18

Na pokładzie swojej barki mieszkalnej, zakotwiczonej pod urwistymi brzegami Potomacu w okręgu Fairfax w stanie Wirginia, Kurt Austin zjadł właśnie śniadanie, na które zrobił sobie jajecznicę na szynce. Przypatrując się tęsknie leniwie płynącej rzece, pomyślał, że od jazdy po obwodnicy pod Waszyngtonem stokroć bardziej wolałby przejażdżkę skiffem. Jednak wydarzenia kilku minionych dni nie dawały mu spokoju. Dwukrotnie otarł się o śmierć, poczuł się więc osobiście zaangażowany w sprawę.

Turkusowym, zaprojektowanym specjalnie dla NUMA jeepem cherokee pojechał na południe, następnie mostem Woodrowa Wilsona na wschód do Marylandu i zjechał z obwodnicy. W podmiejskim Suitland zatrzymał się na poboczu, przed kompleksem blaszanych budynków, tak pozbawionych charakteru, że ich zbudowanie mógł zlecić tylko rząd.

Przewodniczka z biura dla zwiedzających przekazała przez telefon jego personalia i kilka minut później zjawił się wysportowany mężczyzna w średnim wieku, w pochlapanych farbą dżinsach, dżinsowej roboczej koszuli i baseballówce z emblematem Smithsoniańskiego Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej.

– Fred Miller – przedstawił się, mocno ściskając dłoń gościa. – Rozmawialiśmy przez telefon.

– Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas – powiedział Austin.

– Nie ma sprawy. – Miller pytająco uniósł brwi. – Czy to pan jest tym Kurtem Austinem, który znalazł grób Krzysztofa Kolumba w Gwatemali?

– Tak.

– Przygoda jak się patrzy.

– Było ciekawie, nie powiem.

– No chyba. Przepraszam, ale niewiele wiem o NUMA, tylko to, co wyczytałem w gazetach o waszych podwodnych wyczynach.

– Ja też niewiele wiem o Zakładzie Konserwacji, Odtwarzania i Przechowywania, imienia Paula E. Garbera. Wasza strona internetowa informuje, że odnawiacie stare zabytkowe samoloty.

– To tylko wierzchołek góry lodowej – odparł Miller, wskazując drogę do drzwi. – Oprowadzę pana.

Wyszedł z Austinem na zewnątrz i nie przestając mówić, poprowadził go wzdłuż szeregu identycznych budynków z niskimi dachami i dużymi zasuwanymi drzwiami.

– Paul Garber był maniakiem samolotowym. W dzieciństwie oglądał lot Orvilla Wrighta na pierwszym w świecie samolocie wojskowym. Później pracował dla Instytutu Smithsoniańskiego i to jemu zawdzięczamy powstanie Muzeum Lotnictwa. Kiedy marynarka wojenna i lotnictwo postanowiły pozbyć się samolotów, dzięki którym wygraliśmy II wojnę światową, i maszyn pokonanych wrogów, Garber przeprowadził powietrzny rekonesans i na tym odludziu znalazł dwadzieścia jeden akrów gruntu należących do rządu. Nasz ośrodek składa się z trzydziestu dwu budynków. – Zatrzymali się przed jednym z większych. – To budynek dziesiąty, warsztat, w którym odtwarzamy samoloty.

– Widziałem niektóre z waszych prac w Internecie.

– Mnie pewnie również. Jestem stąd. Wiele lat kierowałem produkcją w zakładach Boeinga w Seattle, ale pochodzę z Wirginii, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, by się przenieść do tego ośrodka, natychmiast z niej skorzystałem. Zawsze pracujemy nad kilkoma zadaniami naraz. Właśnie skończyliśmy restaurować hawkera hurricane’a. Z małym poślizgiem, bo były kłopoty z częściami. A teraz odnawiamy kadłub Enoli Gay, bombowca B-29, z którego zrzucono bombę atomową na Hiroszimę. Odmalowujemy też płócienne poszycie małego eleganckiego dwupłatowca, zwanego “wypierdkiem” Pitta. Zajmujemy się nie tylko samolotami. Mamy tu sowiecki pocisk ziemia-powietrze, silniki samolotowe, a nawet model statku kosmicznego, wykorzystany w filmie Bliskie spotkania trzeciego stopnia. Możemy je obejrzeć wracając.

