7

Lecący pod bezchmurnym niebem zielonkawoniebieski helikopter mcdonnell-douglas oderwał się od urwistych szczytów Squaw Mountain, opadł nad wody wysokogórskiego jeziora Tahoe i niczym spłoszona ważka pomknął ku jego brzegowi po kalifornijskiej stronie. Na moment zawisł w powietrzu, a potem opuścił się między strzeliste sosny żółte i usiadł na betonowym lądowisku. Tuż po zatrzymaniu się łopat wirnika do śmigłowca podjechał chevrolet suburban. Wysiadł z niego mężczyzna w mundurze Jakiego samego koloru jak helikopter i wóz terenowy, którym kierował.

– Proszę za mną, kongresmanie Kinkaid – powitał szczupłego pasażera śmigłowca, biorąc z jego rąk neseser.

Wsiedli do wozu i asfaltową drogą pojechali przez gęsty las. Kilka minut potem zatrzymali się przed kompleksem budynków, wyglądających jak legendarny zamek Hearsta w San Simeon. Przedwieczorne słońce podkreślało fantastyczne kontury wieżyczek, ścian i baszt. Żeby je zbudować, wycięto z pewnością cały las gigantycznych drzew. Rozłożysta budowla była ogromną kwadratową, dwupiętrową chatą z bali, obrośniętą licznymi skrzydłami i przybudówkami.

– Większa od świątyni mormonów – mruknął Kinkaid.

– Witamy w Walhalli – odparł wymijająco kierowca.

Zatrzymał wóz przed wejściem, wziął neseser gościa, po szerokich schodach wprowadził go na taras długości toru do kręgli, a potem do wielkiego westybulu, z belkami u sufitu i ścianami z ciemnego, niemal czarnego drewna. Labiryntem korytarzy wyłożonych tą samą ciemną boazerią doszli do wysokich metalowych drzwi z odlaną płaskorzeźbą i zwieńczonych gotyckim łukiem.

– Zaniosę pańską torbę do pokoju – powiedział kierowca. – Inni już czekają. Pańskie miejsce oznaczone jest tabliczką z nazwiskiem.

Nacisnął guzik i drzwi otwarły się bezgłośnie. Kinkaid wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim tak samo cicho. Znalazł się w ogromnej, wysokiej komnacie. Oświetlał ją ogień z dużego paleniska i pochodnie na ścianach, zawieszonych bogato zdobionymi tarczami, proporcami, włóczniami, toporami bojowymi, mieczami i innymi narzędziami mordu z czasów, gdy na wojnach wyrzynano się, walcząc wręcz.

Ale te stworzone do zabijania wytwory ludzkich rąk bladły w porównaniu z przedmiotem zajmującym środek sali – dwudziestokilkumetrowym okrętem wikingów z wygiętymi w górę dziobem i rufą z dębowych desek. Pojedynczy kwadratowy skórzany żagiel ustawiono tak, jakby czekał na wiatr. Na pokład wchodziło się pomostem ustawionym przy rufie.

Ten wystrój komnaty nie zdziwił Kinkaida, który, służąc w piechocie morskiej w Wietnamie, widział niejedno. Przeszedł przez salę i wspiął się na pokład okrętu. Siedziało tam przy stole dwudziestu kilku mężczyzn, którzy przerwali rozmowę, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Zajął ostatnie wolne krzesło i bez słowa przyjrzał się zebranym. Właśnie zamierzał nawiązać rozmowę z sąsiadem, kiedy skrzydła drzwi na końcu sali rozwarły się na oścież i weszła przez nie kobieta.

W migotliwym świetle pochodni szybko kroczyła przez komnatę ku łodzi, a dopasowany zielony kombinezon uwydatniał kształty jej silnego ciała. Największe wrażenie robił jej wzrost – dwa metry dziesięć.

