Czarna gumowa piłka przemknęła jak meteor, ale Sandecker przewidział kąt jej odbicia i jego lekka drewniana rakieta wystrzeliła niczym język węża. Błyskawiczny bekhend z suchym stukiem posłał piłkę na prawą ścianę. LeGrand zrobił wypad do przodu, ale źle obliczył jej podkręcony lot i rakietą niezdarnie przeciął powietrze.
– Koniec gry – oznajmił Sandecker.
Był fanatykiem zdrowego trybu życia i odżywiania, a dzięki regularnemu uprawianiu joggingu i podnoszeniu ciężarów mógł z powodzeniem mierzyć się z ludźmi znacznie odeń młodszymi i wyższymi. Stał na szeroko rozstawionych nogach, niedbale trzymając rakietę w zgiętej ręce. Na jego czole nie było ani jednej kropli potu. Żaden włos nie sterczał mu na głowie i starannie przystrzyżonej płomiennorudej szpiczastej brodzie.
Za to LeGrand spływał potem. Kiedy zdjął szkła ochronne i wytarł do sucha twarz, przypomniał sobie, dlaczego zaniechał pojedynków z admirałem. Dyrektor CIA był wyższy i silniejszy od Sandeckera, ale za każdym razem przekonywał się, że w grze w squasha liczy się przede wszystkim strategia. W zwykłych okolicznościach wykręciłby się od gry z szefem NUMA, ale nie mógł tego uczynić, gdy zadzwonił on dzień po wypadku w stanie Nowy Jork.
– Zarezerwowałem w klubie kort – oznajmił wesoło Sandecker. – Nie miałbyś ochoty poodbijać małej czarnej piłki?
Mimo jowialnego tonu jego głosu LeGrand nie miał wątpliwości, że zaproszenie to jest rozkazem. Odwołał więc wszystkie poranne spotkania i po drodze wpadł do Watergate, żeby zabrać sprzęt. Sandecker czekał na niego w klubie squashowym. Miał na sobie modny granatowy dres ze złotymi lamówkami. Ale nawet w tym niezobowiązującym stroju łatwo można było wyobrazić go sobie, jak na pokładzie dawnego okrętu wojennego rozkazuje wybrać żagle lub wystrzelić salwę burtową w arabskiego pirata. W identyczny sposób dowodził NUMA, pilnie śledząc wszelkie zmiany wiatru i posunięcia przeciwników. Jak każdy dobry dowódca dbał też bardzo o swych podwładnych.
Na wieść, że przez jakiś debilny plan wywiadu Austin o mało co nie stracił życia, wybuchnął niczym wulkan Krakatau, Zwłaszcza wkurzyło go, że w tej sprawie brała udział CIA. Lubił LeGranda, lecz był święcie przekonany, że Centralną Agencję Wywiadowczą rozpieszcza się i pakuje się w nią więcej forsy niż jest tego warta.
Teraz jednak, stawiając jej dyrektora pod ścianą, nie zamierzał wyładowywać na nim złości. Chodziło o załatwienia czegoś ważniejszego. Nie stronił od politycznych gierek. Do jego najcenniejszych darów należała umiejętność sterowania swym gniewem. Obiekty wściekłości Sandeckera nie miały pojęcia, że pod jego gorącą jak promień lasera furią kryje się często spokój, że wręcz bawi się w głębi ducha. Umiejętność ta dobrze mu służyła. Szanowali go prezydenci z obu partii. Senatorowie i kongresmeni wręcz zabiegali o podtrzymanie z nim znajomości. Członkowie rządu nakazywali swym podwładnym łączyć rozmowy z nim bez pytania.
LeGrand, dręczony wyrzutami sumienia z powodu incydentu w stanie Nowy Jork, bez wahania przyjął więc zaproszenie admirała, skwapliwie korzystając z okazji, by naprawić szkody, nawet za cenę upokorzenia na korcie. Ku jego zaskoczeniu Sandecker powitał go z uśmiechem i w trakcie gry nic nie wspomniał o przygodzie Austina. Co więcej, w barku postawił pierwszą kolejkę soku.
– Dziękuję, że tak szybko zgodziłeś się na mecz – powiedział, prezentując swój słynny krokodyli uśmiech.
LeGrand łyknął soku z papai i potrząsnął głową.
– Mam nadzieję, że kiedyś z tobą wygram – odparł.
– Najpierw musisz poprawić bekhend – odparł Sandecker. – A przy okazji, skoro już tu jesteś, chciałbym podziękować ci, że zapobiegłeś tragedii, która mogła spotkać mojego pracownika Austina.
