Rozdział 2

Sierżant D.D. Warren uwielbiała porządny bar typu „jesz ile chcesz". Nie chodziło jej o makaron zwykły wypełniacz jeśli można było zjeść pieczeń. Nie, na przestrzeni lat wypracowała strategię doskonałą: punkt pierwszy, bar sałatkowy. Nie żeby była zagorzałą fanką sałaty lodowej, ale jako trzydziestoparoletnia singielka i jednocześnie pracoholiczka nie napychała swojej lodówki łatwo psującym się jedzeniem. A więc owszem, pierwszym celem okazywały się zazwyczaj jakieś warzywa, w przeciwnym wypadku zważywszy na jej nawyki żywieniowe pewnie by się nabawiła szkorbutu.

Punkt drugi: cienko krojone mięso. Indyk był w porządku. Pieczona w miodzie szynka jeszcze lepsza.


Ale dopiero krwista pieczeń wołowa zasługiwała na złoty medal. D.D. lubiła, kiedy środek był czerwony i mocno krwisty. Jeśli mięso nie podskakiwało lekko, kiedy kłuła je widelcem, znaczyło to, że ktoś w kuchni popełnił zbrodnię przeciwko wołowinie.

I tak by je oczywiście zjadła. W barze typu "jesz ile chcesz" wygórowane standardy należało zostawić przed drzwiami.

No więc mała sałatka, następnie kilka cienkich plasterków krwistej pieczeni. Teraz bezmyślny ćwok nieuchronnie dorzuciłby do mięsa ziemniaki. Nigdy! Lepiej wybrać smażonego w panierce łupacza, może trzy albo cztery pieczone małże, no i oczywiście krewetkę na zimno. Potem należy się zastanowić nad warzywami saute albo może potrawką z fasolki szparagowej z chrupiącą cebulką na wierzchu.

Dopiero to można nazwać posiłkiem.

Deser stanowił, rzecz jasna, bardzo ważną część procesu barowego. Sernik należał do tej samej kategorii co ziemniaki i makaron taki błąd popełniały tylko żółtodzioby. Lepiej zacząć od puddingu albo chipsów owocowych. No i podobno zawsze się miało w żołądku miejsce na galaretkę. Albo czekoladowy mus. I creme brulee. Z malinami, ekstra.

O tak, chętnie by spałaszowała creme brulee.

To nieco smutne, jako że była dopiero siódma rano, a jedyną jadalną rzeczą, jaką miała w swoim lofcie w North End, była torebka mąki.

D.D. przekręciła się na drugi bok, czując, jak burczy jej w brzuchu, i udawała, że to jedyna część jej ciała, która jest głodna.

Poranek za oknem wyglądał na szary. Kolejny zimny marcowy dzień. Normalnie o tej porze znajdowałaby się już w drodze do pracy, ale wczoraj zakończyła intensywne, trwające dwa miesiące śledztwo w sprawie oddanych z jadącego samochodu strzałów kule trafiły dobrze się zapowiadającego dilera narkotyków oraz matkę i dwójkę jej małych dzieci. Jakby tego było mało, do strzelaniny doszło zaledwie trzy przecznice od centralnego wydziału bostońskiej policji w Roxbury.

Prasa oszalała. Okoliczni mieszkańcy codziennie organizowali pikiety, żądając bezpieczniejszych ulic.

Komisarz natychmiast utworzył liczny oddział specjalny, dowodzony rzecz jasna przez D.D., ponieważ jakimś cudem na ładną białą blondynkę nie spadało aż tyle gromów, co na kolejnego nadętego faceta w garniturku.


D.D. to nie przeszkadzało. Kurczę, ona była wtedy w swoim żywiole. Błyski fleszy, rozhisteryzowani obywatele, czerwoni na twarzy politycy. Proszę bardzo. Poddawała się publicznej chłoście, a potem chowała za zamkniętymi drzwiami i dawała popalić swojej ekipie, ogarnięta prawdziwą gorączką śledczą. Jakiś dupek sądził, że może na jej służbie zmasakrować całą rodzinę? Nie ma, kurwa, mowy.

