Kancelaria adwokacka Francisa Xaviera Hanleya mieściła się na jedenastym piętrze szklanego niebieskiego wieżowca z widokiem na zatokę San Diego. Austin i Zavala wysiedli z windy w holu i podali swoje nazwiska atrakcyjnej młodej recepcjonistce. Nacisnęła przycisk interkomu i po cichej wymianie zdań oznajmiła, z promiennym uśmiechem, że mogą wejść. Przy drzwiach powitał ich rumiany osobnik o posturze sflaczałego wykidajły z klubu nocnego. Przedstawił się jako Hanley i zaprosił ich, by usiedli w dwóch empirowych fotelach. Sam umościł cielsko w pluszowym obrotowym fotelu przy dużym mahoniowym biurku, złożył dłonie koniuszkami palców i wpatrzył się w gości z miną wilka, śliniącego się na widok dwóch kozłów ofiarnych.
Po powrocie z Tijuany Austin zadzwonił do jego kancelarii i poprosił o spotkanie. Kłamiąc jak z nut oświadczył, że wraz z partnerem “zarobili kilka melonów”, które chcą zainwestować. Zostali przyjęci bezzwłocznie. Drapieżny błysk w bladozielonych oczach prawnika świadczył o tym, że chwycił przynętę. Przeniósł wzrok z jednego gościa na drugiego.
– Mam zasadę od razu przystępować do interesów – mruknął. – Powiedzieliście przez telefon, że interesuje was inwestycja za granicą.
– Zwłaszcza w Meksyku – wyjaśnił Zavala.
Adwokat miał na sobie drogi szary garnitur ze sztucznego jedwabiu zwanego “skórą rekina”, a na mięsistych łapach dość złota i brylantów, by zatopić “Titanica”. Żaden krawiec na świecie nie był w stanie zamaskować jego figury ulicznego osiłka, żadne klejnoty nie zdołałyby ukryć prostactwa zakorzenionego w każdym jego ruchu i słowie. Zavala i Austin przyszli tu celowo ubrani niedbale – w dżinsach, koszulkach i wiatrówkach. Albowiem w Kalifornii jak milionerzy wyglądają tylko ci, którzy nimi nie są.
– Dobrze trafiliście – zapewnił Hanley. Uśmiech, którym chciał ich oczarować, upodobnił go do tłustego sępa. – Chodzi wam o konkretną dziedzinę?
– Lubimy tortille – odparł, zachowując poważną minę Austin.
Na rumianym obliczu Hanleya odmalowała się dezorientacja.
– Nie rozumiem – powiedział niepewnie.
– Tortille – powtórzył Austin. – Słyszeliśmy, że to szybko rozwijająca się branża.
– Oczywiście – odparł Hanley, odzyskując rezon. – To kwitnący sektor dynamicznego przemysłu spożywczego.
Pewnie usłyszeliby to samo, gdyby wyrazili zainteresowanie produkcją babek z piasku. Uzgodnił wcześniej z Zavalą, że zaatakują go wprost, co tak skutecznie wytrąciło z równowagi Pedraleza.
– Słyszeliśmy – rzekł z uśmiechem Zavala – o wytwórni tortilli w stanie Baja California, za Ensenadą, którą pewnie można będzie tanio kupić.
Załzawione oczy Hanleya zwęziły się.
– Gdzie pan to słyszał? – warknął.
– Tak mówią.
Koniuszki ust Zavali uniosły się w tajemniczym uśmiechu.
– Przykro mi, panowie, ale nie znam żadnej wytwórni tortilli w Baja.
– Powiada, że jej nie zna – zdziwił się Zavala, zwracając się do Austina.
– A to ciekawe. – Austin wzruszył ramionami. – Bo Enrico Pedralez twierdzi, że zna pan ją doskonale. Podał nam pańskie nazwisko i powiedział, że to pan załatwił mu ten interes.
Na dźwięk nazwiska bossa meksykańskiej mafii Hanley zrobił się czujny. Nie bardzo wiedział, co może powiedzieć tym dwóm obcym ludziom. Przemknęły mu przez myśl wszystkie możliwe zagrożenia – ze strony policji, urzędu skarbowego, urzędników państwowych. Ci dwaj nie pasowali do żadnej z tych kategorii. Postanowił więc przejść do ataku.
– Zechcecie się, panowie, wylegitymować? – spytał.