LeGrand pomyślał, że może jednak nie będzie tak źle.
– Szkoda tylko, że ktoś z twoich ludzi nie zareagował szybciej. Mogliście uratować waszego asa – dodał z tym samym niepokojącym uśmiechem Sandecker, z ironią akcentując ostatnie słowo.
LeGrand uśmiechnął się w duchu. Było oczywiste, że admirał nie może sobie darować tego tematu.
– Przykro mi z powodu tego nieszczęsnego epizodu – powiedział, puszczając mimo uszu jego przytyk. – Z początku nie mieliśmy jasności co do rozmiarów tego, hm, problemu. Sytuacja była bardzo skomplikowana.
– Tak słyszałem. Wiesz, co zrobię, Erwinie? – spytał łaskawym tonem Sandecker. – Zapomnę na razie, że ten dziwny, uknuty przez Urząd Służb Strategicznych, a przeprowadzony przez CIA plan wyszedł całkiem na opak, przez co omal nie zginęli szef ekipy do zadań specjalnych NUMA i niewinny świadek, a przewodniczący Izby Reprezentantów znalazł się w niebezpieczeństwie.
– Jesteś bardzo wspaniałomyślny, James – odparł LeGrand.
Admirał skinął głową.
– Szczegóły tego sztubackiego żartu szpiegowskiego nigdy nie wyjdą poza ściany NUMA – zapewnił.
– Agencja docenia twoją dyskrecję.
Sandecker uniósł rude brwi.
– Ale jeszcze nie jesteśmy kwita – oświadczył. – W zamian żądam pełnego naświetlenia tej brudnej, nikczemnej sprawy.
LeGrand wiedział, że musi przystać na taką wymianę. Już z góry podjął decyzję, że wyłoży karty na stół.
– Masz pełne prawo domagać się tego – przyznał.
– No pewnie.
– Trudno było złożyć wszystko do kupy, zwłaszcza w tak krótkim czasie, ale postaram się jak najlepiej objaśnić ci, co się stało.
– A raczej, co się, na szczęście, nie stało – sprostował Sandecker.
LeGrand zdobył się na blady uśmiech.
– Początek tej historii sięga drugiej wojny światowej – zaczął. – Po klęsce Niemiec rozpadła się koalicja sprzymierzonych. Kiedy Churchill wspomniał w swym przemówieniu o “żelaznej kurtynie”, zaczęła się zimna wojna. W Stanach wciąż panowało dobre samopoczucie, bo tylko one miały bombę atomową. Do czasu, gdy Sowieci zdetonowali własną atomówkę i zaczął się wyścig zbrojeń. Dzięki bombie wodorowej odzyskaliśmy przewagę. Ale Rosjanie siedzieli nam na karku i tylko kwestią czasu było, kiedy nas dogonią. Jak wiesz, w bombie wodorowej zachodzi inny proces niż w bombie atomowej.
– W bombie termonuklearnej dochodzi do połączenia, a nie rozszczepienia jąder – rzekł Sandecker, który, służąc na atomowych okrętach podwodnych, dobrze znał się na fizyce atomowej.
LeGrand skinął głową.
– Atom wodoru połączono z atomem helu – ciągnął. – W ten sam sposób powstaje energia słoneczna. Kiedy tylko dowiedziano się, że główne radzieckie laboratorium syntezy jąder atomu znajduje się na Syberii, nasz rząd zaczął myśleć o sabotażu. Niektórzy byli zbyt pewni siebie po zwycięstwie nad państwami Osi i z nostalgią wspominali wypad komandosów na fabrykę ciężkiej wody w Norwegii. Słyszałeś oczywiście o tej akcji.
– Mówisz o fabryce produkującej izotop potrzebny do stworzenia niemieckiej bomby atomowej.
– Właśnie. Akcja ta opóźniła prace Niemców.
– Podobny rajd komandosów na Syberii byłby, łagodnie mówiąc, zbyt ambitnym przedsięwzięciem.
– W praktyce niemożliwym do przeprowadzenia. Nawet z akcją w Norwegii było mnóstwo kłopotów, mimo współpracy i silnego wsparcia ze strony miejscowych partyzantów. Były też inne względy.
– ZSRR i Stany starannie unikały bezpośredniej konfrontacji wojskowej. Rajd na sowieckie laboratorium byłby uznany za otwarcie wrogi akt, którego nie można zlekceważyć.
– Właśnie. Tak samo, jak zniszczenie przez Rosjan naszego laboratorium w Nowym Meksyku. Wywołałoby to prawdziwą wojnę.