– Z przyjemnością. To bardzo różnorodny zbiór.

– O, tak. Do ekspozycji przygotowujemy samoloty z całego świata. Przeznaczyliśmy na ten cel aż trzy budynki. Do odrestaurowania kwalifikujemy maszyny, które się czymś odznaczyły. Ze wzglądu na ich wartość historyczną, nowatorstwo technologiczne albo dlatego, że stanowią ostatnie zachowane egzemplarze. Proszę, tu jest to, co pana interesuje.

Weszli do budynku urządzonego jak magazyn. Na ciągnących się przez całą jego długość wysokich metalowych półkach ustawiono rzędem setki zaklejonych taśmą pudeł rozmaitych rozmiarów.

– Naszą trzecią ważną funkcją poza odtwarzaniem i konserwacją eksponatów jest gromadzenie ich – wyjaśnił Miller. – Przechowujemy w muzeum ponad sto pięćdziesiąt samolotów i tony innych wytworów ludzkie rąk. Tu trzymamy głównie części.

Zajrzał do wydruku komputerowego i powiódł gościa jednym z przejść między półkami.

– Jak znajduje pan to, co jest akurat potrzebne? – spytał zaintrygowany Austin.

Miller zaśmiał się.

– To nie takie trudne. Każda istotna część samolotu zaopatrzona jest w sygnaturę. W naszych aktach figurują jej numery seryjne, numery rejestracyjne lub kody literowe. To tu, właśnie tego szukamy.

Scyzorykiem rozciął taśmę zaklejającą kartonowe pudło i ze środka wyciągnął metalowy, ponad półmetrowy cylinder. Austin w pierwszej chwili wziął go za egzemplarz, który przysłał z Kalifornii, ale ten bardziej się błyszczał, a na jego powierzchni nie było żadnych rys ani szczerb.

– Przesłał nam pan taki sam. – Miller wyjął z pudła cylinder Austina. – Skojarzyliśmy je z sobą na podstawie numerów seryjnych. Nasz jest w tak dobrym stanie dlatego, że pochodzi z samolotu wycofanego z użycia i rozebranego na części.

Austin wziął od niego cylinder i zważył go w rękach. Był, tak jak i tamten, z lekkiego aluminium i ważył kilogram, może dwa.

– Do czego służył? – spytał.

– To hermetyczny, wodoszczelny zasobnik. Jest w idealnym stanie, bo pochodzi z samolotu, który nie był w służbie czynnej. Zbadaliśmy przesłany przez pana egzemplarz, ale to, co w nim było, zniszczyła morska woda, która dostała się tam przez dziurę. Możemy jednak powiedzieć, z jakiego samolotu pochodzi.

– Cenna będzie każda informacja.

Miller skinął głową.

– Słyszał pan o latających skrzydłach Northropa?

– Oczywiście, widziałem je na zdjęciach. Były pierwszymi samolotami ze skrzydłami typu delta.

– Northrop znacznie wyprzedzał swój czas. Wystarczy spojrzeć na bombowiec i myśliwiec stealth, by docenić jego nowatorstwo.

– A co wspólnego z latającym skrzydłem mają te cylindry?

– To, że oba pochodzą właśnie z takich samolotów. Skąd pan wziął swój, jeśli wolno spytać?

– Wyłowiłem go z wody przy półwyspie Baja California.

– Hmm. To dodatkowo komplikuje zagadkę samolotu-widma.

– Widma?

Miller odłożył oba cylindry na półkę.

