19

Indiańska wioska była perłą planowania przestrzennego. Przechadzając się po sieci ciasnych uliczek między krytymi strzechą chatami, Troutowie niemal zapomnieli, iż towarzyszy im tajemnicza, piękna biała bogini w bikini ze skóry jaguara i milcząca eskorta sześciu uzbrojonych Indian Chulo w barwach małego prywatnego odrzutowca.

Na czele orszaku szła Francesca, a za nią sześciu indiańskich wojowników, po trzech z każdej strony, zachowując pełen szacunku odstęp długości oszczepu. Bogini zatrzymała się w pobliżu dużej studni w środku wsi, gdzie Indianki napełniały wodą garnki, a gromadki nagich dzieci beztrosko biegały wokół matek. Jej twarz rozpromieniła się z dumy.

– Wszystkie udogodnienia, które tu widzicie, są efektem zintegrowanego planu – powiedziała, zakreślając ręką szeroki łuk. – Do projektu podeszłam tak, jakbym tworzyła nową infrastrukturę Sao Paulo. Nim szpadle poszły w ruch, wiele miesięcy poświęciłam na zgranie wszystkich elementów, takich jak zdobycie środków, źródła dostaw, zapewnienie siły roboczej. Konieczne było też zorganizowanie warsztatu do wytwarzania wyspecjalizowanych narzędzi, niezbędnych do produkcji drewnianych rur, zaworów i armatury. A przy tym wieś musiała funkcjonować bez zakłócenia rytmu polowań i żniw.

– Niebywałe. – Przyglądając się starannie zaprojektowanym chatom, Gamay nie mogła się powstrzymać od porównania tej wsi z nędzną i brudną kolonią Dietera i z w miarę cywilizowaną osadą, w której mieszkał doktor Ramirez. – Doprawdy niebywałe – powtórzyła.

– Dziękuję, ale po odpowiednim przygotowaniu robót nie było to aż takie trudne. Najważniejsza okazała się woda. Równie niezbędna do życia tutaj, jak w tak zwanym cywilizowanym świecie. Wyznaczyłam ekipy kopaczy do zmiany biegu rzeki. Mieliśmy takie same problemy, jakie występują na wszystkich budowach. Wytwórcy łopat skarżyli się, że za bardzo ich popędzamy, na czym cierpi jakość wykonania. Wykopaliśmy kanał, który połączył wieś z jeziorem. Kiedy już zapewniliśmy sobie dopływ wody, skierowanie jej do wioskowych studni było prostą sprawą.

– To koło wodne w niczym nie ustępuje tym, które widziałem w starych przemysłowych miastach w Nowej Anglii – rzekł Paul, przystając przed chatą wielkości garażu. – Ale najbardziej podziwiam tutejszą kanalizację. W moich stronach jeszcze w dwudziestym wieku do wygódki wychodziło się na dwór.

– Z tych publicznych szaletów jestem szczególnie dumna – zwierzyła się Francesca, gdy ruszyli dalej. – Kiedy pogodziłam się w duszy z tym, że mój proces odsalania nie ujrzy światła dziennego, skierowałam wysiłki na poprawę życia tych biednych dzikusów. Żyli na poziomie kamienia łupanego. Bez żadnej higieny. Matki z reguły umierały przy porodzie. Śmiertelność dzieci była niewiarygodna. Dorośli padali ofiarą wszelkich pasożytów, żyjących w lesie tropikalnym. Ich tradycyjne rośliny lecznicze zginęły w gąszczu innych. Pokarm miał małą wartość odżywczą. Stały dopływ czystej, zdrowej wody nie tylko uwolnił plemię Chulo od zwykłych dolegliwości, ale pozwolił im na uprawy, dzięki którym zachowują zdrowie.

– Zadawaliśmy sobie pytanie, czy zna się pani również na chirurgii – powiedziała Gamay. – Brat Tessy miał na ciele dziwną bliznę.

– A, wyrostek robaczkowy! – Francesca klasnęła w dłonie jak ucieszone dziecko. – Zrobiłam to, bo inaczej by umarł. Moja wiedza medyczna ogranicza się do zasad udzielania pierwszej pomocy. Przydała się mi indiańska farmakologia. Chulo strzałki wystrzeliwane z dmuchaw maczają w soku pewnej rośliny. Paraliżuje on zwierzynę i nawet mała jego dawka obezwładnia człowieka. Posmarowany tym sokiem duży liść umieściłam na brzuchu brata Tessy i uzyskałam znieczulenie miejscowe. Ranę zszyłam włóknami innej rośliny, która przeciwdziała infekcjom. Do operacji użyłam noża z obsydianu, ostrzejszego od skalpela. W sumie nic nadzwyczajnego.