– Ale nawet pomysł niemożliwego do przeprowadzenia rajdu należało objąć ścisłą tajemnicą, by nikt się o nim nie dowiedział – rzekł Sandecker, dobrze wiedząc, że ryzykowne sytuacje polityczne wymagają wybiegów i uników.
LeGrand skinął głową.
– To samo powiedział nasz prezydent, kiedy przedstawiono mu sytuację.
– Niezwykle trudne zadanie.
– Oczywiście. W tym czasie zdarzyło się jednak coś nowego. Zbudowano samolot nazwany latającym skrzydłem. Z konstrukcją tą były pewne problemy, ale jedna jej, nie zaplanowana cecha, zdecydowała o atrakcyjności projektu – technologia “stealth”. Płaska sylwetka tej maszyny i jej gładka powierzchnia sprawiły, że w odpowiednich warunkach mogła być nie do wykrycia przez radar. Według oficjalnych danych nasze Siły Powietrzne zniszczyły wszystkie latające skrzydła, także te w produkcji, ale prezydent Stanów zatwierdził potajemną budowę zmodyfikowanej wersji tego samolotu. Nowe latające skrzydło miało większy zasięg i prędkość niż pierwsze modele. Krótko mówiąc, można było ukradkiem dolecieć nim nad Syberię i powrócić.
– Ale przecież Rosjanie nie są tumanami. Gdyby zniszczono im laboratorium, z pewnością domyśliliby się, że to nasza robota.
– Oczywiście, stąd tak wielka waga drugiego składnika tego równania. Było nim odkrycie anasazium, produktu ubocznego eksperymentów laboratorium w Los Alamos. Substancję tę odkrył, antropolog amator, zafascynowany starą kulturą Indian Pueblo. Swoje znalezisko nazwał na cześć plemienia Anasazi. Anasazium miało między innymi zdolność modyfikacji jąder wodoru. Potajemne wprowadzenie tej substancji do radzieckich laboratoriów broni atomowych mogłoby zakłócić badania nad syntezą jądrową. Oceniano, że opóźniłoby o kilka lat prace ZSRR nad nową bombą. Stany zyskałyby w ten sposób czas na wybudowanie międzykontynentalnego bombowca i nowoczesnego systemu rakietowego, któremu Sowieci nie byliby w stanie sprostać. Plan zakładał zrzucenie bomb na spadochronach. Wybuchając, uwolniłyby płynne anasazium, które przeniknęłoby przez systemy wentylacyjne radzieckiego laboratorium. Dla ludzi substancja ta jest równie nieszkodliwa jak woda. Zaatakowani uznaliby wybuch bomby za odgłos bardzo dziwnej, krótkiej burzy z piorunami.
– A gdyby ten samolot rozbił się z powodu jakiejś awarii?
– Nie przewidziano kapsułki z trucizną, takiej jak ta, której nie połknął Francis Gary Powers po rozbiciu się U-2. Po prostu nie dano załodze spadochronów. Zresztą z tego samolotu nie dałoby się wyskoczyć na spadochronie. Nie było odrzucanej osłony kabiny, a katapultowanych foteli jeszcze nie skonstruowano. W razie znalezienia szczątków samolotu zawsze można było skłamać, że to eksperymentalna maszyna, która na swoje nieszczęście zeszła z kursu.
– Piloci o tym wiedzieli?
– Byli to bardzo ideowi ochotnicy, absolutnie nie dopuszczający do siebie myśli, że im się nie uda.
– Szkoda, że ten plan nie wypalił.
– Przeciwnie. Akcja zakończyła się pełnym sukcesem.
– Jak to? – zdziwił się Sandecker. – O ile pamiętam, Sowieci zbudowali bombę wodorową niedługo po nas.
– To prawda. Pierwszą bombę termonuklearną zdetonowali w 1953 roku, dwa lata po Stanach Zjednoczonych. Ale przypomnij sobie, co mówiłem o przesadnej pewności siebie. Naszym w głowie nie postało, że może ich przechytrzyć taki ciemny prostak jak Stalin. Dla Stalina wszyscy byli w najwyższym stopniu podejrzani. Dlatego polecił Igorowi Kurczatowowi, sowieckiemu odpowiednikowi naszego Oppenheimera, prowadzić równorzędne badania laboratoryjne nad wodorem na Uralu. Zakończyły się one sukcesem. Stalin uznał, że technicy z Syberii zawiedli i kazał ich zlikwidować.
– Dziwię się, że nie zaatakowano laboratorium na Uralu.
– Rozważano taką akcję, ale w końcu ją odwołano. Może uznano, że jest zbyt niebezpieczna, a może zawiniły problemy techniczne z latającym skrzydłem.