Sporządzili listę domniemanych podejrzanych i wzięli się ostro do roboty. No i proszę: sześć tygodni później wdarli się do przeznaczonego do rozbiórki magazynu niedaleko nadbrzeża i wyciągnęli swojego ptaszka z ciemnych zakamarków na ostre słońce, gdzie kamerzyści zwijali się jak w ukropie.

Ona i jej ekipa staną się bohaterami na jakieś dwadzieścia cztery godziny, potem pojawi się następny idiota i cały schemat się powtórzy. Taki już był ten świat. Nasrać, wytrzeć, spuścić wodę.

Znowu nasrać.

D.D. westchnęła, przekręciła się na drugi bok, przejechała dłonią po pościeli o grubym splocie i znowu westchnęła. Powinna wstać. Wziąć prysznic. Poświęcić trochę czasu na zrobienie prania i ujarzmienie bałaganu, jaki panował obecnie w jej mieszkaniu.

Znowu pomyślała o barze. I seksie. Takim naprawdę ostrym, głośnym, wyczerpującym seksie. Miała ochotę na to, aby jej dłonie zaciskały się na twardym jak skała tyłku. Pragnęła, aby jej biodra otaczały stalowe ramiona. Chciała, aby jej uda drapał męski zarost, gdy tymczasem ona rozrywałaby paznokciami tę luksusową pościel na strzępy.

Niech to szlag trafi. Odrzuciła kołdrę i wyszła z sypialni, odziana jedynie w T shirt, majtki i uczucie seksualnej frustracji.

Posprząta mieszkanie. Pójdzie pobiegać. Zje tuzin pączków.

Udała się do kuchni, wyjęła z lodówki puszkę z kawą w ziarnach, znalazła młynek i zabrała się do roboty.

Miała trzydzieści osiem lat, na litość boską. Była oddanym oficerem śledczym i zagorzałą pracoholiczką. Czuła się nieco samotna bez mężusia i dwójki biegających po domu bachorów? Teraz już za późno na zmianę reguł.

Wsypała świeżo zmieloną kawę do małego złotego filtra i pstryknęła włącznik. Włoska maszyna obudziła się do życia i unoszący się w powietrzu zapach espresso nieco ją uspokoił. Wyjęła mleko, żeby je spienić.


Ten loft w North End kupiła trzy miesiące temu. Zdecydowanie zbyt fajny jak dla gliniarza, ale takie były uroki załamania na bostońskim rynku mieszkaniowym. Deweloperzy go zbudowali, popytu nie było. Dzięki temu do pracusiów pokroju D.D. nagle uśmiechnęło się szczęście. Podobało jej się tutaj.

Otwarta przestrzeń, przestronnie i widno, minimalistycznie. Kiedy znajdowała się w domu, to wystarczało, aby zaczynała myśleć, że powinna tu przebywać częściej. Co wcale nie znaczy, by tak właśnie robiła.

Skończyła parzyć latte i podeszła do rzędu okien wychodzących na całkiem ruchliwą ulicę. Nadal niespokojna, nadal podminowana. Lubiła ten widok. Ruchliwa ulica, spieszący się ludzie. Mnóstwo przechodniów ze swoimi naglącymi potrzebami, z których żaden jej nie widział, nie przejmował się nią i nic od niej nie chciał. Nie była na służbie, a życie i tak toczyło się dalej. Niezła lekcja dla kobiety jej pokroju.

Dmuchnięciem odsunęła na bok część pianki, wypiła kilka łyków aromatycznego napoju i poczuła, że część napięcia nieco odpuszcza.

W ogóle nie powinna była iść na ten ślub. O to właśnie chodziło. Kobieta w jej wieku powinna bojkotować wszystkie śluby i przyjęcia z okazji narodzin dzieci.

Cholerny Bobby Dodge. Autentycznie nie mógł wydobyć z siebie głosu, kiedy wygłaszał słowa przysięgi małżeńskiej. A Annabelle, taka śliczna w białej sukni bez ramiączek, się popłakała. No i jeszcze Bella, suka, przeszła przez kościół z dwiema złotymi obrączkami przywiązanymi do obroży z ogromną kokardą.

