12

Szybujący nad tropikalną dżunglą sterowiec, przypominający wielki, japoński lampion, emanował delikatnym niebiesko-pomarańczowym światłem ognia dwóch palników gazowych, które ogrzewały powietrze wewnątrz jego powłoki. Oprócz rozbłysków palników o istnieniu powietrznego pojazdu świadczył tylko jego cichy cień, niczym przelotna chmura przesłaniający księżyc i gwiazdy.

To, w co wsiedli Paul i Gamay, okazało się, pomysłowym połączeniem sterowca z balonem. Palniki zapewniały mu wznios, ale w przeciwieństwie do balonu, lecącego z wiatrem, można nim było kierować, miał bowiem silnik, zaś tradycyjny gruszkowaty worek napełniony ciepłym powietrzem, zastąpiono opływową powłoką zeppelina. Powłoka zachowywała swój kształt dzięki wewnętrznemu ciśnieniu powietrza, a nie sztywnemu szkieletowi.

Troutowie siedzieli obok siebie z przodu aluminiowej gondoli, przytwierdzeni uprzężą do wygodnych miękkich siedzeń. Z perspektywy pasażerów zawieszonych pod brzuchem sterowca wyglądał on na olbrzyma. Z tyłu jego wysokiej na piętnaście i długiej na trzydzieści metrów poliestrowej powłoki znajdował się ster i dwa duże stateczniki, a za siedzeniami pasażerów zbiorniki z propanem, zasilające palniki, zbiorniki z paliwem do dwusuwowego silnika, sam silnik oraz trójskrzydłowa śruba napędzająca.

Paul i Gamay po kolei zapoznawali się z przyrządami sterowca. Fruwali już balonami i wiedzieli, jak działa gorące powietrze. Latanie tym statkiem powietrznym było stosunkowo łatwe. Nożnym zaworem regulowało się palniki ze stali nierdzewnej, za pośrednictwem metalowego przewodu, wtłaczające do powłoki gorące powietrze. Na tablicy przyrządów było niewiele wskaźników. Najpilniej śledzili wysokościomierz, utrzymując sterowiec na bezpiecznym, zapewniającym swobodę manewru pułapie sześciuset metrów.

Zużyli już propan z jednego zbiornika i w tej chwili lecieli na rezerwie. Czekali na poranek, aby uruchomić zespól silnikowy, bo paliwa do napędu śrubowego było pod dostatkiem. Perłowoszary brzask po wschodniej stronie nieba zapowiedział nadejście świtu. Wkrótce przybrało ono kolor płatków róży. Ale nawet po wschodzie słońca widoczność ograniczała mgła. Opary unoszące się z koron drzew przesłaniały czerwone niebo. Kiedy Paul zajmował się pilotarzem, Gamay przeszukała schowek między siedzeniami.

– Czas na śniadanie – oznajmiła wesoło.

– Dla mnie lekko usmażone jajka – zadysponował. – Do tego chrupiący bekon i frytki zarumienione na brzegach.

– Z malinami czy z borówkami? – spytała, dając mu do wyboru zbożowo-owocowe batony w dwóch smakach.

– Zawołam pokojówkę. – Paul włączył radio, lecz z głośnika dobiegły tylko trzaski. – Założę się, że Phineas Fogg nie zaznał takich niewygód – powiedział, marszcząc brwi. – No trudno, zjem borówkowy.

– To była noc, jakich mało.

Gamay podała mu baton i butelkę ciepłej wody mineralnej.

– Owszem, jeżeli jednej nocy spotykasz bezwzględnych białych bandytów, jesteś świadkiem morderstwa z zimną krwią i umykasz dzikim Indianom, to trudno już o więcej wrażeń.

– Życie zawdzięczamy Tessie. Ciekawa jestem, dlaczego związała się z Dieterem.

– Nie jest pierwszą kobietą, która źle trafiła. Gdybyś poślubiła prawnika albo lekarza, a nie syna rybaka, to zamiast być tutaj, pławiłabyś się w basenie za domem.

– Co za nuda. Orientujesz się, synu rybaka, gdzie jesteśmy? – spytała, w zamyśleniu przeżuwając baton śniadaniowy.

Paul przecząco pokręcił głową.

– Szkoda, że nie ma tu mojego taty – odrzekł. – Uczył się nawigacji, zanim uzależniliśmy się od elektroniki.

– Wystarczył sam kompas?

– Potrzebne były też terenowe znaki orientacyjne i boje nawigacyjne. Z całą pewnością tam jest wschód.

Paul wskazał słońce.

– Wioska Dietera znajdowała się na południowy zachód od wioski Ramireza. Może więc powinniśmy lecieć na północny wschód?

