Rozdział 6

Po raz pierwszy się zakochałam, gdy miałam osiem lat. W mężczyźnie, który tak naprawdę był

postacią fikcyjną: Sonnym Crocketcie, policjancie z Miami granym przez Dona Johnsona. Mama była przeciwniczką tego typu bzdur, czekałam więc po prostu, aż padnie po popołudniowej „mrożonej herbacie", a potem otwierałam puszkę Dr. Peppera i z rozradowanym sercem oglądałam powtórki.

Sonny Crockett był silny, zmęczony życiem. Taki typ twardego faceta, który wszystko już przeżył, a mimo to nadal potrafi zboczyć z trasy i ocalić dziewczynę. Pragnęłam takiego Sonny'ego Crocketta.

Pragnęłam, żeby mnie ktoś ocalił.

Kiedy skończyłam trzynaście lat, urosły mi piersi. I nagle się okazało, że całkiem wielu chłopaków ma ochotę mnie ocalić. Przez jakiś czas sądziłam, że to się może udać. Umawiałam się ze wszystkimi jak popadło, preferując starszych chłopców z tatuażami, wyluzowanych i cieszących się złą opinią. Oni pragnęli seksu. Ja pragnęłam, aby mnie ktoś zabrał na przednie siedzenie swego mustanga i popędził

sto sześćdziesiąt, nocą i bez włączonych świateł. Pragnęłam wykrzyczeć swoje imię, podczas gdy wiatr smaga mi twarz i rozwiewa włosy. Pragnęłam czuć się szalona i zuchwała. Pragnęłam czuć się jak ktokolwiek, byle nie ja sama.


Zyskałam sławę dziewczyny, która świetnie robi laskę i jest jeszcze większą wariatką niż jej porąbana matka.

Każde miasteczko ma matkę taką jak moja. I każde miasteczko ma dziewczynę taką jak ja.

Po raz pierwszy zaszłam w ciążę, kiedy miałam czternaście lat. Nikomu o tym nie powiedziałam.

Wypiłam dużo rumu z colą i żarliwie modliłam się do Boga, aby zabrał to dziecko. Kiedy nic z tego nie wyszło, ukradłam pieniądze z portfela ojca i poszłam do kliniki wykonującej tego typu zabiegi.

Nie płakałam. Aborcję potraktowałam jak społeczny obowiązek. Jedno życie mniej do zrujnowania przez moją mamę.

Mówię wam, każde miasteczko ma dziewczynę taką jak ja.

Potem skończyłam piętnaście lat i moja matka umarła, a ojciec i ja byliśmy w końcu wolni i…

Tak długo marzyłam o tym, aby ktoś mnie ocalił. Pragnęłam Sonny'ego Crocketta, zmęczonego życiem człowieka, który pod wyniszczoną powłoką potrafi dojrzeć prawdziwą duszę. Pragnęłam mężczyzny, który mnie przytuli, sprawi, że poczuję się bezpieczna, i nigdy nie pozwoli mi odejść.

Nigdy nie udało mi się znaleźć Sonnyego Crocketta. Zamiast niego dzień przed osiemnastymi urodzinami w miejscowym barze poznałam swego męża. Usiadłam na stołku Jasona, wypiłam jego colę, a potem, kiedy zaczął protestować, przesunęłam dłońmi po jego twardych, odzianych w dżinsy udach. Kazał mi się odpieprzyć. I wtedy już wiedziałam, że nigdy nie pozwolę mu odejść.

Nikt, oczywiście, nie jest w stanie cię ocalić.

Ale wiedząc to wszystko, co wiem na temat Jasona, rozumiem, dlaczego on uznał, że musi spróbować.

O czternastej dwie D.D. była w całkiem dobrym nastroju, jeśli chodzi o śledztwo. Mieli plan działania i dobrze go rozgrywali, biorąc pod uwagę fakt, że poszukiwali dorosłej kobiety której zgodnie z prawem nie można było jeszcze uznać za zaginioną, a którą trzeba było znaleźć tak szybko, jak się tylko da.