– A broń pani strażników? – powiedział Paul, wpatrując się w ich krótkie oszczepy o stalowych ostrzach oraz łuki i kołczany ze strzałami o długich brzechwach.

– Łuki i groty strzał są zrobione z aluminium pochodzącego z samolotu – wyjaśniła Francesca. – Z krótszym łukiem łatwiej jest poruszać się w dżungli, a konstrukcja strzał sprawia, że lecą dalej.

– Gdyby Arnaud i jego ludzie żyli, z pewnością zaświadczyliby o ich skuteczności.

– Doprawdy szkoda mi tych ludzi, ale sami zgotowali sobie taki los. Chulo to stosunkowo małe plemię i zawsze wolało uciekać niż walczyć. Owszem, kolekcjonują miniaturyzowane głowy i zjadają wrogów, ale rzadko polują na ludzi. Chcą, żeby zostawiono ich w spokoju. Biały człowiek zepchnął ich w głąb dżungli. Sądzili, że za Wielkim Wodospadem będą bezpieczni, ale biali wyzyskiwacze nie zaprzestali naporu. Gdybym nie pomogła Chulo unowocześnić obrony, to by ich zniszczono.

– Zwróciłam uwagę na plan wsi – wtrąciła Gamay. – Jej układ przypomina architekturę dawnych miast z murami obronnymi.

– Trafne spostrzeżenie. Każdy, kto sforsowałby tę palisadę, znalazłby się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. W wiosce pełno jest zaułków i ślepych uliczek, wymarzonych do zastawiania pułapek.

– A gdyby ktoś tu przybył, żeby panią odbić? – spytał Paul. – Czy te zabezpieczenia nie obróciłyby się przeciw pani?

– Dawno temu straciłam nadzieję na ratunek. Mój ojciec z pewnością zadbał o to, by ekipy poszukiwawcze przeczesały dżunglę, i doszedł do przekonania, że nie żyję. Choć może to i dobrze. W katastrofie samolotu zginęły trzy osoby, a ja przyczyniłam się do śmierci wodza szczepu. Nie chciałabym mieć na sumieniu więcej ofiar.

– To paradoks – powiedziała w zadumie Gamay – ale im więcej pani robi dla tych Indian, tym bardziej będą chcieli panią zatrzymać.

– To prawda, ale trzymaliby mnie w niewoli, nawet gdybym nic nie robiła i siedziała tylko tyjąc. Skazana na pobyt tutaj, zgrzeszyłabym, nie wykorzystując swych umiejętności do ulżenia ich doli. Mam tylko nadzieję, że kiedy w końcu zjawią się tu biali, Chulo w zderzeniu z cywilizacją użyją swojej wiedzy, a nie broni. Na razie jednak mam niewielki wpływ na ich krwiożercze instynkty. Wystarczyło, żeby Arnaud i jego kompani okazali im wrogość, a skazali się na śmierć. Nie mogłam ich uratować. W waszym przypadku poszło łatwiej. W dżungli byliście tak bezradni, że nie stanowiliście dla nich zagrożenia.

– Zagrożenia?!

Gamay zamieniła się w słuch.

– Zachowajcie spokój – ostrzegła Francesca, spoglądając na nich ze śmiertelną powagą. – Nie rozumieją, co mówimy, ale wyczuwają. – Na chwilę przystanęła, by zademonstrować działanie rury, służącej za hydrant przeciwpożarowy, i swobodnym krokiem ruszyła dalej. – Martwią się. Biorą was za poślednich bogów.

– Skoro tak niewiele znaczymy, to czym się przejmują?

– Boją się, że zabierzecie mnie z powrotem do nieba, z którego przybyłam.

– Tak pani powiedzieli?

– Nie musieli nic mówić. Świetnie ich znam. A poza tym Tessa podsłuchała, o czym szepczą. Mówią o spaleniu was. Wraz z dymem waszych ciał powrócicie do nieba. I po kłopocie.

Paul zerknął z ukosa na strażników.

– Trudno mi spierać się z ich logiką, ale nie wróży nam to niczego dobrego – powiedział.

– Właśnie. Tym bardziej musimy więc uciec stąd jak najszybciej. Chodźcie. Omówimy nasz plan bez pałacowych strażników, zaglądających nam przez ramię.

