8

Od chwili kiedy pożegnali się z doktorem Ramirezem rzeczny krajobraz nieco się odmienił. Ślizgacz pochłaniał kolejne kilometry nieprzerwanej, wijącej się wstęgi ciemnozielonej wody. Od wiecznego mroku tropikalnego lasu odgradzały ją z obu stron nieustępliwe ściany drzew. Raz musieli się zatrzymać, bo nurt tarasowały połamane drzewa. Wreszcie mogli odpocząć od monotonnego, otępiającego warkotu silnika lotniczego. Związali linami splątane kłody i gałęzie i odblokowali wąskie gardło w rzece. Było to czasochłonne zajęcie i dopiero późnym popołudniem w prześwitach między drzewami zobaczyli pola uprawne. A potem dżungla rozstąpiła się, odsłaniając grupę chat.

Paul zwolnił, skierował tępy dziób łodzi między kilka piróg wyciągniętych na błotnisty brzeg, a potem zgasił silnik. Zdjął z głowy założoną daszkiem do tyłu firmową baseballówkę NUMA i zaczął się nią wachlować.

– Gdzie oni są? – spytał.

W przeciwieństwie do osady doktora Ramireza, w której tubylcy krzątali się od rana do wieczora, panowała tu grobowa cisza. Wieś sprawiała wrażenie wymarłej. Tylko unoszące się z palenisk smugi szarego dymu świadczyły, że ktoś tu jednak mieszka.

– Bardzo dziwne – powiedziała Gamay. – Wygląda tu jak po zarazie.

Paul otworzył schowek i wyjął plecak. Ramirez nalegał na nich, by wzięli od niego colta z długą lufą. Paul położył plecak między sobą i żoną, sięgnął do środka, rozpiął kaburę i poczuł krzepiącą twardość kolby.

– Zaraza nie jest tu najgroźniejsza – rzekł, spoglądając na ciche chaty. – Niepokoi mnie ten martwy Indianin z pirogi.

Widząc, że sięga do plecaka, Gamay również się zaniepokoiła.

– Jeżeli wysiądziemy z łodzi, możemy mieć kłopoty z powrotem. Zaczekajmy i zobaczmy, co się stanie – zaproponowała.

Paul skinął głową.

– Może mają sjestę. Obudźmy ich. – Przyłożył dłonie do ust i głośno zawołał: – Halooo!

Odpowiedziało mu tylko echo. Ponowił próbę. Żadnego ruchu.

– Mocno śpią, jeśli nie słyszą takiego ryku – powiedziała ze śmiechem Gamay.

– Niesamowite. – Paul potrząsnął głową. – Tu jest za gorąco. Pójdę się rozejrzeć. Osłonisz mnie?

– Jedną rękę będę trzymać na armacie doktora Ramireza, a drugą na rozruszniku. Tylko nie strugaj bohatera.

– Przecież mnie znasz. Jakby co, biorę nogi za pas.

Trout stanął na pokładzie. Polegał całkowicie na żonie. Odkąd w dzieciństwie w Racine ojciec nauczył ją strzelać do rzutków, posługiwała się wybornie każdą bronią. Jego zdaniem, trafiłaby w oko skaczącą tropikalną pchłę. Przyjrzał się wiosce, zszedł na brzeg i nagle zatrzymał się w pół kroku. W ciemnym wejściu do największej chaty coś się poruszyło. Wyjrzała z niej jakaś twarz i zniknęła. Pojawiła się jeszcze raz, cofnęła i po kilku sekundach ukazał się mężczyzna. Skinął ręką, wykrzyknął jakieś pozdrowienie i ruszył ku nim w dół po stoku.

Kiedy dotarł nad brzeg, otarł spoconą twarz jedwabną chustką. Był potężny, a słomkowy kapelusz z szerokim rondem i płaskim denkiem jeszcze dodawał mu wzrostu. Workowate białe bawełniane spodnie przytrzymywała na wydatnym brzuchu nylonowa linka, a białą koszulę z długimi rękawami miał zapiętą pod samą grdykę. W monoklu, który nosił w lewym oku, odbiło się słońce.