O czternastej sześć nadeszła pierwsza zła wiadomość. Sędzia Banyan oddaliła ich wniosek o zajęcie komputera rodziny Jones i nie zgodziła się uznać domu za miejsce popełnienia przestępstwa. Swoją decyzję umotywowała przede wszystkim brakiem fizycznych dowodów na popełnienie przestępstwa.

Stwierdziła także, że na razie minęło za mało czasu. Dziesięciogodzinne zaginięcie to dla osoby dorosłej nic takiego. Może Sandra Jones przebywa w domu jakiejś przyjaciółki. Może miała wypadek, znajduje się teraz w miejscowym szpitalu i nie jest w stanie podać swego nazwiska. Może zaczęła w nocy lunatykować i nadal błąka się otumaniona po mieście. Innymi słowy całe mnóstwo „może".

Jednakże, kontynuowała sędzia, jeśli po upływie dwudziestu czterech godzin Sandra Jones się nie znajdzie, to ona raz jeszcze przeanalizuje ich wnioski. A tymczasem zezwoliła na dostęp do pikapa Jasona Jonesa.

Zrezygnowana D.D. pomyślała, że udała się jedna trzecia. Sprawy komplikowało znalezienie w pralce koca i koszulki nocnej. Brak koca i rozbita lampa wyglądały złowróżbnie. Koc i koszulka w pralce…

D.D. nadal nie miała pewności, co u diabła oznaczały koc i koszulka w pralce. Że mąż próbował

pozacierać ślady, też że żona lubiła robić pranie? Przypuszczenia mogły być niebezpieczne.

O czternastej piętnaście zameldował się detektyw Miller. D.D. przekazała mu złą wiadomość od sędzi Banyan. Miller dostarczył nowiny ze szkoły Sandry Jones. Od dyrektora placówki dowiedział się, że Sandra Jones od dwóch lat uczy tam wiedzy o społeczeństwie najpierw uczyła klasę siódmą w ramach praktyk nauczycielskich, a od września klasę szóstą. Dzieciaki ją lubią, rodzice ją lubią, nauczyciele ją lubią. Sandra niezbyt się udzielała towarzysko, no ale przecież miała w domu małe dziecko i męża, który pracował wieczorami, nikt więc się temu nie dziwił. Dyrektor raz miał okazję spotkać się z mężem i uważał, że jest całkiem sympatyczny. Dyrektor wiele razy widział się z córką, Ree, i uważał, że jest urocza.

Dyrektorowi nie przychodził do głowy żaden powód dla którego Sandra nie pojawiła się w pracy, i owszem, brak choćby telefonu był zupełnie nie w jej stylu. Bardzo się martwił i w każdy możliwy sposób pragnął pomóc w prowadzeniu śledztwa.

W dodatku dyrektor był pięćdziesięcioletnim żonkosiem, który według słów swojej sekretarki zaangażował się w namiętny romans z nauczycielką aktorstwa. Wszyscy o tym wiedzieli, nikt się tym zbytnio nie ekscytował i żadna ilość viagry nie pozwoliłaby temu pięćdziesięciojednolatkowi obracać zarówno rudowłosą nauczycielkę aktorstwa, jak i dwudziestotrzyletni nowy podbój. Wysoce prawdopodobne było to, że dyrektora łączyły z Sandrą Jones wyłącznie relacje służbowe.


Miller dysponował już także wstępnym raportem dotyczącym finansów państwa Jones. Na rachunku oszczędnościowym mieli zaskakującą kwotę stu pięćdziesięciu tysięcy, a kolejne dwa miliony w różnych funduszach w banku inwestycyjnym. Ich miesięczne dochody były skromne, podobnie jak wydatki.

Według niego wyglądało to tak, że za dom zapłacili gotówką i starali się utrzymywać ze swoich zarobków.

Miller podejrzewał, że ich oszczędności pochodzą ze spadku czy wypłaty ubezpieczenia. Detektywi pracowali już nad prześledzeniem drogi tych pieniędzy.