Jak człowiek, do licha, miał się choć trochę nie wzruszyć przy czymś takim? Zwłaszcza, kiedy rozbrzmiała muzyka i wszyscy zaczęli tańczyć w rytm At Last Etty James, oczywiście z wyjątkiem ciebie, ponieważ tak cholernie dużo pracowałaś, że nie miałaś czasu znaleźć osoby towarzyszącej?

D.D. przełknęła więcej kawy, przyjrzała się pędzącym w dole zajętym ludziom i zmarszczyła gniewnie brwi.

Bobby Dodge się ożenił. O to właśnie chodziło. Znalazł kogoś lepszego od niej i teraz był już po ślubie, a ona…

Jasna cholera, naprawdę potrzebowała porządnego seksu.

Zawiązywała sznurowadła przy butach do biegania, kiedy zadzwoniła jej komórka. D.D. zerknęła na wyświetlacz, zmarszczyła brwi i przyłożyła telefon do ucha.

Sierżant Warren rzuciła energicznie.

Dzień dobry, pani sierżant. Z tej strony detektyw Brian Miller, dystrykt C 6. Przepraszam, że przeszkadzam.

D.D. wzruszyła ramionami i czekała. Detektyw jednak nie zaczął mówić dalej, zachęciła go więc: W czym mogę pomóc, detektywie Miller?

Cóż, mam problem… zaczął i ponownie umilkł, a D.D. czekała.

Dystrykt C 6, wydział bostońskiej policji, obejmował południowy Boston. Jako sierżant jednostki zajmującej się zabójstwami D.D. niezbyt często miała okazję pracować z detektywami z C 6. W południowym Bostonie, zwanym przez miejscowych Southie, raczej nie dochodziło do zabójstw.

Kradzieże, włamania, napady owszem. Zabójstwa naprawdę rzadko.

O piątej rano odebrano zgłoszenie odezwał się wreszcie Miller. Mąż po powrocie do domu odkrył, że zaginęła jego żona.

D.D. uniosła brew i usiadła wygodniej na krześle.

Wrócił do domu o piątej nad ranem?

Zgłosił jej zaginięcie o piątej. Mąż to Jason Jones. Coś to pani mówi?

Powinno?

Reporter z „Boston Daily". Jego rewir obejmuje południowy Boston, pisuje też obszerniejsze artykuły o tematyce miejskiej. Podobno pracuje w większość wieczorów. Opisuje posiedzenia rady miejskiej i zarządu, tego typu rzeczy. Wczoraj otrzymał także polecenie zajęcia się pożarem. W każdym razie skończył koło drugiej w nocy i wrócił do domu, gdzie czteroletnia córka spała w swoim pokoju, żony jednak nie było.

Okej.

Najpierw podjęto rutynowe działania kontynuował Miller. Sprawdzono teren wokół domu.

Samochód na ulicy, portfel tej kobiety i kluczyki na kuchennym blacie. Nie ma śladów włamania, ale w sypialni jest potłuczona nocna lampka i brakuje niebiesko zielonego koca.

Okej.

Zważywszy na okoliczności, mama zostawiająca dziecko samo w domu itd., policjanci zadzwonili do swego przełożonego, który z kolei skontaktował się z moim szefem. Kilka ostatnich godzin spędziliśmy, rzecz jasna, na przeczesywaniu okolicy, sprawdzaniu miejscowych sklepów, odnajdywaniu przyjaciół i krewnych itd. Krótko mówiąc, nie mam żadnego tropu.

Macie ciało?

Nie.

Ślady krwi? Odciski palców, zniszczenia?

Tylko potłuczona lampa.

Przeszukano cały dom? Poddasze, piwnicę, niskie korytarze od węzłów sanitarnych?

Staramy się.

Staracie się?

Mąż… nie przeszkadza wprawdzie, ale nie można powiedzieć, żeby współpracował.

Cholera. I nagle D.D. zrozumiała, dlaczego detektyw okręgowy dzwoni do pani sierżant z wydziału zabójstw w sprawie zaginionej kobiety i dlaczego ta pani sierżant nie pójdzie teraz pobiegać.

Pani Jones… jest młoda, biała i piękna, prawda?

Dwudziestotrzyletnia blondynka, nauczycielka. Ma tego rodzaju uśmiech, który rozjaśnia ekran telewizora.