– Nasz egzemplarz pochodzi z samolotu złomowanego po wojnie. Dzięki numerom seryjnym możemy prześledzić jego historię od czasu, gdy zszedł z taśmy produkcyjnej. – Postukał palcem w poobijany cylinder. – Oznakowanie na tym nie pasuje do żadnej ze skatalogowanych przez nas maszyn. A zatem pochodzi on z samolotu, który nie istniał.

– Przecież to nonsens? Ktoś popełnił błąd.

– Niewykluczone, ale mało prawdopodobne. Mogę się domyślać, że ten samolot zamówił rząd, ale nie chciał, by o tym wiedziano.

– Może mi pan powiedzieć coś więcej o samolotach tego typu?

Miller starannie odłożył cylindry do pudła i zakleił je taśmą.

– Przejdźmy się – powiedział.

Budynek numer 20 wypełniały samoloty, ich części i bomby. Zatrzymali się przed dwuosobową maszyną dziwnego kształtu, z szerokim, skośnym skrzydłem i dwoma śmigłami, ustawionymi tyłem do krawędzi spływu płata.

– To N1-M, pierwszy projekt Jacka Northropa – wyjaśnił Miller. – Chciał udowodnić, że latające skrzydło może latać bez tych wszystkich zwiększających opór powierzchni w rodzaju osłon silnika i części ogonowej.

Austin obszedł samolot dookoła.

– Wygląda jak wielki bumerang – powiedział.

– Northrop zbudował go w 1940 roku jako egzemplarz eksperymentalny i nazwał “Jeepem”. Podczas prób wystąpiły poważne problemy, niemniej “Jeep” spisał się na tyle dobrze, że Northrop przekonał lotnictwo do budowy bombowca B-35.

– Ciekawe, ale jaki to ma związek z moim cylindrem?

– Northrop wykorzystał ten model do przekonania generała Hapa Arnolda, aby lotnictwo sfinansowało budowę większego samolotu, o rozmiarach bombowca. Po wojnie dwa wielkie, napędzane śmigłami latające skrzydła B-35 wyposażono w napęd odrzutowy i opatrzono symbolem B-49. Bombowce te pobiły wszystkie rekordy szybkości i zasięgu lotu. Dzięki ośmiu silnikom odrzutowym na pułapie dwunastu kilometrów rozwijały prędkość przelotową sześciuset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Mimo że jedna z testowanych maszyn rozbiła się, lotnictwo zamówiło trzydzieści B-49 z różnymi kadłubami. Lotnicy je polubili. Twierdzili, że pilotuje się je jak myśliwce, a nie duże bombowce. Ale w 1949 roku, wkrótce po złożeniu tak dużego zamówienia, Siły Powietrzne wycofały się z programu ich budowy, wybierając gorszy samolot, B-36. Ocalałe sześciosilnikowe latające skrzydło rozebrano na części. To właśnie z niego pochodzi nasz cylinder. Pański jest z innego bombowca.

– Z nieistniejącego samolotu.

Miller skinął głową.

– Po kapitulacji Niemiec popełniono wiele głupstw. Wybuchła zimna wojna. Ludzie wszędzie wietrzyli komunistów. Wszystko stało się ściśle tajne. A po zbudowaniu przez Rosjan bomby atomowej rząd posunął się jeszcze dalej. Podejrzewam, że kazali zbudować pański samolot w konkretnym celu, ale to zataili.

– W jakim?

– Nie wiem, ale zaryzykuję domysł.

– Śmiało, przyjacielu.

Miller zaśmiał się.

– Bombowiec Northropa to pierwowzór stealtha – zaczął. – Ówczesne radary były stosunkowo prymitywne i nie mogły wykryć samolotu o tak płaskiej sylwetce. W 1948 roku latające skrzydło poleciało nad Pacyfik, zawróciło i z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę skierowało się wprost na radary Dowództwa Obrony Wybrzeża w Half Moon Bay, na południe od San Francisco. Wykryły je one dopiero w chwili, gdy znalazło się nad nimi.

– A więc można było niepostrzeżenie wtargnąć na terytorium wroga i niepostrzeżenie je opuścić.