Był też w posiadaniu innych informacji. Państwo Jones wzięli ślub cywilny w Massachusetts w dwa tysiące czwartym roku. Ich córka, Clarissa, przyszła na świat dwa miesiące później. Ani w przypadku Sandry Jones, ani Jasona Jonesa nie było żadnych niezapłaconych mandatów czy nakazów sądowych.

Nie doszukano się niczego, co mogłoby świadczyć o przemocy w rodzinie czy zakłócaniu porządku publicznego.

Według sąsiadów Jonesowie byli spokojną parą, trzymającą się na uboczu. Nie urządzali przyjęć, nie podejmowali gości. Gdy spotkało się ich na ulicy, uśmiechali się i machali ręką, ale nie mieli w zwyczaju przystawać i wdawać się w uprzejmą pogawędkę. Z wyjątkiem Ree. Wszyscy zgadzali się co do tego, że Clarissa Jones była nad wiek rozwinięta i potrafiła człowieka dosłownie zagadać. Podobno szalała także na trójkołowym rowerku. Jeśli widziałeś, że ta mała nadjeżdża, to ty musiałeś się usunąć z chodnika.

Rodzice dużo na nią krzyczą? zapytała D.D.

Rodzice ją hołubią. I cytuję słowo w słowo trzy relacje od trzech sąsiadów: rodzice „hołubią"

córkę.Oczywiście rodziców opisuje się także jako spokojnych i skrytych, a to oznacza, że żaden z sąsiadów nie znał ich zbyt dobrze?

To prawda.

Ubezpieczenia na życie?

Nadal badamy.

Dwa miliony dolarów w banku powiedziała z zadumą D.D. Do tego gotówka, do tego nieruchomość w doskonałym miejscu… o czym mówimy, jakichś trzech i pół milionach dolarów w aktywach? Ludzie zabijają za znacznie mniej.

Standardowy rozwód pozostawiłby mężowi niemal dwa miliony. To dużo pieniędzy dla młodego małżeństwa. A skoro już o tym mowa, to możesz powiedzieć mi raz jeszcze, w którym roku wzięli ślub?W dwa tysiące czwartym.

To ile Sandra Jones miała wtedy lat, osiemnaście? I już była w ciąży?

Aha, biorąc pod uwagę fakt, że Clarissa urodziła się dwa miesiące później.

A Jason Jones ma ile lat, trzydzieści, trzydzieści jeden?

Też tak mi się wydaje. Jeszcze nie dotarliśmy do jego aktu urodzenia.

Zastanówmy się nad tym przez chwilę. Mamy młodą, śliczną, ciężarną dziewczynę i starszego bogatszego? mężczyznę…

Na razie nie wiemy, kto miał pieniądze. Równie dobrze mógł to być Jason, jak i Sandra.

Coś mi się każe skłaniać ku założeniu, że pieniądze należały do niego.

Coś mi się każe skłaniać ku założeniu, że masz rację.

No więc Jason Jones hajta się z ciężarną nastolatką. Rodzi się „urocza" córeczka, a cztery, pięć lat później…

Wiedzie spokojne życie w południowym Bostonie, w domu zabezpieczonym lepiej od Fort Knox, a żaden sąsiad tak naprawdę go nie zna.

D.D. i Miller przez chwilę milczeli.

Wiesz, co najbardziej mnie uderzyło, kiedy obchodziliśmy dom? zapytała nagle D.D. To, jak…

„w sam raz" się wszystko wydawało. Nie za brudne, nie za czyste. Nie za bardzo zagracone, nie za bardzo poukładane. Wszystko było idealnie wyważone. Jak powiedział dyrektor szkoły, Sandra Jones udzielała się towarzysko na tyle, że ludzie ją lubili, ale nie aż tak bardzo, by współpracownicy tak naprawdę ją znali. Jason i Sandra uśmiechali się do sąsiadów, ale nigdy ich u siebie nie gościli.

Machają ręką, ale nie rozmawiają. Wychodzą, ale nigdy nikogo nie zapraszają. Wszystko jest starannie opracowane. Zrównoważone. Tyle że w przyrodzie nie istnieje coś takiego jak równowaga.