– Szanowanie – powiedział po angielsku z lekkim obcym akcentem. – Witam w Paryżu lasu tropikalnego.

– A gdzie wieża Eiffela? – spytał od niechcenia Paul, spoglądając ponad jego ramieniem na żałosne skupisko chat.

– Ha! ha! Wieża Eiffla. Paradne! To pan nie wie? Niedaleko Łuku Triumfalnego.

Po długiej żegludze w takim upale Trout nie miał ochoty na żarty.

– Szukamy pewnego Holendra – powiedział.

Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając łysinę okoloną strzechą siwych włosów.

– Do usług – rzekł. – Ale nie jestem Holendrem. – Zaśmiał się. – Kiedy przed siedmioma laty przybyłem w to zakazane miejsce, przedstawiłem się jako góral – Hochldnder. Jestem Niemcem. Nazywam się Dieter von Hoffman.

– Paul Trout, a to moja żona, Gamay.

Hoffman skierował na nią monokl.

– Piękne imię dla ślicznej kobiety – powiedział szarmancko. – Niewiele tu mamy białych niewiast, a zwłaszcza urodziwych.

Na pytanie Gamay, dlaczego w wiosce jest tak cicho, Dieter odpowiedział:

– Zaleciłem mieszkańcom, żeby się schowali. Ostrożność wobec obcych nigdy nie zawadzi. Wyjdą, kiedy zobaczą, że nie macie złych zamiarów. Co was sprowadza do naszej biednej wioski?

– Przypłynęliśmy na prośbę doktora Ramireza. Jesteśmy z NUMA, Narodowej Agencji Badań morskich i Podwodnych, badamy zwyczaje delfinów rzecznych – odparła Gamay. – Zatrzymaliśmy się u niego. Poprosił, byśmy go wyręczyli.

– Za pośrednictwem dżunglowego telegrafu doszła mnie wieść, że w pobliżu przebywa para naukowców ze Stanów. Ale nawet nie śniłem o tym, że zaszczycą mnie państwo wizytą. A jak się ma szanowny doktor Ramirez?

– Chciał przyjechać, ale nie mógł, bo zwichnął nogę w kostce.

– Szkoda. Chętnie bym go zobaczył. Wprawdzie od dawna nie miałem gości, ale gościnność zobowiązuje. Proszę na brzeg. Na pewno jesteście państwo bardzo zgrzani i spragnieni.

Wymieniwszy spojrzenia, mówiące, że trzeba zachować czujność, Troutowie wysiedli z łodzi. Gamay przewiesiła plecak z rewolwerem przez ramię i ruszyli ku stojącym półkolem chat na szczycie pagórka. Na okrzyk Dietera w nieznanym języku ze wszystkich stron pojawili się Indianie, Indianki i indiańskie dzieci i stanęli w karnym milczeniu. Dieter wydał następny rozkaz i zabrali się do zajęć. Paul i Gamay ponownie wymienili spojrzenia, widząc, jak Niemiec komenderuje tubylcami.

Z największej chaty wyszła Indianka ze spuszczoną głową. W przeciwieństwie do reszty kobiet, osłoniętych jedynie przepaskami, kształtne ciało miała owinięte czerwonym, maszynowo tkanym sarongiem. Dieter mruknął coś i zniknął w chacie.

Przed chatą stał daszek ocieniający prymitywny stół i stołki zrobione z pniaków. Dieter wskazał je gościom, usiadł na jednym z nich i zdjął słomkowy kapelusz. Otarł spoconą głowę chustką i rzucił w otwarte drzwi chaty rozkaz.

Wyszła z niej Indianka, niosąc na tacy trzy kubki zrobione z kawałków wydrążonych konarów drzew. Postawiła je i, nie podnosząc głowy, z szacunkiem stanęła kilka kroków dalej.