– Otóż to.

– Co mogło się stać z tym samolotem?

– Był wprawdzie trudno wykrywalny przez radary, ale ktoś mógł go zestrzelić. Najprawdopodobniej jednak oddano go na złom, tak jak pozostałe, albo rozbił się podczas testu lub podczas wykonywania zadania. Ciągle pracowano nad usunięciem usterek w jego konstrukcji.

– To jednak nie wyjaśnia, w jaki sposób jedna z jego części znalazła się w morzu przy wybrzeżu Meksyku.

Miller wzruszył ramionami.

– Może uda mi się coś znaleźć w archiwach – podsunął Austin.

– Powodzenia. Pamięta pan, co powiedziałem o głupstwach popełnionych po wojnie? Po zerwaniu przez Siły Powietrzne kontraktu na ostatnią partię latających skrzydeł, wojskowi wkroczyli do fabryki, pocięli wszystkie budowane tam samoloty i wywieźli je na złom. Sprzeciwiono się prośbie Instytutu Smithsoniańskiego, by przekazać ten samolot do muzeum, i kazano zniszczyć wszystkie przyrządy i farby. Cała urzędowa dokumentacja na temat latającego skrzydła “przepadła”, zapewne na osobisty rozkaz Trumana.

Austin wpatrzył się w latające skrzydło tak, jakby w aerodynamicznym kadłubie bombowca kryła się odpowiedź na dręczącą go zagadkę.

– No cóż, dziękuję za pomoc – rzekł wreszcie. – Zdaje się, że dotarłem do ściany.

– Żałuję, że nie mogłem bardziej pomóc – odparł Miller. – Ale mam propozycję. To strzał w ciemno. Niedaleko stąd mieszka wdowa po jednym z oblatywaczy. Zajrzała tu kiedyś, szukając informacji o mężu. Zginął podczas testowania latających skrzydeł. Zbierała różne pamiątki, żeby zostawić je dzieciom i wnukom. Daliśmy jej trochę zdjęć, bardzo się ucieszyła. Mąż mógł jej coś napomknąć. Pewnie nic nie wiedział o naszym zaginionym samolocie, ale przecież zawsze krążą jakieś plotki.

Austin zerknął na zegarek. Do NUMA zamierzał wrócić dopiero po lunchu.

– Dziękuję za informację – rzekł. – Spróbuję znaleźć tę panią.

W kancelarii odszukali nazwisko i adres tej kobiety. W imieniu męża przekazała ośrodkowi sporą darowiznę. Austin podziękował Millerowi i ruszył na południe, zostawiając za sobą przedmieścia Waszyngtonu. Teraz krajobraz bardziej przypominał wieś. Jego celem okazał się stojący przy bocznej drodze, piętrowy, pretensjonalny dom w stylu wiktoriańskim. Austin podszedł do frontowych drzwi i zadzwonił. Otworzył mu atletycznie zbudowany mężczyzna po pięćdziesiątce.

– Szukam pani Phyllis Martin – powiedział po przedstawieniu się. – Czy dobrze trafiłem?

– Tak, to dom Martinów. Niestety spóźnił się pan. Mama zmarła kilka tygodni temu.

– Bardzo mi przykro. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

– Bynajmniej. Jestem Buzz Martin. Porządkuję dom. Mogę w czymś panu pomóc?

– Być może. Pracuję w NUMA, Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Zbieram informacje na temat latających skrzydeł i liczyłem, że pana mama zechce porozmawiać ze mną o pańskim ojcu.

– Czy NUMA nie zajmuje się oceanografią?

– Owszem, ale sprawa może mieć związek z naszą działalnością – odparł Austin.

Buzz Martin przyjrzał się mu badawczo.

– Chętnie z panem porozmawiam. Proszę usiąść w bujanym fotelu na ganku. Pracowałem w piwnicy, więc świeże powietrze dobrze mi zrobi. Zaraz przyniosę mrożoną kawę.