– Co się stało z tym samolotem?
– Wraz z ładunkiem zapieczętowano go w hangarze. Wojsko opuściło bazę na Alasce, skąd startował. Załogę rozproszono po całym świecie. Nikt z jej członków nie znał całej prawdy. I to był prawie koniec sprawy.
– Prawie?! Masz na myśli tę procedurę i zabicie pilota?
LeGrand poprawił się niespokojnie w fotelu.
– Nie tylko. W rzeczywistości zabito całą załogę tego samolotu – odparł cicho. – Poza politykami tylko oni znali dokładnie szczegóły akcji i jej cel. Usunięto czterech ludzi. Ich rodzinom powiedziano, że zginęli w wypadku. Pochowano ich z pełnymi honorami na cmentarzu w Arlington.
– Miły gest.
LeGrand nerwowo odchrząknął.
– Przecież wiecie, że zrobiłem, co mogłem, by wyczyścić sprawy w Agencji. Ale czasem, gdy usuwam jedną warstwę brudu, to pod spodem odkrywam następną, jeszcze brudniejszą. Na ogół ze zrozumiałych względów nie afiszujemy się naszymi osiągnięciami. Ale faktem jest, że w środowisku wywiadu dokonywano rzeczy, z których w żadnym razie nie można być dumnym. Należy do nich ten smutny epizod.
– Austin zapoznał mnie ze swoimi odkryciami. Ten pilot był obecny na własnym pogrzebie w Arlington. Podobno widział go tam jego syn.
– Nalegał, żeby ostatni raz pozwolono mu popatrzyć na żonę i dziecko. Powiedziano mu, że dla własnego bezpieczeństwa na czas nieokreślony dostanie opiekuna. Oczywiście był to podstęp. Wkrótce po tym, jak wzięto go pod ochronę, jego opiekun go zabił.
– Ten, który mieszkał na północy stanu Nowy Jork?
– Właśnie.
– Ani trochę mi nie żal tego oprawcy – powiedział surowo Sandecker. – Gotowego mordować z zimną krwią w wieku, w którym podobno mądrzejemy. O mały włos nie zabił Austina. Czemu służyła ta procedura? Nie wystarczyło zabicie członków załogi?
– Ludzie, którzy podjęli tę decyzję, pragnęli mieć absolutną pewność, że tajemnica się nie wyda. Obawiali się, że jej ujawnienie wywoła wojnę. Stosunki z Sowietami i bez tego były fatalne. Procedurę pomyślano tak, by uruchamiała ją najmniejsza próba odsłonięcia sekretu. W pojęciu jej autorów każdy szpieg pochodził z zagranicy. Nikomu się nie śniło, że źródłem zagrożenia może stać się Kongres Stanów Zjednoczonych. Zresztą wszystkie te zabezpieczenia okazały się niepotrzebne. Pokonany w powtórnych wyborach ówczesny przewodniczący Izby Reprezentantów nigdy nie wygłosił expose. Pewnie uznano, że mina, założona po to, by rozerwała każdego, kto trafi na ślad afery, sama się z czasem rozbroi. Nikomu na myśl nie przyszło, że po pół wieku wciąż będzie niebezpieczna.
Sandecker rozsiadł się w fotelu i splótł palce.
– A więc z tego powodu o mało co nie zginął mój człowiek. Słyszałem, że ten morderca już spakował walizki, by wyruszyć z materiałami wybuchowymi i karabinem snajperskim. Najwyraźniej chciał się dobrze zabawić przed przejściem na emeryturę. Wielka szkoda, że nie możemy zdradzić Amerykanom, na jakie głupstwa poszły w imię demokracji dolary z ich podatków.
– Ujawnienie tej sprawy byłoby błędem. – odparł LeGrand. – Rosjanie z wielkimi oporami zredukowali swój arsenał nuklearny. Gdyby ta historia wyszła na jaw, wzmocniłoby to pozycję garstki tamtejszych nacjonalistów, którzy twierdzą, że Stanom nie można ufać.
– I tak będą myśleć swoje – rzekł z przekąsem Sandecker. – Z własnego doświadczenia wiem, czego najbardziej boją się możni tego świata – kompromitacji. – Uśmiechnął się. – Mam nadzieję, że nie ma już żadnych procedur czyhających na Bogu ducha winnych ludzi.
W słowach tych kryło się zawoalowane ostrzeżenie.
– Już wydałem polecenie dokładnego przeszukania naszych plików komputerowych, by wykluczyć taką możliwość – zapewnił LeGrand. – Koniec z niespodziankami.
– Oby – odparł Sandecker.