– Za nową znajomość – powiedział gospodarz, energicznie wznosząc kubek, w którymś coś wyraźnie zastukało. – Tak jest – potwierdził. – Ten przemiły stukot wydają kostki lodu. Dzięki cudom współczesnej nauki mam tu przenośny zamrażalnik na benzynę i nie muszę żyć tak, jak ci brązowoskórzy potomkowie Adama i Ewy.

Jednym haustem opróżnił kubek do połowy.

Troutowie łyknęli ostrożnie i stwierdzili, że trunek jest chłodny, ożywczy i mocny.

– Doktor Ramirez powiedział nam, że jest pan kupcem. Czym pan handluje? – spytała Gamay.

– Wiem, że dla postronnych ta wieś wygląda biednie, ale ci prości ludzie wytwarzają przedmioty o dużej wartości artystycznej. Pośredniczę w sprzedaży ich wyrobów do sklepów z pamiątkami.

Bijąca w oczy nędza panująca w wiosce świadczyła, że pośrednik przejmuje lwią część pieniędzy. Gamay rozejrzała się ostentacyjnie.

– Podobno jest pan żonaty – powiedziała. – Pańska żona gdzieś wyjechała?

Paul uśmiechnął się pod osłoną kubka. Gamay doskonale wiedziała, że żoną Dietera jest stojąca obok Indianka, ale nie podobało jej się to, w jaki sposób ją traktuje.

– To jest Tessa – mruknął Niemiec, przywołując kobietę.

Gamay wstała i wyciągnęła do niej rękę. Zaskoczona Indianka po chwili wahania uścisnęła jej dłoń.

– Miło mi cię poznać, Tesso. Mam na imię Gamay, a to jest mój mąż, Paul.

Po smagłej twarzy Indianki przemknął cień uśmiechu. Wyczuwając, że jeżeli przeciągnie strunę, Dieter odpłaci się za to Tessie, Gamay skinęła jej głową i usiadła. Tessa wycofała się na poprzednie miejsce.

– A teraz, skoro zaspokoiłem ciekawość państwa… – rzekł Dieter, szerokim uśmiechem pokrywając irytację – czy wolno spytać o cel waszej forsownej wycieczki?

Paul pochylił się nad stołem i spojrzał na niego jak spoza okularów.

– Jesteśmy tu w związku z martwym Indianinem, którego piroga przybiła do brzegu w górze rzeki.

Dieter rozłożył ręce.

– Dżungla jest niebezpieczna, a jej mieszkańcy jeszcze niedawno byli całkiem dzicy. To przykre, ale martwy Indianin nikogo tu nie dziwi.

– Ten tak – odparł Paul. – Ktoś go zastrzelił.

– Zastrzelił?!

– Co więcej, należał do plemienia Chulo.

– W takim razie sprawa jest poważna. – Dieter wstrząsnął się. – Wszystko, co ma związek z ludźmi-duchami, wróży kłopoty.

– Doktor Ramirez wspomniał, że na czele tego plemienia stoi kobieta – powiedziała Gamay.

– O, a więc słyszeliście państwo te legendy. Bardzo barwne, nieprawdaż? Oczywiście, że słyszałem o tej mitycznej bogini-przywódczyni, ale nie miałem przyjemności jej poznać.

– Zetknął się pan może z członkami tego plemienia? – spytała.

– Nie, ale krążą opowieści…

– Jakie, panie von Hoffman?

– Że Chulo żyją poza Ręką Boga. Tak tubylcy nazywają Wielki Wodospad, który znajduje się niedaleko stąd. Według nich, przypomina on pięć palców. Ci, którzy za bardzo się do nich zbliżyli, przepadli jak kamień w wodzie.

– Powiedział pan, że dżungla jest niebezpieczna.

– Owszem, mogły ich rozszarpać zwierzęta lub pokąsać jadowite węże. Albo też po prostu zabłądzili.