Uważasz, że ich życie jest sfabrykowane?

Wzruszyła ramionami.


Uważam, że w prawdziwym życiu panuje nieład, a u nich jest go zdecydowanie za mało.

Miller się zawahał.

Nie sprawdziliśmy jeszcze pracodawcy Jasona…

D.D. się skrzywiła. To znaczy redakcji „Boston Daily", jednego z głównych punktów na mapie miejscowych mediów.

Taa, rozumiem.

Chyba każę tam zadzwonić jednej z moich dziewczyn. Będzie twierdzić, że zbiera informacje do certyfikatu bezpieczeństwa, coś w tym rodzaju. Jakoś mniej podejrzanie to wygląda, kiedy telefonuje kobieta.

Dobry pomysł.

A potem weźmiemy się za przedszkole córki. Zobaczymy, co mają do powiedzenia nauczyciele i personel. Czy małe dziewczynki nie trzymają się razem, mają przyjaciółki i chodzą do nich na noc?

Wydaje mi się, że muszą się znaleźć jacyś rodzice, którzy wiedzą coś więcej na temat tej rodziny.

Mnie to pasuje.

No i w końcu przefaksowano mi odpis aktu małżeństwa. Skoro już mam nazwisko panieńskie Sandry, zacznę szukać jej ojca, wyciągnę więcej informacji z Georgii.

Dobrze. Zakładam, że nadal nie ma ani śladu Sandry ani nikt się nie posługuje jej kartą kredytową?

Dobrze zakładasz. W lokalnych sklepach jej nie widziano. W szpitalach i przychodniach nie ma żadnych niezidentyfikowanych kobiet. Tak samo w kostnicach. Karty kredytowej po raz ostatni użyto dwa dni temu w sklepie spożywczym. Z kartą bankomatową cisza. Jedyne, co mamy, to sześć telefonów na jej komórkę. Pierwszy od męża o drugiej szesnaście, i prawdopodobnie wtedy się zorientował, że telefon jego żony dzwoni tuż za nim na kuchennym blacie. Następnie dwa telefony rano od dyrektora szkoły, no i jeszcze trzy telefony od uczniów. I to tyle.

Dzwonili do niej szóstoklasiści?

Oczywiście z własnych telefonów komórkowych. Witamy w nowym wspaniałym świecie dorosłych dwunastolatków.

Tak się cieszę, że nie mam choćby kwiatka w doniczce.


Miller chrząknął.

Ja mam trzech chłopaków: siedem lat, dziewięć i jedenaście. Przez następnych dziesięć lat planuję brać nadgodziny.

Wcale mu się nie dziwiła.

No więc ty się zajmiesz kwestiami finansowymi, telefonami komórkowymi i dorosłymi dwunastolatkami. Ja przeszukam pikapa i zorganizuję psychologa sądowego.

Myślisz, że pozwoli nam porozmawiać z córką? Nie mamy już nic, czym moglibyśmy go postraszyć.

Myślę, że jeśli Sandra Jones w jakiś magiczny sposób nie znajdzie się do jutra rana, nie będzie miał wyboru.

D.D. zdążyła wstać z krzesła, kiedy zadzwonił telefon na jej biurku. Odebrała go.

Jason Jones na pierwszej linii oświadczyła recepcjonistka.

D.D. z powrotem usiadła.

Sierżant D.D. Warren powiedziała do słuchawki.

Jestem gotowy na rozmowę.

Słucham?

Moja córka śpi. Teraz mogę rozmawiać.

To znaczy chciałby się pan z nami spotkać? Chętnie wyślę po pana dwóch funkcjonariuszy.

Zanim oni tu dotrą, moja córka zdąży się obudzić i nie będę już dostępny. Jeśli chce mnie pani przepytać, musi się to stać teraz, przez telefon. To najlepsze, co mogę zrobić.

D.D. wysoce w to wątpiła. To nie było najlepsze, co mógł zrobić, lecz najbardziej wygodne. Żona tego człowieka dwanaście godzin temu zniknęła, a on tak właśnie wyobrażał sobie współpracę?