Wszedł do domu i po kilku minutach wrócił z dwiema szklankami, w których pobrzękiwał lód. Usiedli w głębokich fotelach z deszczułek. Martin podniósł wzrok na dęby ocieniające wielki trawnik.

– Wychowałem się w tym domu – powiedział. – Nie przyjeżdżałem tu zbyt często ze względu na obowiązki rodzinne i pracę w Baltimore. Pracuję w lotniczych usługach czarterowych. – Łyknął kawy. – Ale nie o mnie mamy mówić. Co chce pan wiedzieć o moim ojcu?

– Wszystko, co mogłoby rozjaśnić tajemnicę latającego skrzydła, które pilotował.

Twarz Martina rozjaśniła się.

– Aha! – zawołał, klaszcząc w dłonie. – Wiedziałem, że ten szwindel kiedyś się wyda.

– Szwindel?

– Tak – potwierdził z goryczą. – Ta parszywa sprawa z moim ojcem i rzekomą katastrofą.

Austin wyczuł, że im mniej będzie mówił, tym więcej się dowie.

– Proszę powiedzieć, co pan wie – poprosił.

Wcale nie musiał go zachęcać. Martin od lat czekał, aż znajdzie się ktoś, kto zechce wysłuchać jego opowieści.

Wstał i ze zmienioną twarzą przeszedł się po ganku. Kilka razy zaczerpnął powietrza, by zapanować nad sobą, a potem splótł ręce, usiadł na balustradzie i zaczął opowiadać.

– Ojciec zginął w 1949 roku. Według mamy, kiedy oblatywał jedno z nowych latających skrzydeł. Samolot miał wady i ciągle coś w nim poprawiano. Podczas tamtego lotu samolot podobno wpadł w korkociąg i ojciec nie zdołał zapanować nad nim. Zabił się. Miałem wtedy siedem lat.

– Na pewno strasznie pan to przeżył.

– Byłem bardzo przejęty obecnością wysokich oficerów lotnictwa i listami od prezydenta. Zresztą rzadko oglądałem ojca. Podczas wojny najczęściej przebywał poza domem. – Zamilkł. – Prawdziwym ciosem było dla mnie dopiero odkrycie, że on żyje.

– A więc pański ojciec nie zginął w katastrofie?

– Na cmentarzu w Arlington wyglądał całkiem zdrowo.

– Jak to, w trumnie?

– Nie. Obserwował swój pogrzeb z daleka.

Austin przyjrzał się uważnie swemu rozmówcy, ale na jego twarzy nie dostrzegł oznak obłąkania.

– Chciałbym o tym usłyszeć – powiedział.

Martin uśmiechnął się.

– Ponad czterdzieści lat czekałem, żeby usłyszeć od kogoś te słowa – rzekł i wpatrzył się w przestrzeń. – Wciąż pamiętam szczegóły. Wiosnę, latające wędrowne drozdy. Refleksy słońca w guzikach mundurów lotników, zapach świeżo skoszonej trawy i ziemi. Stałem w garniturku przy trumnie, tuż obok mamy, trzymałem ją za rękę i cierpiałem katusze, bo było gorąco i uciskał mnie kołnierzyk. A pastor gadał bez końca monotonnym głosem. Wszyscy na niego patrzyli. – Przypominając to sobie, zaczerpnął powietrza. – Wtem coś się poruszyło, może ptak, i spojrzałem za plecy zgromadzonych ludzi. Zza drzewa wysunął się jakiś człowiek. W ciemnym ubraniu. Był za daleko, bym widział jego twarz, ale nie mogłem go pomylić z nikim. Jedną nogę ojciec zawsze stawiał w charakterystyczny sposób, trochę krzywo, z powodu kontuzji, której nabawił się podczas gry w futbol.

– Co robił?

– Nic. Po prostu stał. Wiedziałem, że na mnie patrzy. W pewnej chwili uniósł nieznacznie prawą rękę, jakby chciał mnie pozdrowić. I wtedy podeszło do niego dwóch mężczyzn. Zaczęli rozmawiać, ale tak, jakby się kłócili. A potem odeszli razem. Próbowałem zwrócić na nich uwagę mamy, ale mnie uciszyła.