Nie mówcie mi tylko, że rozmawialiście o tym przez radio.

A jak myślicie, dlaczego zadzwoniłem na komórkę?

Co to za adres? Dajcie mi dziesięć minut, detektywie Miller. Już tam jadę.

D.D. zostawiła buty do biegania w pokoju dziennym, spodnie dresowe w korytarzu, a bluzę w sypialni. Dżinsy, biała koszula, zabójcze kozaki i była gotowa do wyjścia. Do paska przypięła pager, na szyi powiesiła identyfikatory, do tylnej kieszeni wsunęła telefon komórkowy.

Ostatnia rzecz to ulubiona kurtka ze skóry w kolorze toffi, wisząca na wieszaku przy drzwiach.

Sierżant Warren ochoczo ruszyła w drogę, aby wykonać swoją pracę.


Południowy Boston o długiej i bogatej historii, nawet jak na standardy bostońskie, z jednej strony otaczała tętniąca życiem dzielnica finansowa, z drugiej zaś oblewały wody oceanu. Posiadał cechy uroczego ośrodka portowego, a jednocześnie żyło się w nim jak w wielkim mieście. Teren ten początkowo zamieszkiwali ludzie usytuowani raczej na niższym poziomie skali socjoekonomicznej.

Ledwo wiążący koniec z końcem imigranci, najczęściej Irlandczycy, upychający trzydzieścioro ludzi do jednego pokoju w pełnych insektów czynszówkach, gdzie wiadro służyło za latrynę, a kupka słomy pełniła funkcję zapchlonego materaca. Życie było ciężkie i każdemu dawały w kość choroby, robactwo i bieda.

Sto pięćdziesiąt lat później Southie oznaczało nie tyle miejsce, co styl życia. Tu przyszedł na świat Whitey Bulger, jeden z najbardziej osławionych baronów bostońskiego półświatka. W latach siedemdziesiątych zamienił tę dzielnicę we własny plac zabaw, jedną połowę populacji uzależniając od narkotyków, a drugą zatrudniając. Mimo to ludzie się nie poddawali, sąsiad opiekował się sąsiadem, każde pokolenie twardych, przemądrzałych dzieciaków produkowało następne pokolenie twardych, przemądrzałych dzieciaków. Osoby z zewnątrz tego nie kumały, a miejscowym w ogóle to nie przeszkadzało.

Niestety, wszystkie style życia prędzej czy później dawało się zmodyfikować. Pewnego roku wielka impreza portowa przyciągnęła tutaj hordy mieszkańców miasta. Przybyli, spodziewając się zapuszczonych ulic i rozlatujących się domów. Odkryli widok na ocean, mnóstwo parków i znakomite katolickie szkoły. Oto dzielnica, dziesięć minut od centrum Bostonu, gdzie najtrudniejszym wyborem w sobotni poranek było to, czy skręcić w prawo i iść do parku, czy skręcić w lewo i poleniuchować na plaży.

Rzecz jasna młodzi yuppie znaleźli agentów nieruchomości i w krótkim czasie stare osiedla przekształciły się w warte miliony apartamenty z widokiem na ocean, a trzypiętrowe domy, zamieszkiwane przez czwarte pokolenie, sprzedano deweloperom za pięć razy tyle, na ile wcześniej liczono.

Społeczność się wymieszała. Inna ekonomia i tożsamości etniczne. Te same wielkie parki i wysadzane drzewami ulice. Doszło kilka kafejek. Irlandzkie puby pozostały.

Więcej profesjonalistów pnących się po szczeblach drabiny społecznej. Nadal mnóstwo rodzin z dziećmi. Dobrze było tu mieszkać, jeśli się zdążyło coś kupić, nim ceny powariowały.

D.D. dzięki GPS owi dotarła pod adres podany przez detektywa Millera. Był to uroczy mały bungalow niedaleko nabrzeża, pomalowany na brązowo kremowo, z trawnikiem wielkości znaczka pocztowego i pozbawionym liści klonem. W jej głowie pojawiły się dwie myśli naraz: ktoś zbudował bungalow w Bostonie? I druga: detektyw Miller był dobry. Pięć i pół godziny minęło od przyjęcia zgłoszenia, a jak na razie żadnej policyjnej taśmy odgradzającej, żadnych radiowozów i jeszcze lepiej żadnych vanów z radia i telewizji. Dom wydawał się spokojny, tak samo ulica. Przysłowiowa cisza przed burzą.