Znaleźliśmy specjalistę, który porozmawia z Ree powiedziała.

Nie.

Ta kobieta to profesjonalistka specjalizująca się w przesłuchiwaniu dzieci. Poprowadzi tę rozmowę w sposób delikatny i tak, aby pańska córka przeżyła jak najmniej stresu.

Moja córka nic nie wie.

W takim razie rozmowa będzie krótka.

Nie odpowiedział od razu. D.D. wyczuwała w jego milczeniu mnóstwo kłębiących się emocji.

Czy pańska żona uciekła? zapytała nagle, próbując wziąć go z zaskoczenia. Poznała innego faceta, ruszyła w stronę granicy?

Nigdy nie zostawiłaby Ree.

Co oznacza, że mogła poznać innego faceta.

Nie wiem, pani sierżant. Większość wieczorów i nocy spędzam w pracy. Naprawdę nie wiem, co w tym czasie robi moja żona.

Nie wygląda mi to na szczęśliwe małżeństwo.

To zależy od punktu widzenia. Jest pani mężatką, pani sierżant?

A czemu pan pyta?

Ponieważ gdyby pani była, rozumiałaby pani, że małżeństwo przechodzi różne etapy. Moja żona i ja wychowujemy małe dziecko i jednocześnie oboje pracujemy. To nie jest etap miesiąca miodowego.

To ciężka praca.

D.D. chrząknęła, po czym ponownie zapadła cisza. Uznała za interesujący fakt, że użył czasu teraźniejszego wychowujemy małe dziecko nie potrafiła jednak zdecydować, czy powiedział to rozmyślnie, czy nie. Użył czasu teraźniejszego, ale nie imion żony i dziecka. Ciekawa postać z tego Jasona Jonesa.

Ma pan romans? To i tak wyjdzie na jaw.

Nie zdradziłem żony.

Ale ona zdradziła pana.

Nie mam na to dowodu.

Ale coś pan podejrzewał.

Pani sierżant, mógłbym nakryć ją w łóżku z innym mężczyzną, a i tak bym jej nie zabił.

Nie tego rodzaju człowiek?

Nie tego rodzaju małżeństwo.


Tym razem D.D. zamrugała oczami. Obracała te słowa w głowie, ale jakoś nie chciały się dobrze poukładać.

Jakiego rodzaju jest to małżeństwo?

Pełne szacunku. Sandra była bardzo młoda, kiedy wzięliśmy ślub. Gdyby odczuwała potrzebę, aby poukładać sobie coś w głowie, pozwoliłbym jej na to.

Jakież to z pana strony wyrozumiałe.

Nic nie powiedział.

W głowie D.D. pojawiła się pewna myśl.

Kazał jej pan podpisać intercyzę? Z jakimś paragrafem, że jeśli pana zdradzi, to w przypadku rozwodu niczego nie dostanie?

Nie ma żadnej intercyzy.

Naprawdę? Nie ma? Choć w banku jest tyle pieniędzy?

Te pieniądze pochodzą ze spadku. Nigdy się ich nie spodziewałem, zatem nieszczególnie bym się przejął, gdybym je stracił.

Och, błagam, dwa miliony dolarów…

Cztery. Musicie się postarać o lepsze raporty.

Cztery miliony dolarów…

A mimo to utrzymujemy się z dwóch i pół tysiąca miesięcznie. Pani sierżant, jak na razie nie zadała pani właściwego pytania.

A jak ono brzmi?

Nawet gdybym miał motyw, aby zrobić krzywdę żonie, dlaczego miałbym skrzywdzić Pana Smitha?

Słucham?

Czytała pani o Tedzie Bundym? Zamordował i okaleczył ponad trzydzieści kobiet, a jednak nie był

w stanie ukraść nieubezpieczonego samochodu, ponieważ uważał, że to by było okrutne. No dobrze, mąż, który zabija żonę zamiast wnieść pozew rozwodowy, to bez wątpienia psychopata. Jego potrzeby są najważniejsze. Żona jest dla niego praktycznie tylko przedmiotem ożywionym. Przeszkadza mu.