Paul poskrobał się po głowie.

– W nocy wiał wiatr i nie wiem, jak daleko nas zepchnął w bok. Mamy niewiele propanu do palników i musimy podjąć właściwą decyzję. Zbiorniki paliwa do silnika są wprawdzie pełne, ale niewiele nam to da, jeśli stracimy wysokość.

– Piękny widok – powiedziała Gamay, spoglądając na ocean zieleni.

– Nie aż tak piękny, jak widok trzech lekko usmażonych jajek z bekonem i frytkami.

– Rusz wyobraźnią – zachęciła, podając mu drugi baton.

– Próbuję wyobrazić sobie, w jaki sposób ściągnęli ten sterowiec do dżungli. Mogli nim przylecieć, ale wątpię w to, bo jest za mały, żeby przewieźć całe zaopatrzenie i zapas paliwa. Podejrzewam, że wystartowali niedaleko od miejsca, w którym go znaleźliśmy.

– A ponieważ nie ma tu dróg – kontynuowała jego myśl Gamay – prawdopodobnie przypłynęli rzeką. Gdybyśmy odnaleźli tę rzekę albo jej dopływ, to doprowadziłyby nas do obozu doktora Ramireza. Wzlećmy wyżej, żeby mieć bardziej rozległy widok.

– Świetny pomysł.

Paul docisnął stopą zawór paliwa.

Palniki odpowiedziały gardłowym szeptem i po chwili sterowiec ruszył w górę. Ciepło słońca zaczęło już rozpraszać mgłę i z jednolitej połaci drzewostanu wyłaniały się nieregularne, różnokształtne kępy zieleni. Na wierzchołkach drzew wyrosły niczym rafy koralowe czerwonawe kwiaty.

– Tam coś jest – powiedziała Gamay, usiłując z wysokości dziewięciuset metrów przebić wzrokiem mgłę.

Paul włączył napęd i kręcąc sterem, wprawił pojazd w ruch. Chłodzony wodą silnik zamruczał cicho, sterowiec, pokonawszy siłę bezwładu, z wolna przyspieszył i niebawem jego śruba zaczęła ich pchać do przodu z prędkością kilkunastu kilometrów na godzinę. Gamay znalazła lornetkę i śledziła przez nią trasę lotu.

– Niesłychane! – powiedziała, gdy rozproszyła się mgła.

– Co widzisz?

– “Rękę Boga” – odparła z nabożnym podziwem.

Paul zawahał się. Wolno kojarzył, bo niewiele spał tej nocy.

– Wielki wodospad, o którym mówił Niemiec?

Skinęła głową.

– Nawet z tej odległości wygląda wspaniałe.

Paul spróbował zwiększyć prędkość, ale sterowiec zachowywał się tak, jakby coś go hamowało. Wyjrzał i zobaczył, że na przytroczonych do gondoli linach wisi czerwony przedmiot.

– Coś za sobą holujemy – oznajmił.

Gamay skierowała w tamtą stronę lornetkę.

– Przypomina tratwę ratunkową – powiedziała. – Jest z gumowych rurek, z siatką pośrodku. Używali jej pewnie do zrzucania ludzi i zaopatrzenia na baldachim drzew.

– Musimy uważać, żeby nie zaplątała się w gałęzie.

Paul podniósł głowę, żeby sprawdzić kurs, i po krzyżu przebiegły mu ciarki.

Zbliżali się do skalnego występu, który wyrastał wysoko z tropikalnego lasu. Wypływająca z dżungli rzeka docierała do przepaści na końcu płaskowyżu, gdzie skały rozdzielały jej nurt tworząc pięć wodospadów. Roziskrzone w słońcu białe strugi przypominały przesypujące się przez palce diamenty. Wydawało się, że opadają w dół bardzo wolno, tak jak zwykle bywa w przypadku wody spływającej z wysoka. Kaskada tysięcy litrów wody tworzyła w jeziorze pod urwistym progiem grubą, chmurę wodnego pyłu.

– Przy tych wodospadach Niagara wygląda jak strumyczek – orzekł Paul.

– Ta woda musi mieć ujście. – Gamay zlustrowała lornetką brzegi jeziora. – Spójrz tam, Paul! – zawołała. – Widzę rzekę. Wypływa z tego jeziora. Wystarczy, że podążymy wzdłuż niej.

– Nic z tego, chyba że wypatrzysz stację tankowania gazu – odparł Paul zerkając na wskaźnik zbiornika. – Za chwilę spadniemy z nieba.

– Podleć jak najbliżej do rzeki. Wylądujemy na wodzie i wykorzystamy tratwę.