D.D. trzy razy objechała okoliczne przecznice, nim w końcu zaparkowała kilka ulic dalej. Skoro Millerowi tak długo udało się utrzymać wszystko w tajemnicy, nie zamierzała tego psuć.

Idąc w stronę domu, zgarbiona i z rękami wciśniętymi do kieszeni, zobaczyła, że Miller już na nią czeka. Okazał się niższy, niż się spodziewała, miał rzednące brązowe włosy i wąsy w stylu lat siedemdziesiątych. Wyglądał jak gliniarz, który byłby świetnym tajniakiem tak nijaki, że nikt by nie zwracał na niego uwagi, nie mówiąc o podejrzewaniu go o podsłuchiwanie ważnych rozmów. Miał

także bladą cerę kogoś, kto większość czasu spędza w świetle fluorescencyjnym. Biurkowy didżej, pomyślała D.D. i natychmiast wstrzymała się z opiniami.

Miller przeciął trawnik i dołączył do niej. Szedł przed siebie, więc ona także. Czasami praca w policji wymagała nieco aktorstwa. Wyglądało na to, że dzisiaj odgrywali rolę pary, która wyszła na poranny spacer. Pomięty brązowy garnitur Millera był może nieco zbyt formalny, ale D.D., w wąskich dżinsach i skórzanej kurtce, prezentowała się świetnie.

Sandra Jones pracuje w gimnazjum zaczął Miller. Mówił cicho i szybko. Minęli pierwszą przecznicę, kierując się w stronę nabrzeża. Ma z szóstymi klasami naukę o społeczeństwie. Jest tam teraz dwóch naszych, ale nikt jej nie widział, odkąd wczoraj o wpół do czwartej wyszła ze szkoły.

Odwiedziliśmy miejscowe sklepy, knajpy i nic. W zlewie stoją naczynia po kolacji. Stosik sprawdzonych kartkówek obok torebki na kuchennym blacie. Według słów jej męża Sandra zazwyczaj zabierała się za pracę dopiero po położeniu o ósmej ich córki spać. Zakładamy więc, że była w domu razem z córką do jakiejś ósmej trzydzieści, dziewiątej. Telefon komórkowy nie wykazuje żadnej aktywności po szóstej; aktualnie wyciągamy z firmy telekomunikacyjnej rejestr połączeń z linii naziemnej.

A co z rodziną? Dziadkowie, ciotki, wujkowie, kuzyni? zapytała D.D. Słońce zaczęło się w końcu przebijać przez warstwę szarych chmur, temperatura się jednak nie zmieniła, a od wody wiał wiatr, wślizgujący się złośliwie pod jej skórzaną kurtkę.

Żadnej rodziny na miejscu. Jedynie ojciec w Georgii, z którym nie utrzymują żadnych kontaktów.

Mąż nie chciał skonkretyzować, oświadczył tylko, że to stare dzieje i nie mają nic wspólnego z obecną sytuacją.

Jak to miło ze strony męża, że za nas myśli. Dzwoniliście do ojca?

Zrobiłbym to, gdybym znał nazwisko.

Mąż nie chce podać nazwiska? W głosie D.D. słychać było niedowierzanie.

Miller pokręcił głową, wciskając dłonie do kieszeni spodni. Z jego ust wydobywała się para.

Poczekaj tylko, aż go poznasz. Oglądałaś to kiedyś? Taki serial medyczny?

Ostry dyżur?

Nie, ten, gdzie jest więcej seksu.

Chirurdzy?

Właśnie ten. Jak się nazywa ten lekarz? McDuff, McDevon…?

McDreamy?

Właśnie ten. Pan Jones mógłby być jego bratem bliźniakiem. Te zmierzwione włosy, całodzienny zarost… Kurde, w chwili, gdy ta historia trafi do mediów, ten facet zacznie dostawać więcej listów od fanów niż Scott Peterson. Myślę, że mamy jeszcze jakieś dwadzieścia godzin i albo znajdziemy do tego czasu Sandy Jones, albo wpadniemy po uszy w gówno.