Doszli do chodnika z białych kamieni, prowadzącego przez las do świątyni. Podążając za białą boginią, Troutowie dotarli do kolistej polany z samolotem pośrodku i ze skrzyżowanymi nogami usiedli na bruku, a Francesca na gładkiej drewnianej ławce przed dziobem odrzutowca.

– Przychodzę tu, żeby być sama – powiedziała. – Poza mną w świątyni wolno przebywać tylko kapłanom. Wojownicy będą śledzić z lasu każdy nasz ruch, ale nie przeszkodzą nam w omówieniu planów ucieczki.

Gamay zerknęła w stronę dżungli, w którą wtopili się wojownicy.

– Mam nadzieję, że ma pani coś do zaproponowania – powiedziała.

– Oczywiście. Stąd można uciec tylko wodą. Tą odnogą i kanałem do jeziora, a potem rzeką. Przez dżunglę nie przedarlibyśmy się. Od razu by nas schwytali albo zabłądzilibyśmy.

– Widzieliśmy, jak pani Indianie wiosłują – rzekł Paul. – Musimy ich znacznie wyprzedzić.

– O kilka godzin. Ale to wprawni i silni wioślarze. Nam będzie ubywać sił, a im przybywać.

– A co się stanie, jeśli nas schwytają? – spytał Paul. – Pytam teoretycznie – dodał.

– To nie będzie teoria. Zabiją nas – odparła Francesca.

– Nawet panią, swoją boginię?!

Skinęła głową.

– Ucieczka pozbawi mnie dotychczasowego statusu. Dlatego moją głowę zatkną na palisadzie obok waszych.

Paul mimowolnie potarł szyję.

Chwilę później na polanę wszedł jakiś Indianin w eskorcie ośmiu uzbrojonych wojowników. Wzrostem o kilka dobrych centymetrów przewyższał innych Chulo, w przeciwieństwie do typowych dla tego plemienia płaskich twarzy miał niemal rzymski nos, a muskularne ciało pomalowane nie na kolory niebieski i biały, lecz na czerwono. Podszedł do Franceski i zaczął mówić, co jakiś czas wskazując Troutów. Francesca przerwała mu tonem ostrym jak sztylet. Spojrzał na nią ze złością, a potem lekko skłonił głowę. Jego towarzysze zrobili to samo. Cofnęli się kilka kroków, zawrócili i szybko opuścili świątynię. Francesca obserwowała ich z gniewem w oczach.

– Nie jest dobrze – powiedziała.

– Co to za jedni?

– Ten wysoki to syn wodza, którego zabił mój samolot. Nazwałam go Alarykiem, tak jak miał na imię król Wizygotów. To bardzo inteligentny człowiek, urodzony przywódca, ale o despotycznych ciągotach. Chciałby się mnie pozbyć i skupił wokół siebie grupę młodych wojowników. To, że postawił nogę w zakazanej świątyni, świadczy, iż nabrał śmiałości. Bez wątpienia chce wykorzystać zamieszanie wywołane waszym przybyciem. Musimy wrócić do pałacu.

Kiedy opuścili świątynię, z lasu natychmiast wyłonili się strażnicy i zajęli pozycje w szyku. Francesca szła szybko, więc po kilku minutach znaleźli się we wsi. Wewnątrz palisady coś się zmieniło. Wszędzie stały grupki Indian, którzy na ich widok odwracali oczy. Znikły też przyjazne uśmiechy, towarzyszące orszakowi, gdy wychodził z wioski.

Przed pałacem zebrało się ze dwudziestu uzbrojonych wojowników, którym przewodził Alaryk. Na znak Franceski rozstąpili się z ponurymi minami. W progu całą trójkę powitała Tessa. W jej rozszerzonych oczach dostrzegli strach. Po trwającej minutę rozmowie w rodzimym narzeczu Francesca przełożyła jej słowa Troutom.

– Kapłani podjęli decyzję – oznajmiła. – Rano was zabiją. W nocy ułożą stosy, na których was spalą.

Gamay zacisnęła usta.

– Szkoda, że nie możemy zostać na śniadanie – powiedziała. – Proszę wskazać, gdzie stoi najbliższa piroga, pora się pożegnać.

– Nie uszlibyście nawet kilku kroków.

– Więc co nam pozostaje?

Francesca weszła na podest i usiadła na tronie, nie spuszczając oczu z drzwi komnaty.

– Zaczekamy – powiedziała.

Загрузка...