14

Krajobraz swym pięknem wzbudzał tak nabożny podziw, że Trout o mało nie zapomniał, w jakich są opałach. Siedział na skalnej półce sześć metrów nad jeziorem i próbował ogarnąć całą panoramę, kręcąc tam i z powrotem głową. Żeby dojrzeć wierzchołek wodospadu, musiał mocno wyginać szyję. Nad pięcioma wielkimi kaskadami widniały łuki licznych tęcz powstałych w wyniku załamania promieni słonecznych w wodnej mgiełce. Rzeka huczała jak setki lokomotyw, jadących pełną parą w oddali. Trout nie był człowiekiem religijnym, ale uznał, że coś takiego stworzyć mogła tylko Ręka Boga.

– Co robisz? – spytała, ziewając, Gamay, leżąca obok w cieniu drzewa.

– Myślę, że to wymarzone miejsce na hotel – odparł.

– E tam! – Usiadła i otarła pot z twarzy. – Musiałby być klimatyzowany.

Przed godziną spadł krótki deszcz, a potem słońce znów zaczęło prażyć. Ich półkę ocieniały krzaki i drzewa, więc ucięli sobie drzemkę, ale od nasyconej wilgocią duchoty nie było ucieczki. Paul obudził się pierwszy.

– Przyniosę ci trochę wody – zaproponował.

Zszedł nad jezioro i nabrał wody do zwiniętego liścia palmowego. Zanim doniósł ją do żony próbującej oczyścić potargane włosy ze źdźbeł trawy, połowa się wylała. Gamay napiła się łapczywie, z oczami przymkniętymi z rozkoszy.

– Dziękuję – powiedziała z uśmiechem, oddając mu resztę. – Odświeżyłam się. Chyba nie masz nic przeciw temu, żebym się wykąpała w naszym wodopoju.

Zeszła nad jezioro, zanurzyła się i przepłynęła kilka metrów.

Paul już zamierzał do niej dołączyć, gdy nagle zauważył jakiś ruch przy ujściu rzeki. Zawołał do Gamay, ale łoskot wodospadu zagłuszył jego ostrzeżenie. Pospiesznie zbiegł na dół i skoczył do wody. Podpłynął do unoszącej się spokojnie na plecach żony i chwycił ją za koszulkę.

Zaskoczona, roześmiała się.

– Ej, nie czas na zbytki – powiedziała.

– Ciii! – uciszył ją. – Wracaj na brzeg. Prędko!

Na tak oczywiste ponaglenie bez słowa popłynęła do brzegu. Chciała wdrapać się na skalną półkę, ale Paul pociągnął ją w krzaki, przyłożył palec do ust i wskazał na jezioro.

Spojrzała ostrożnie przez liście i zamarła z przerażenia. Chulo! Cztery pirogi gęsiego wypływały z rzeki na jezioro. W każdej było trzech Indian. Dwóch wiosłowało, trzeci zaś trzymał w rękach strzelbę, a na kolanach łuk. Wyraźnie zmierzali do określonego celu, nie mając pojęcia, że są obserwowani.

Przepłynęli o kilka metrów od kryjówki Troutów, tak blisko, że było widać krople potu na ich napiętych mięśniach. Sunęli w milczeniu przez jezioro, aż wreszcie zniknęli we mgle.

– Teraz wiemy, dlaczego nazywają ich Ludźmi Mgły – powiedziała Gamay.

Paul wstał ostrożnie i upewnił się, czy żaden z nich nie pozostał w tyle.

– Alarm odwołany – oznajmił. – Trzeba pomyśleć, jak się stąd wydostać. Ocaliłem scyzoryk. Z gałęzi i lian moglibyśmy sklecić tratwę i popłynąć nią.

– Mam lepszy pomysł – odparła Gamay, wpatrując się w mgłę.

– Może nieco ryzykowny.

– Nieco? – Paul zaśmiał się. – Pamiętaj, że świetnie znam twój sposób myślenia. Chcesz zaproponować, żebyśmy poszli za tymi Indianami i gwizdnęli im pirogę.

– Czemu nie? Przecież są na swoim terenie, więc nie będą się tego spodziewać. Nie wyobrażam sobie, żebyś za pomocą scyzoryka zbudował tratwę, którą udałoby się nam popłynąć tą rzeką. Ci Indianie nie mogą wiosłować cały dzień. Muszą gdzieś przybić do brzegu. Odszukamy ich, zaczekamy do zmroku i weźmiemy jedną pirogę. Głowę daję, że nie zauważą jej braku.

W oczach Paula pojawiło się rozbawienie.

– Chyba nie chodzi ci tylko o to, żebyśmy się uratowali?

– Nie mów mi, że nie zastanawiałeś się nad tym, jakim cudem to plemię osiągnęło tak wysoki stopień rozwoju technicznego, i że nie zaintrygowała cię plotka o białej bogini.