– A co z ludźmi którzy nie są tubylcami?

– Czasem pojawiają się tutaj. Ugaszczam ich w miarę skromnych możliwości, dzielę się wiedzą o tych terenach, no i, co najważniejsze, ostrzegam przed zapuszczaniem się na tereny Chulo. – Zrobił gest, jakby umywał ręce. – Trzy ekspedycje nie posłuchały moich rad i słuch po nich zaginął. Oczywiście powiadomiłem władze, ale one dobrze wiedzą, że jak kogoś wchłonęła dżungla już się go nie znajdzie.

– Czy któraś z tych grup poszukiwała roślin, które można zastosować w lecznictwie? – spytał Paul.

– O ile wiem, przyjeżdżali tu w poszukiwaniu leków, kauczuku, drewna, skarbów i zaginionych miast. Niewielu z tych wędrowców zdradza swoje sekrety. A ja o nic nie pytam.

W tym momencie Tessa bez słowa uniosła rękę i wskazała niebo. Kiedy Dieter dostrzegł ów dziwny gest i pytające miny Troutów, twarz mu skamieniała, lecz po chwili pojawił się na niej obłudny uśmiech.

– Na Tessie, jak państwo widzą, największe wrażenie zrobiła grupa poszukiwaczy nowych gatunków, która niedawno tędy wędrowała. Do przelotu nad zwartą dżunglą używali małego sterowca. Na tubylcach, a także, muszę przyznać, na mnie maszyna ta zrobiła wielkie wrażenie.

– Co to za ludzie? – spytała Gamay.

– Wiem tylko tyle, że reprezentowali jakąś firmę francuską. Wiecie przecież, jak skryci są Francuzi.

– I co się z nimi stało?

– Nie mam zielonego pojęcia. Może schwytali ich i zjedli Chulo? – Dieter zaśmiał się głośno na tę myśl. – Przypomina mi to o celu waszej wizyty. Jestem państwu bardzo wdzięczny za ostrzeżenie. Poznaliście niebezpieczeństwa, które tu czyhają. Wracajcie jak najprędzej do doktora Ramireza i podziękujecie mu za troskę o mnie.

Gamay spojrzała na niskie już słońce. Wiedziała, tak jak i Paul, że w tropikach opada ono za horyzont z prędkością gilotyny.

– Chyba już za późno, by płynąć dziś z powrotem. Jak myślisz, Paul? – zagadnęła męża.

– Nocna żegluga po tej rzece byłaby ryzykowna – odparł.

Dieter von Hoffman zmarszczył brwi, lecz widząc, że nic nie wskóra, rzekł z uśmiechem:

– W takim razie was ugoszczę. A jutro z samego rana, po dobrze przespanej nocy, wyruszycie w drogę.

Gamay słuchała go jednym uchem. Wpatrująca się w nią szeroko rozwartymi oczami Tessa ledwie dostrzegalnie kręciła głową. Paul też to zauważył.

Podziękowawszy Dieterowi za orzeźwiający napój i propozycję noclegu, oznajmili, że chcą zabrać z łodzi sprzęt. Kiedy szli w stronę rzeki, tubylcy pierzchali w popłochu jakby czując oddziaływanie jakiejś, niewidzialnej siły.

Gamay udała, że sprawdza olej w silniku.

– Zauważyłeś gesty Tessy? – spytała męża. – Ostrzegała nas.

– W jej oczach był niekłamany strach – odparł Paul.

– Co powinniśmy zrobić?

– Nie mamy wielkiego wyboru. Nie palę się do spędzenia nocy w tej kolonii karnej, ale żegluga tą rzeką po ciemku byłaby szaleństwem. Masz jakieś propozycje?

– Mam – odparła Gamay, obserwując w zapadającym zmierzchu przelatującego nad rzeką nietoperza wielkości orła. – Proponuję, żebyśmy kolejno czuwali.

Загрузка...