kartony i różne meble, z których dziecko zdążyło wyrosnąć. Zaraz przy schodach stały plastikowe regały, na których poustawiano to, co nie zmieściło się w spiżarni. D.D. dostrzegła pudełka z płatkami zbożowymi, makaron z serem, krakersy, suchy makaron, puszki zupy, takie zwykłe kuchenne różności.

Piwnica była zakurzona, ale nie panował w niej bałagan. Rzeczy uporządkowano pod ścianą, a środek wykorzystywano do czynności związanych z praniem, być może do jazdy na rowerze, sądząc po fioletowym trójkołowym rowerku stojącym obok stromych schodków prowadzących bezpośrednio na zewnątrz domu.

D.D. podeszła do tych schodów i przyjrzała się uważnie pajęczynom w prawym rogu i grubej warstwie kurzu na ciemnej klamce sugerującym, że od jakiegoś czasu nie używano tych drzwi. Teraz jednak, kiedy znalazła się na dole zaczynała zmieniać zdanie. Gdyby zabito kogoś w piwnicy, to czy naprawdę wleczono by ciało na górę? Czemu by nie ukryć go pod stertą kartonów albo zawinąć w stare prześcieradło i pod osłoną nocy wypchnąć przez te drzwiczki?

Przejrzała kolekcję wyrzuconych części kołyski, spacerówek i materacyków. Następnie przeszła do stojących pod ścianą kartonów i butwiejących mebli ogrodowych.

Za nią Nick i Marge oświetlali podłogę przy pomocy reflektora punktowego, gdy tymczasem Miller stał z boku z rękami w kieszeniach. Przeczesawszy już raz piwnicę, czekał jedynie, aż pozostała trójka dojdzie do takiego samego wniosku, jak wcześniej on.

Kilka minut później D.D. zaczynała do niego dochodzić. Piwnica przypominała jej kuchnię, nie za brudną, nie za czystą. Jak najbardziej odpowiednią dla trzyosobowej rodziny.

Dla spokoju sumienia zajrzała do pralki i suszarki. I wtedy zamarło jej serce.

O cholera powiedziała. Przez otwartą klapę pralki dostrzegła niebiesko zielony koc.

Miller podszedł do niej szybko, a zaraz za nim technicy.

Czy to…? Chyba żartujesz. Niech ja dorwę tych dwóch imbecyli, którzy obszukali to pomieszczenie…

Hej, czy to nie ten koc? zapytał raczej niemądrze Nick.

Marge zdążyła się już nachylić i właśnie wyciągała koc z ładowanej od góry pralki, starając się nie dotknąć nim podłogi.

Wyprał go? myślała głośno D.D. Mąż wyprał koc, ale nie miał czasu na to, żeby przed zadzwonieniem na policję go wysuszyć? A może żona przez cały czas miała go w praniu, a my przez kilka godzin goniliśmy w piętkę?

Marge ostrożnie rozkładała koc, trzymając go za jeden koniec, drugi zaś podawszy Nickowi. Koc był pomarszczony jak mokra rzecz, która trochę czasu przeleżała w pralce. Pachniał lekko proszkiem świeżo, czysto. Strzepnęli go raz i na podłogę upadło coś fioletowego.

D.D. nie zdążyła jeszcze zdjąć lateksowych rękawiczek, więc ona to podniosła.

Zakładam, że to koszula nocna Sandry Jones powiedziała, rozkładając mokry T shirt, który rzeczywiście miał z przodu kurczaka w koronie.

Przez chwilę przyglądali się uważnie obu przedmiotom, szukając jasnoróżowych plam, takich, jakie zostają po krwi, albo może rozdarć, które by sugerowały, że doszło do walki. Śladów czegoś.

D.D. ponownie ogarnęło to nieprzyjemne uczucie. Tak jakby widziała coś oczywistego, ale nie do końca łapała, o co w tym chodzi.

Kto się pofatygował, żeby wyprać koc i koszulkę, ale zostawił na widoku rozbitą lampę? Co za kobieta znika, ale zostawia dziecko, portfel, samochód?

I co za mąż po powrocie do domu, przekonawszy się, że żona zniknęła, dopiero po trzech godzinach powiadamia policję?

Poddasze, kanał umożliwiający dostęp do rur? zapytała głośno Millera.

Nick i Marge składali koc, aby go zabrać do laboratorium. Jeśli sprawca nie użył wybielacza, na kocu mogły się jeszcze znajdować jakieś dowody. Wzięli od D.D. fioletową koszulkę i włożyli ją do drugiej torby.Nie ma kanału. Poddasze jest małe i wypełnione głównie ozdobami bożonarodzeniowymi wyjaśnił Miller.

Szafy, lodówki, zamrażarki, budynki gospodarcze, dołki do grilla?


Nie, nie, nie, nie i nie.

Mamy jeszcze, oczywiście, ten wielki niebieski port.

Aha.

D.D. głośno westchnęła. Spróbowała jeszcze z ostatnią teorią:

Samochód męża?

Pikap. Wyszedł razem z nami, żeby zajrzeć na pakę. Nie zgodził się jednak otworzyć przedniej części.

Ostrożny sukinsyn.

Zimny poprawił Miller. Żony nie ma już ładnych kilka godzin, a on nie wziął nawet do ręki telefonu, żeby zadzwonić do rodziny albo przyjaciół.

D.D. podjęła decyzję.

No dobrze powiedziała. Chodźmy poznać pan Jonesa.

Загрузка...