D.D. westchnęła głośno. Dotarli do nabrzeża, skręcili w prawo i dalej szli.

Mężczyźni są głupi mruknęła ze zniecierpliwieniem. No bo, na litość boską, ileż można?

Praktycznie co tydzień jakiś przystojny rozpieszczany przez los facet próbuje rozwiązać problemy małżeńskie, zabijając żonę i twierdząc, że zniknęła. I co tydzień media rzucają się na to…

Przyjmowaliśmy zakłady. Pięć do jednego na Nancy Grace. Cztery do jednego na Gretę Van Susteren.

D.D. rzuciła mu spojrzenie z ukosa.

I co tydzień kontynuowała policja powołuje oddział specjalny, ochotnicy przeczesują las, straż przybrzeżna przeszukuje port i wiesz co?


Miller miał minę pełną nadziei.

Ciało żony zostaje znalezione, a mąż dostaje do odsiadki dwadzieścia lat, a nawet dożywocie.

Mogłoby się wydawać, że od tej pory choć jeden z tych facetów wybrałby zwykły staromodny rozwód?

Miller nie miał nic do powiedzenia.

D.D. westchnęła, przeczesała palcami włosy i znowu westchnęła.

No dobra, instynktowna reakcja. Myślisz, że żona nie żyje?

Aha. Miller powiedział to w sposób rzeczowy. Kiedy czekała, dodał: Zbita lampa, brak koca.

Rzekłbym, że ktoś owinął ciało i je usunął. W koc wsiąkła krew, co tłumaczy brak materialnych dowodów.

No tak. Myślisz, że zrobił to mąż?

Miller z wewnętrznej kieszeni brązowej sportowej marynarki wyjął złożoną kartkę żółtego papieru i podał jej.

To ci się spodoba. Choć mąż jest, powiedzmy, niechętny do udzielania odpowiedzi na nasze pytania, bez oporów przedstawił nam przebieg swego wieczoru, podał nawet nazwiska i numery telefonu osób, które mogą potwierdzić miejsce jego pobytu.

Przedstawił listę alibi? D.D. rozłożyła kartkę i przeczytała pierwsze nazwisko na liście, Larry Wade, szef służby przeciwpożarowej, następnie James McConnagal, policja stanowa Massachusetts, potem trzy kolejne, tym razem z policji bostońskiej. Czytała dalej. Jej oczy robiły się coraz większe, a dłonie zaczęły drżeć z ledwie powstrzymywanej wściekłości. Powtórz, kim, u diabła, jest ten koleś?

Reporter „Boston Daily". Wczoraj wybuchł pożar. Twierdzi, że tam był razem z połową bostońskich stróżów prawa i opisywał wydarzenie.

O żesz ty. Dzwoniliście już do kogoś?

Nie, i tak wiem, co usłyszę.

Widzieli go, ale go nie widzieli stwierdziła D.D. Jest pożar, wszyscy zasuwają. Może poprosił

każdego z nich o słówko dla prasy, wtedy zwrócili na niego uwagę, potem się wymknął…

Aha. Jeśli chodzi o alibi, to ten koleś jest nie do pobicia. Pół tuzina naszych ludzi potwierdzi, gdzie był wczoraj w nocy, nawet jeśli przez jakiś czas w ogóle go tam nie było. Znaczy to Miller pogroził jej palcem żebyś nie dała się nabrać na wygląd pana Jonesa. McDreamy to także McSpryciarz. To takie niesprawiedliwe.

D.D. oddala mu kartkę.

Ma adwokata?

Dotarli do końca ulicy, odwrócili się i ruszyli z powrotem. Szli teraz pod wiatr, jego siła przyciskała okrycia do ich piersi, a twarze atakowały słone, kłujące kropelki.

Jeszcze nie. Po prostu nie chce odpowiadać na nasze pytania.

Zaprosiliście go na komisariat?

Chciał, żeby mu pokazać nakaz aresztowania.

D.D. uniosła na te słowa brew. A więc McDreamy rzeczywiście był McSpryciarzem. A przynajmniej więcej wiedział na temat swoich konstytucyjnych praw niż przeciętny obywatel. Interesujące. Opuściła głowę, aby uniknąć wiatru.