– Nie widzę takiej potrzeby – odparł Austin.
– No to, jeśli w ciągu dwóch sekund nie opuścicie mojej kancelarii, sam was z niej wyrzucę.
Austin nie ruszył się z fotela.
– Jak pan chce, ale nie radzę – odparł lodowato. – I nie dzwoniłbym też po koleżków z Meksyku.
Widząc, że ich nie zastraszył, adwokat sięgnął po słuchawkę.
– Dzwonię na policję – oświadczył.
– To może przy okazji również do stowarzyszenia prawników. Na pewno chętnie się dowiedzą, że jeden z ich grona ma konszachty z osławionym meksykańskim mafiosem. A wtedy ta oprawiona w ramki adwokacka licencja na pańskiej ścianie stanie się mniej warta niż papier, na którym ją wydrukowano.
Hanley cofnął rękę i wpatrzył się w nich zza biurka.
– Kim jesteście? – spytał.
– Ludźmi, którzy chcą się dowiedzieć więcej o wytwórni w Baja – odparł Austin.
Hanleyowi trudno było ich rozgryźć. Atletycznie zbudowani i opaleni wyglądali na plażowych wałkoni, ale pod tą niewinną powierzchownością wyczuł energię i siłę.
– Nawet jeśli macie wiarygodne pełnomocnictwa, i tak wam nie pomogę – odparł. – Wszelkie rozmowy na ten temat są objęte tajemnicą adwokacką.
– To prawda – przyznał Austin. – Ale prawdą jest też, że za brudne interesy ze znanym przestępcą może pan pójść do więzienia.
Na ustach Hanleya pojawił się nieszczery uśmiech.
– Dobra, wygraliście – rzekł. – Powiem wam, co wiem. Ale pójdźmy na kompromis. Zdradźcie mi, dlaczego interesuje was ten zakład. Tak będzie bardziej uczciwie.
– Owszem, ale na tym świecie nie ma uczciwości. – Twarde, zielonkawe oczy Austina wwierciły się w twarz prawnika. – Uspokoję pana. Pańskie szemrane sprawy nic nas nie obchodzą. Nie zobaczymy się więcej, jeśli dowiemy się kto pana wynajął do tego interesu w Baja.
Hanley skinął głową i z kasetki wyciągnął cygaro. Gości nie poczęstował, a kiedy je zapalił, dmuchnął w ich stronę dymem.
– Jakieś dwa lata temu zgłosił się do mnie pewien makler z Sacramento – zaczął. – Usłyszał o moich, kontaktach za południową granicą i pomyślał, że świetnie się nadam na pośrednika w załatwieniu bardzo intratnej transakcji nie wymagającej dużego zachodu i ryzyka.
– Składając propozycję, nie do odrzucenia.
– Właśnie. Ale byłem ostrożny. W Kalifornii każdy myśli, żeby się wzbogacić. Wiedział o moich powiązaniach z Enrikiem. Dlatego musiałem się upewnić, że nie działa z urzędu. Do sprawdzenia go wynająłem detektywa. Gość okazał się w porządku.
Na myśl o ironii sytuacji, w której nieuczciwy prawnik troszczy się o uczciwość, Austin uśmiechnął się lekko.
– Co panu zaproponował? – spytał.
– Ludzie, których reprezentował, chcieli znaleźć kawałek gruntu na Baja. Koniecznie w odległej części półwyspu, nad brzegiem morza. Zażądał też, bym załatwił całą papierkową robotę i formalności urzędowe związane z uruchomieniem biznesu w Meksyku.
– Wytwórni tortilli.
– Tak. Chciał, żeby oficjalnym jej właścicielem był jakiś Meksykanin. Miało to ułatwić sprawę. Dostarczył plany techniczne fabryki i ekipę budowlaną. Powiedział, że jego klienci żądają dostępu do wytwórni po jej wybudowaniu, ale nie będą się wtrącać do produkcji. Zapewnili, że Enrico zatrzyma połowę zysków, a po pięciu latach fabryka przejdzie na jego własność.
– Nie zastanowiło pana, dlaczego ktoś jest taki szczodry? To przecież znaczna inwestycja.
– Płacą mi dużo dlatego, że nie zadaję takich pytań.
– Wygląda na to, że pańscy klienci potrzebowali przykrywki – podsunął Zavala.