– Jest pan pewien, że nie był to tylko wytwór imaginacji roztrzęsionego dziecka?

– W żadnym razie. Byłem tak święcie o tym przekonany, że po pogrzebie powiedziałem o wszystkim mamie. Rozszlochała się. Nigdy nie zapomnę jej łez. Więcej o tym nie mówiliśmy. Była młoda i wyszła powtórnie za mąż. Ojczym okazał się bardzo miłym człowiekiem. Wiodło mu się w interesach, więc żyli dostatnio. Byli ze sobą szczęśliwi długie lata. – Zaśmiał się. – Wrodziłem się w ojca. Matka próbowała odwieść mnie od latania, ale zostałem pilotem. Ta sprawa nie dawała mi spokoju. Szukałem jakiegoś wytłumaczenia, ale na próżno. W końcu pogodziłem się z tym, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. I oto ni z tego, ni z owego zjawia się pan i zaczyna stawiać pytania.

– Co panu wiadomo o pracy ojca?

– Był doświadczonym pilotem. Pozostał w wojsku nawet po zatrudnieniu przez Avion Corporation, firmę Northropa, utworzoną do produkcji latających skrzydeł. Tata kilka razy ledwo uszedł z życiem. Latające skrzydło było świetną konstrukcją, ale przy ówczesnych materiałach i technologii oblatywanie jego prototypów wiązało się z wielkim ryzykiem. Dlatego jego śmierć w katastrofie nikogo nie zaskoczyła.

– Był pan bardzo mały, ale czy zapamiętał pan jakieś jego słowa?

– Niewiele. Mama mówiła, że uwielbiał latać tymi maszynami, twierdził, że zrewolucjonizują lotnictwo. Pasjonował się tym, co robił. Kiedyś zniknął na kilka tygodni. Nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Kiedy wrócił do domu, mama powiedziała, że spiekł się na słońcu. Roześmiał się na to i odparł, że jeśli się spiekł, to na śniegu, ale nie wyjaśnił, co miał na myśli.

– Zostawił jakieś dokumenty, dziennik, pamiętnik?

– Nic o tym nie wiem. Ale pamiętam, że po jego śmierci nasz dom przetrząsali różni wojskowi. Pewnie zabrali wszystkie jego zapiski. Czy w czymś panu pomogłem?

Austin wrócił myślami do rozmowy z Fredem Millerem, do wzmianki na temat technologii prototypu samolotu stealth.

– Domyślam się, że pański ojciec przygotowywał się na północy do jakiegoś tajnego zadania – odparł.

– To było pół wieku temu. Po co utrzymywać to w tajemnicy?

– Zawsze znajdzie się jakieś usprawiedliwienie, by zachować tajemnic dłużej niż potrzeba.

Martin spojrzał na cienisty dziedziniec.

– Najbardziej dokucza mi świadomość, że ojciec żył przez te wszystkie lata – powiedział i przeniósł wzrok na Austina. – Być może nadal żyje. Miałby teraz po osiemdziesiątce.

– Niewykluczone. Oznacza to również, że może jest ktoś, kto wie, jak było naprawdę.

– Chciałbym, żeby prawda wyszła na jaw, panie Austin. Pomoże mi pan?

– Zrobię, co w mojej mocy.

Rozmawiali jeszcze jakiś czas, a przed pożegnaniem się wymienili numery telefonów. Austin przyrzekł, że jeśli się czegoś dowie, zadzwoni, i odjechał do Waszyngtonu. Jak każdy dobry detektyw nieraz pukał do wielu drzwi i zdzierał podeszwy butów, ale ta zagadka była za stara, zbyt skomplikowana, by rozwiązać ją zwykłymi metodami. Należało teraz odwiedzić Hirama Yaegera, komputerowego eksperta NUMA.

Загрузка...