– Zastanawiałem się, czy mają coś do jedzenia. – Paul poklepał się po brzuchu, żując w zamyśleniu źdźbło trawy. – Ale, mówiąc poważnie, wpadliśmy w tarapaty i nie mamy wielkiego wyboru. Nie wiemy, gdzie jesteśmy ani jak się stąd wydostać. Nie mamy co jeść. Jak powiedziałaś, to ich terytorium. Proponuję więc zrobić zwiad, a w razie niebezpieczeństwa damy dyla.

– Zgoda. A propos jedzenia, skończyły mi się batony śniadaniowe. Widziałam, że ptaki jedzą jagody z tego krzaka. Żaden nie padł, więc pewnie nie są trujące.

– Jagody! – zawołał Paul. – Świetnie!

Niestety. Jagody okazały się tak gorzkie, że nie dało się ich przełknąć. Głodni ruszyli brzegiem jeziora. Kiedy natrafili na grząski muł, wspięli się wyżej i odkryli ścieżkę. Szlak był zarośnięty i, sądząc z wyglądu, nikt z niego ostatnio nie korzystał. Posuwali się jednak ostrożnie, gotowi w razie natknięcia się na kogoś dać nura w zarośla.

Po przejściu około półtora kilometra znaleźli się w miejscu, gdzie opar znad jeziora wsiąkał w tropikalny las niczym dymy z teatralnej maszyny do produkcji mgły. Liście były mokre, jak po deszczu, a wodospad huczał z mocą tysiąca orkiestrowych kotłów. W tłumiącym ich kroki grzmocie utonęłyby nawet odgłosy marszu zbliżającej się armii. Powietrze się oziębiło i tak przesiąkło wilgocią, że można było oddychać. Z trudem wypatrywali ścieżki pod nogami.

A potem znienacka mgła się rozwiała. Zawiedli się jeśli myśleli że dojdą do baśniowej pięknej doliny. W dalszym ciągu mieli przed sobą sam las. Ale ścieżka nie biegła już nad jeziorem, tylko brzegiem rzeczki, którą z pewnością popłynęły pirogi.

Po kilku minutach Gamay przystanęła, kręcąc głową.

– Czy ta rzeczka nie wydaje ci się dziwna? – spytała.

Paul podszedł do skraju skarpy.

– Owszem, jest zbyt prosta – odparł. – Wygląda, jakby ktoś łopatą i kilofem uregulował koryto.

– Otóż to. – Gamay ruszyła dalej. – Ci Chulo są fascynujący.

Wędrowali z trudem kilka godzin. Z liści palmowych zrobili sobie nakrycia głowy i często przystawali, by ugasić pragnienie wodą z rzeki. Raz przeczekali deszcz. Aż wreszcie ścieżka się rozszerzyła, i pojawiły się na niej odciski bosych stóp, co wzmogło ich czujność.

Po krótkiej dyskusji postanowili, że przejdą jeszcze kawałek brzegiem rzeki, a potem aż do zmierzchu ukryją się w lesie. Byli skonani i musieli odzyskać siły. Posuwając się dalej, dotarli do drogi wychodzącej z lasu. Wybrukowana tysiącami płaskich kamieni, skojarzyła się Gamay z drogami Inków i Majów. W niczym nie ustępowała rzymskiej Via Appia. Ulegając ciekawości, podążyli kamiennym gościńcem, a po pięciu minutach do dalszego marszu zachęcił ich prześwit między drzewami.

Droga doprowadziła do polany w kształcie idealnego koła o średnicy piętnastu metrów, również wybrukowanej kamieniami. Pośrodku stał duży przedmiot.

– A niech mnie! – wykrzyknęli jednocześnie Paul i Gamay.

Odrzutowiec składał się z dwóch części. Przednia była nietknięta, ale po kabinie pasażerskiej nic nie zostało. Zachowaną w niezłym stanie część ogonową dosunięto do kabiny pilotów, przez co samolot stał się krótki i przysadzisty. Pokrywająca go farba zestarzała się i spłowiała, ale, o dziwo, nie był porośnięty lianami ani mchami.

Zajrzeli przez rozbite okna kabiny pilotów, spodziewając się ujrzeć szkielety. Fotele były puste. Tuż przed kabiną, w płytkim zagłębieniu, czerniał popiół ogniska ze zwęglonymi kośćmi małych zwierząt. Wokół stały rzeźbione totemy rozmiarów człowieka. Figury różniły się między sobą. Wieńczyły je wyrzeźbione z ciemnego drewna posążki skrzydlatej kobiety z uniesionymi i złączonymi dłońmi. Takiej samej jak ta z medalionu znalezionego przy zabitym Indianinie.

– To jest jakaś świątynia – wyszeptała Gamay i podeszła do jamy z popiołami. – A tu palono ofiary. Przeważnie małe zwierzęta.

– Bardzo pocieszające. – Paul spojrzał na słońce, a potem na zegarek. – Ustawili samolot tak, żeby służył za zegar słoneczny. Przypomina to rozmieszczenie kamieni w Stonehenge, ułożonych w kręgi, spełniających rolę kalendarza.