– Pomyślałem to samo. Kiedy Japonce próbowały zbudować na wybrzeżu Baja fabrykę soli, nie zostawiono na nich suchej nitki. Wielbiciele wielorybów narobili wokół tego dużo smrodu. Uznałem więc, że widząc, co spotkało Japończyków, klienci tego maklera chcieli uniknąć podobnych kłopotów.
– A ten makler to kto?
– Nazywa się Jones. Słowo daję, to jego prawdziwe nazwisko – zapewnił Hanley, widząc ich sceptyczne spojrzenia. – Jest pośrednikiem, specjalizuje się w kupnie i sprzedaży firm.
– Kogo reprezentował?
– Nie powiedział.
– Ma pan nas za durniów, panie Hanley? – Austin pochylił się i oparł na biurku prawnika. – Przecież jest pan ostrożny. Pański detektyw na pewno sprawdził tego gościa.
– Trudno zaprzeczyć. – Hanley wzruszył ramionami. – Ci klienci próbowali ukryć swoją tożsamość w labiryncie spółek akcyjnych.
– Powiedział pan: próbowali. Kim są?
– Dotarłem tylko do małej firmy o nazwie Mulholland Group. To prywatna spółka akcyjna, powiązana z korporacjami zaangażowanymi w przedsięwzięcia hydrotechniczne na wielką skalę.
– Co jeszcze?
– To wszystko, co wiem. – Hanley sprawdził godzinę na swoim cartierze. – Wybaczcie panowie, ale jestem umówiony z prawdziwym klientem.
– Jaki jest adres i numer telefonu tego pośrednika?
– Do niczego wam się to nie przyda. Kilka tygodni temu Jones zginął. Jego samochód wypadł z górskiej drogi.
Od jakiegoś czasu przez sięgające od podłogi do sufitu okno za plecami prawnika Austin śledził helikopter, który latał tam i z powrotem nad zatoką, za każdym razem coraz bliżej wieżowca. Kiedy jednak usłyszał o niezwykłej śmierci maklera, skupił całą uwagę na Hanleyu.
– Proszę powiedzieć wszystko, co pan o nim wie – powiedział. – I udostępnić pełną dokumentację.
Hanley zmarszczył brwi. Był pewien, że spławił tych dwóch natrętów.
– Nie dam wam oryginałów – oświadczył. – Zrobię odbitki. Zajmie to parę godzin.
– Nie szkodzi. Jeszcze tu wrócimy.
Hanley zmarszczył brwi, ale po chwili uśmiechnął się, wstał zza biurka i odprowadził ich do drzwi.
– Zadzwonimy do Hirama Yaegera – powiedział w windzie Austin. – Hanley z całą pewnością usunie niektóre dokumenty, dlatego będziemy musieli sami poszperać w sprawie tej Mulholland Group.
Hiram Yaeger był w NUMA specjalistą od komputerów. System komputerowy na dziewiątym piętrze, któremu nadał imię Max, był podłączony do olbrzymiej bazy danych oceanograficznych, uzupełnianej wiedzą ze wszystkich źródeł na świecie i zaprogramowany na infiltrowanie baz zewnętrznych.
Wyszli z holu budynku na kalifornijskie słońce. Gdy Zavala dochodził do krawężnika, żeby przywołać taksówkę, usłyszeli z góry głośny łopot. Nad ulicą, w odległości jakichś trzydziestu metrów od szklanej ściany biurowca, zawisł zielony helikopter. Tak jak inni przechodnie, dwaj agenci NUMA z zaciekawieniem zadarli głowy. Wtem Austin coś sobie skojarzył i chwycił Zavalę za rękę.
– Wracamy! – powiedział.
Wpadli do otwartej windy i wcisnęli numer piętra kancelarii adwokackiej. W połowie drogi na górę usłyszeli głuchy huk i kabina zadygotała w szybie. Austin zatrzymał windę na piętrze pod kancelarią Hanleya. Przemknęli obok zaskoczonych urzędników i wbiegli po schodach na następną kondygnację.
Klatkę schodową wypełniał gryzący czarny dym. Austin wymacał drzwi na piętro. Nie wyczuwszy gorąca świadczącego o pożarze, uchylił je odrobinę. Na klatkę wydostało się jeszcze więcej dymu. Otworzyli drzwi na tyle, żeby przez nie przejść, i na czworakach, wśród duszących oparów, doczołgali się do biurka sekretarki. Chłodny prysznic z włączonej instalacji przeciwpożarowej zmoczył ich do suchej nitki. Dziewczyna leżała na dywanie obok biurka.