Pozbywając się jej, czuje się usprawiedliwiony.


D.D. milczała. Próbowała rozgryźć, czy właśnie usłyszała przyznanie się do winy.

Ale kot, pani sierżant? Pan Smith? Nawet gdybym uprzedmiotowił żonę na tyle, że uznałbym, iż lepiej mi będzie bez niej, co mi zrobił ten kot? Może mógłbym jakoś usprawiedliwić odebranie córce matki. Ale zrobienie krzywdy zwierzakowi córki byłoby po prostu okrutne.

W takim razie co się stało z pańską żoną, panie Jones?

Nie mam pojęcia.

Zniknęła już kiedyś?

Nigdy.

Czy zdarzyło się, że nie pojawiła się w umówionym miejscu, nie uprzedziwszy o tym telefonicznie?

Sandra jest bardzo sumienna. Proszę spytać o to w szkole, w której pracuje. Mówi, co zamierza zrobić, robi to, co mówi.

Czy w przeszłości bywała często w barach, dużo piła, a narkotyki? Sam pan przyznał, że nadal jest bardzo młoda.

Nie. Nie pijemy. Nie bierzemy narkotyków.

Lunatvkuje, zażywa jakieś lekarstwa?

Nie.

Udziela się towarzysko?

Prowadzimy niezwykle spokojne życie, pani sierżant. Priorytetem jest dla nas nasza córka.

Innymi słowy jesteście po prostu zwykłymi, niczym nie wyróżniającymi się ludźmi.

Najzwyklejszymi ze zwykłych.

Którzy, tak się akurat składa, że mieszkają w domu z wzmocnionymi oknami i stalowymi drzwiami?

Mieszkamy w mieście. Domowe bezpieczeństwo to coś, czego się nie powinno lekko traktować.

Nie miałam pojęcia, że w Southie jest aż tak niebezpiecznie.

Nie miałem pojęcia, że policja ma problem z obywatelami, którzy zakładają zamki.

Remis. D.D. zawahała się, próbując się rozeznać w tej rozmowie, która powinna była odbyć się twarzą w twarz, a nie przez telefon.

Kiedy zjawił się pan w domu, panie Jones, drzwi były zamknięte?


Tak.

Czy po wejściu do domu zwróciło pana uwagę coś niezwykłego? W kuchni, korytarzu, sieni, gdziekolwiek?

Nic.

Kiedy dotarło do pana, że żony nie ma w domu, co pan zrobił, panie Jones?

Zadzwoniłem na jej komórkę. Jak się okazało, znajdowała się w jej torbie stojącej na blacie w kuchni.

Potem co pan zrobił?

Wyszedłem na dwór, żeby sprawdzić, czy nie wyszła przypadkiem po coś, czy może, na przykład, nie patrzy w gwiazdy. Nie wiem. Nie było jej w domu, więc sprawdziłem na dworze.

Potem co?

Potem sprawdziłem jej samochód.

A potem?

Potem… co?

To, co pan opisał, zabiera jakieś trzy minuty. O ile mi wiadomo, pod 911 zadzwonił pan dopiero trzy godziny później. Do kogo pan dzwonił, panie Jones? Co pan robił?

Do nikogo nie dzwoniłem. Nic nie robiłem.

Przez trzy godziny?

Czekałem, pani sierżant. Siedziałem na sofie i czekałem, aż mój świat się naprawi. Potem, kiedy tak się w żaden magiczny sposób nie stało, zadzwoniłem na policję.

Nie wierzę panu oświadczyła spokojnie D.D.

Wiem. Ale może to właśnie dowodzi mojej niewinności. Czyż winny nie spreparowałby lepszego alibi?

Westchnęła głośno.

Jak więc pan sądzi, co się stało z pańską żoną, panie Jones?

Tym razem to on przez chwilę się wahał, aż w końcu rzekł:

Na naszej ulicy mieszka zarejestrowany przestępca seksualny.

Загрузка...