– Rozpoznajesz te niebiesko-białe kolory? – spytała Gamay, kładąc dłoń na dziobie samolotu.

– To barwy plemienne Chulo.

Oczy patrzącej na ścianę lasu za plecami Paula Gamay rozszerzyły się.

– Tu jest więcej tych barw – powiedziała.

Paul odwrócił się i zobaczył, że zza drzew wyłania się około dwudziestu Indian z twarzami pomalowanymi na kolor nieba i kości. Chulo, zgodnie ze swoją sławą, otoczyli ich cicho niczym duchy. Troutowie nie mogli uciec. Byli osaczeni.

I wtedy zbliżający się do nich z wysoko uniesionymi włóczniami Indianie zrobili coś dziwnego – rozwarli krąg, a jeden z nich włócznią dał im znak, żeby tędy przeszli. Paul i Gamay w asyście milczących Indian opuścili świątynię i podążyli ścieżką nad brzegiem rzeki.

Niebawem ścieżka rozszerzyła się, tworząc drogę, którą doszli do ostrokołu z bramą na tyle szeroką, że zmieściłaby się w niej ciężarówka. Z daleka po obu jej stronach dostrzegli wysokie drewniane pale, na wzór masztów flagowych zwieńczone gałkami. Gdy zbliżyli się do wrót, Gamay mocno ścisnęła dłoń męża.

– Spójrz, Paul – powiedziała.

– O cholera! – zaklął, podążywszy za jej wzrokiem.

Gałki okazały się ludzkimi głowami. Twarze wprawdzie zbrązowiały na słońcu i napoczęły je już ptaki i robaki, ale i tak można było rozpoznać rysy Dietera, Arnauda i jego milczącego pomagiera Carla. Czwarta głowa należała do ich indiańskiego pachołka. Paul rozpoznał go po baseballówce New York Yankees.

Minęli tę makabryczną dekorację i przeszli przez bramę. Za palisadą ujrzeli nad rzeką kilkadziesiąt długich, krytych strzechami chat. Żadnych kobiet ani dzieci. Strażnicy opuścili włócznie i zdjęli strzały z cięciw, ale ich postawa zniechęcała do robienia głupstw.

– Spójrz na to koło wodne – powiedział Paul. – Mamy podobne w Nowej Anglii.

Koło obracała płynąca drewnianymi korytami woda, doprowadzona z rzeki. Paul i Gamay nie mogli mu się bliżej przyjrzeć, bo strażnicy powiedli ich ku budowli pośrodku osady. Była cztery razy większa od otaczających ją chat, a jej ściany wykonano nie z drzewa, lecz z gliny. Orszak zatrzymał się przed wejściem przypominającym wielkie, rozwarte usta, nad którym wisiał wirnik silnika turboodrzutowego. Indianie za plecami Troutów zwarli szeregi, odłożyli broń i uklękli, dotykając twarzami ziemi.

– I co teraz? – spytała Gamay, zdumiona nagłą uległością dzikich Indian.

– Odradzałbym ucieczkę – odparł Paul. – Dopadliby nas po trzech metrach. Widać oczekują, że wejdziemy do środka. Panie mają pierwszeństwo.

– Wejdziemy razem.

Ramię w ramię wkroczyli do ciemnego wnętrza. Po przejściu przez dwa mniejsze pokoje dotarli do większego pomieszczenia. Na samym jego końcu, w snopie światła wpadającego przez otwór w dachu, ktoś siedział. Postać uniosła rękę i skinęła na nich, by podeszli. Ruszyli wolno. Podłoga była tu z drewna, a nie z gliny, jak w znanych im chatach.

Postać siedziała na tronie zrobionym z samolotowego fotela. Jej ciało, z wyjątkiem dwóch kształtnych, opalonych nóg, skrywała owalna niebiesko-biała maska jak ze złego snu, z wymalowanymi wielkimi oczami i szerokimi ustami, pełnymi ostrych zębów rekina. Gdy Troutowie stanęli przed tym dziwolągiem, nie wiedząc, co począć, zza maski wyłoniły się dwie ręce i uniosły ją.

– Uf, ależ w niej gorąco – przemówiła po angielsku piękna kobieta, która się za nią kryła. Odstawiła wstrętną maskę na bok i skinęła głową Paulowi, a potem Gamay. – Doktorstwo Troutowie, jak mniemam?

– Skąd pani zna nasze nazwisko? – spytała Gamay, pierwsza otrząsając się ze zdziwienia.

– My, białe boginie, wszystko widzimy i wszystko wiemy – odparła nieznajoma ze śmiechem, widząc, że jeszcze bardziej zbiła ich z tropu. – Kiepska ze mnie gospodyni, bawię się kosztem gości.

Uśmiechnęła się i lekko klasnęła w dłonie. Na Troutów czekała jeszcze jedna niespodzianka. Wisząca za tronem zasłona z paciorków rozsunęła się z szelestem i wyszła zza niej żona Dietera, Tessa.

Загрузка...