– Co z Hanleyem?! – krzyknął Joe.
Z drzwi gabinetu prawnika wydobywały się kłęby dymu.
– Daj sobie spokój. Zginął.
Zaciągnęli sekretarkę do klatki schodowej i znieśli ją, bezwładną, piętro niżej. Po kilkuminutowej reanimacji metodą usta – usta odzyskała przytomność. Niebawem na piętrze zadudniły buty strażaków. Przekazawszy dziewczynę pogotowiu, Austin i Zavala zeszli na dół po schodach, żeby nie utknąć w windzie, jeśli wyłączą prąd. Do holu wpadło więcej strażaków. Przyjechała policja i przystąpiła do ewakuacji wieżowca. Agenci NUMA wmieszali się w tłum kłębiący się przed budynkiem, lecz gdy stwierdzili, że nie dzieje się nic ciekawego przeszli dwie przecznice dalej i złapali taksówkę.
Kierowca, sądząc z dowodu tożsamości, Senegalczyk, spojrzał na ich usmolone twarze.
– Byliście w środku? – spytał. – Rany, usłyszałem o tym przed chwilą przez radio. Ale walnęło.
Zavala spojrzał przez tylną szybę na zamieszanie przed budynkiem, gdzie policja zatrzymywała samochody i wytyczała ochronny pas przeciwpożarowy.
– Skąd wiedziałeś, co się stanie? – spytał Austina, ścierając sadze z policzka.
– Nie wiedziałem. Ale kiedy rozmawialiśmy z Hanleyem, zobaczyłem, że nad zatoką lata tam i z powrotem helikopter.
– Też go zauważyłem, ale uznałem, że należy do drogówki.
– I ja tak myślałem. Ale potem coś sobie skojarzyłem. Ten sam albo bardzo podobny śmigłowiec przeleciał po wybuchu nad wytwórnią tortilli.
– Pamiętam. Ciemnozielony. Zahuczał nad laguną i odfrunął. Tak czy owak właścicielom tej maszyny zależało, żeby Hanley marnie zginął – orzekł po namyśle Zavala.
– Hanley zadawał się z prawdziwymi bandziorami.
– Myślisz, że załatwił go Enrico?
– Możliwe. Wiedział, że z nim porozmawiamy. Ale zdziwiło mnie, że nie uprzedził go o naszej wizycie.
– Zastanawiam się nad wypadkiem pana Jonesa, który pośredniczył w tej transakcji – rzekł w zadumie Zavala. – Może i jemu zamknięto usta.
– To pasuje do teorii o Enriku, chyba że pojawi się coś lepszego.
A pojawiło się zaraz po ich powrocie do hotelu. Kiedy Austin poszedł umyć się i przebrać, Zavala włączył wiadomości. Kamera pokazała kłęby dymu, wydobywające się z kancelarii Hanleya i wozy strażackie przed budynkiem. Rzecznik straży pożarnej oświadczył, że udzielono pomocy pewnej liczbie osób, które nawdychały się dymu, ale że zginęła tylko jedna osoba. Jej nazwisko zostanie podane po zawiadomieniu najbliższych krewnych. Nie znano przyczyny wybuchu. Zavala już miał zgasić telewizor, kiedy na ekranie pojawiła się znajoma twarz.
– Kurt, musisz to zobaczyć! – zawołał.
Austin szybko wyszedł z łazienki i zdążył usłyszeć to, co podawał spiker:
– A oto informacja z ostatniej chwili. W eksplozji samochodu zginął dziś w Tijuanie domniemany szef meksykańskiej mafii narkotykowej, Enrico Pedralez. Wraz z nim śmierć poniosło dwóch mężczyzn, najprawdopodobniej jego ochroniarzy.
Spiker zaczął czytać długą listę przestępstw, przypisywanych Meksykaninowi.
– Widać, że ci od zielonego śmigłowca bardzo lubią sprzątać – rzekł Austin.
Zadzwonił telefon. Zavala, który go odebrał, słuchał przez chwilę, mruknął “proszę bardzo” i odłożył słuchawkę.
– To Miguel Gomez z FBI – powiedział.
– Czego chciał?
– Podziękował nam za to, że ułatwiliśmy mu robotę – odparł Zavala.