Żadnych śladów wtargnięcia z użyciem siły?

Nie, a posłuchaj tylko, zarówno główne, jak i boczne drzwi są zrobione ze stali.

Poważnie?

Aha. Z zasuwami od wewnątrz i na zewnątrz. Och, i znaleźliśmy drewniane kołki powbijane w większość ram okiennych.

Pierdzielisz. Co powiedział mąż?

To jedno z tych pytań, na które odmówił odpowiedzi.

Jest tam system alarmowy? Może kamera?

Nie i nie. Nie ma nawet kamerki sprawdzającej nianie. Pytałem.

Zbliżali się teraz do domu, uroczego bungalowu z lat pięćdziesiątych wyglądało na to, że posiada więcej zabezpieczeń niż Fort Knox.

Zamki od wewnątrz i od zewnątrz mruknęła D.D. Żadnej kamery. Zastanawiam się, czy taka struktura jest po to, aby trzymać kogoś z dala od domu, czy aby trzymać kogoś w środku.

Myślisz, że znęcał się nad żoną?

Nie byłaby to żadna nowość. Wspominałeś coś o dziecku?

Czteroletnia dziewczynka. Clarissa Jane Jones. Mówią na nią Ree.

Rozmawialiście już z nią?


Miller zawahał się.

Mała cały ranek przesiedziała na kolanach ojca, wyglądała na dość zaszokowaną. Nie przypuszczam, aby ten facet pozwolił nam porozmawiać z nią na osobności, więc nie naciskałem.

Uznałem, że pogadamy z obojgiem, kiedy będziemy mieć nieco więcej amunicji.

D.D. pokiwała głową. Przepytywanie dzieci nie należało do przyjemnych zadań. Niektórzy detektywi mieli do tego dryg, inni nie. Po niechęci Millera wnioskowała, że on należy do tej drugiej grupy. I dlatego właśnie to D.D. będzie musiała się tym zająć.

Mąż jest zamknięty? zapytała.

Weszli po schodkach i stanęli przed jaskrawozieloną wycieraczką, na której niebieskie słowo

„Witamy" otaczało mnóstwo zielonych i żółtych kwiatków. Według D.D. taką właśnie wycieraczkę mogła wybrać mała dziewczynka i jej matka.

Ojciec i córka siedzą w pokoju dziennym. Zostawiłem z nimi funkcjonariusza. To jedyne, co mogę zrobić w tej chwili.

W tej chwili zgodziła się. Przeszukaliście dom?

W dziewięćdziesięciu procentach.

Samochody?

Aha.

Budynki gospodarcze?

Aha.

Sprawdziliście miejscowe sklepy, sąsiadów, przyjaciół, krewnych i współpracowników?

W toku.

I nigdzie ani śladu Sandry Jones.

Miller zerknął na zegarek.

Mniej więcej sześć godzin po zgłoszeniu męża nie ma śladu po dwudziestotrzyletniej białej kobiecie Sandrze Jones.

Ale macie potencjalne miejsce zbrodni, czyli sypialnię państwa Jones, potencjalnego świadka w osobie czteroletniej córki Sandry i potencjalnego podejrzanego w osobie męża Sandry, dziennikarza.

Takie jest podsumowanie?


Takie jest podsumowanie. Miller pokazał na drzwi, wykazując pierwsze objawy zniecierpliwienia.

Jak to chcesz rozegrać: dom, mąż czy dzieciak?

D.D. położyła dłoń na gałce u drzwi. Jej reakcja była instynktowna znieruchomiała na moment, aby ją przemyśleć. Tych kilka pierwszych godzin, kiedy miało się zgłoszenie, ale jeszcze nie przestępstwo, zawsze było krytycznych dla śledztwa. Dysponowano podejrzeniami, ale nie było jeszcze mowy o prawdopodobnym motywie; istniała osoba, którą należało się zainteresować, ale jeszcze nie główny podejrzany. Właściwie mieli jedynie wystarczająco dużo sznurka, żeby się powiesić.

D.D. westchnęła, zrozumiała, że nieprędko wróci do domu, i dokonała wyboru.

Загрузка...