Paul szybko wyobraził sobie takie lądowanie na wodzie. Gondola zanurzy się w niej pod własnym ciężarem. Dzięki reszcie powietrza w powłoce nie pójdzie od razu na dno, ale setka metrów kwadratowych tkaniny grozi, że ugrzęzną w jej zwojach. Muszą więc opuścić sterowiec, nim uderzy w wodę, i postarać się zrobić wszystko, żeby tratwa nie została uszkodzona. Bo to ona właśnie może przesądzić, czy wydostaną się z dżungli.

Szybko przedstawił żonie plan działania.

– Tratwę trzeba odciąć przed lądowaniem – oznajmił. – Inaczej możemy ją stracić.

Gamay jeszcze raz wyjrzała przez burtę gondoli. Tratwa wisiała na dziewięciu nylonowych linach, przytwierdzonych do jej rogów.

– W schowku jest szwajcarski scyzoryk wojskowy – powiedziała.

Paul kciukiem sprawdził jego ostrość i wetknął nóż do kieszeni szortów.

– Opuść sterowiec jak najbliżej wody, a ja odetnę tratwę – powiedział.

– A potem wsiądziemy do niej i popływamy – odparła.

– Jak widzisz jest to dziecinnie łatwe – rzekł z uśmiechem.

Gamay przejęła ster i wolno zaczęli się oddalać od wodospadów. Słońce przebijające się przez mgłę nad jeziorem tworzyło liczne tęcze. Miała nadzieję, że to dobry znak.

Paul wspiął się na burtę i gondola przechyliła się pod jego ciężarem. Spojrzał w dół na huśtający się dziesięć metrów niżej czerwony trójkąt, i odciął liny przywiązane do lewego rogu tratwy. Wędrując dalej, to samo zrobił z trzema następnymi. Przytwierdzona do gondoli już tylko za jeden róg tratwa tańczyła na wietrze.

Delikatnie regulując nogą dopływ paliwa i celując w punkt blisko rzeki, Gamay zaczęła sprowadzać sterowiec w dół, łagodnym lotem ślizgowym. Gdy miała już nadzieję, że szalony plan męża powiedzie się, palnik nagle zgasł. Paliwo skończyło się trzysta metrów nad ziemią.

Sterowiec nie od razu zareagował na tę zmianę. Dzięki gorącemu powietrzu jego powłoka zachowała opływowe kształty, śruba zaś pozwoliła mu opadać dalej pod łagodnym kątem. Jednak na wysokości stu pięćdziesięciu metrów sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Wraz z ochłodzeniem się powietrza zmniejszyła się siła nośna i wzrósł kąt opadania. Sterowiec przybrał kształt nadpsutego pomidora i zaczęło go znosić z kursu.

Paul po odcięciu dwóch lin, odpiął się od ramy gondoli i zabierał się do przecięcia trzeciej, gdy sterowiec nagle skręcił w bok. Nie przygotowany na ten nagły manewr, stracił równowagę i wypadł za burtę. Gamay krzyknęła bezradnie.

Sterowiec zaczął gwałtownie tracić wysokość. Gamay wychyliła się z gondoli i ujrzała męża uczepionego liny tuż nad tratwą, która kołysała się na wietrze jak dziecięca huśtawka. Gamay spojrzała na odkształconą, sflaczałą powłokę, a potem znów w dół. Paul żeby nie zostać przygniecionym przez sterowiec odciął linę i z około piętnastu metrów spadł na nogi do wody. Kiedy się z niej wynurzył, z potężnym rozbryzgiem i pluskiem spadła obok tratwa.

Gamay odpięła uprząż, wdrapała się na burtę, wzięła głęboki oddech i wykonała piękny skok, który na olimpiadzie przyniósłby jej najwyższe noty. Wyciągnięta jak struna weszła głęboko w wodę. Pracując mocno nogami, wynurzyła się na powierzchnię jeziora w samą porę, by zobaczyć, że sterowiec zwalił się wprost na tratwę, grzebiąc ją pod sfałdowanymi warstwami powłoki.

Tratwa zniknęła, a wraz z nią wszelka nadzieja, że dopłyną na niej do osady. Jednak w tej chwili Gamay bardziej martwiła się o Paula i gdy usłyszała jego wołanie, poczuła niewymowną ulgę.

Sterowiec niebawem zatonął, zabierając ze sobą tratwę. Gamay dostrzegła głowę męża. Paul pomachał jej ręką i popłynęli do siebie, spotykając się w pół drogi. Przez kilka chwil unosili się w pionie, podziwiając wielkie kaskady. A potem, wykorzystując prąd wody skierowali się ku odległemu brzegowi.

Загрузка...