Figurę i rysy miała doskonałe, ale było to piękno góry lodowej. Jasne, ściągnięte do tyłu włosy zaczesała w kok, co podkreślało alabastrową cerę i duże, lodowato zimne błękitne oczy. Weszła na okręt i okrążyła stół. Zaskakująco miękkim głosem przywitała się po kolei ze wszystkimi gośćmi wymieniając ich nazwiska i dziękując za przybycie. Gdy dotarła do kongresmena Kinkaida, zatrzymała się, świdrując niezwykłymi oczami jego wyrazistą męską twarz i z siłą imadła ścisnęła mu dłoń. Potem usiadła z przodu statku na krześle z wysokim oparciem i posłała zebranym chłodny, a zarazem uwodzicielski uśmiech.

– Dzień dobry, panowie – powiedziała głębokim głosem. – Nazywam się Brunhilda Sigurd. Z pewnością zadajecie sobie pytanie, co to za miejsce. Walhalla jest nie tylko moim domem i siedzibą firmy, lecz także hołdem złożonym moim skandynawskim przodkom. Budynek główny to rozbudowana wersja wspólnotowego domu wikingów. Jego skrzydła pełnią inne funkcje – mieszczą się w nich biura, pokoje gościnne, sala gimnastyczna i muzeum z kolekcją pierwotnej sztuki staroskandynawskiej. Mam nadzieję, że nikt z panów nie cierpi na chorobę morską. – Odczekała, aż skończą się śmiać. – Ten statek jest repliką okrętu wikingów z Gokstad. Czymś więcej niż teatralnym rekwizytem. Symbolizuje moją wiarę, że da się osiągnąć to, co niemożliwe. Wybudowałam go, podziwiając jego funkcjonalną urodę, a także dlatego, aby mi nieustannie przypominał, że gdyby wikingowie nie byli tak żądni przygód i odważni, nie przepłynęliby oceanu. Może ich duch zaważy na podjętych tu decyzjach. – Na moment zawiesiła głos. – Sądzę, że zastanawiacie się, po co was zaprosiłam.

– Pewnie ma to związek z tym, że zgodziła się pani wpłacić pięćdziesiąt tysięcy dolarów na wskazany przez nas cel charytatywny – przerwał jej ostrym głosem kongresmen Kinkaid. – Ja przeznaczyłem taką sumę na fundację naukową, badającą wady wrodzone.

– Znając pańską szlachetność, nie spodziewałam się tego.

Kinkaid chrząknął i poprawił się na krześle.

– Przepraszam, że przerwałem – powiedział. – Proszę kontynuować.

– Dziękuję – odparła Brunhilda. – Pochodzicie panowie ze wszystkich stron kraju i reprezentujecie różne dziedziny. Są wśród was politycy, pracownicy rządowi, uczeni, lobbyści i inżynierowie. Ale nas wszystkich łączy jedno: woda! Towar, którego w dzisiejszych czasach zaczyna brakować. Wszyscy mamy świadomość, że stoimy w obliczu najdłuższej suszy w historii kraju. Czy tak, profesorze Dearborn? Może zechce pan, jako klimatolog, przedstawić nam swoją ocenę sytuacji.

– Chętnie – odparł, wyraźnie zaskoczony jej apelem, mężczyzna w średnim wieku i przeczesał dłonią przerzedzone rudawe włosy. – Środkowe rejony i południowy pas naszego kraju, od Arizony po Florydę, czyli blisko jedną czwartą powierzchni czterdziestu ośmiu połączonych stanów – nawiedzają susze, od umiarkowanych do katastrofalnych. Sytuacja ta prawdopodobnie się pogorszy. W dodatku poziom wody w Wielkich Jeziorach nigdy jeszcze nie był tak niski jak obecnie. Całkiem możliwa jest też długotrwała susza w stanach południowo-środkowych. W grę wchodzi nawet megasusza, trwająca dziesięciolecia.

Zebrani wokół stołu zaszemrali.

Brunhilda otworzyła stojące przed nią drewniane pudełko, zanurzyła w nim dłoń, wyjęła garść piasku i przepuściła go między palcami.

– Zaczynają się kłopoty, panowie – powiedziała. – Przed nami smutna, sucha przyszłość.

– Z całym szacunkiem, ale nie mówi pani nic nowego – wtrącił śpiewnie gość z Nevady. – Trudności czekają Las Vegas. Nie lepiej jest z Los Angeles i Phoenix.

Brunhilda lekko klasnęła w dłonie.

– Owszem – przyznała. – A jak pan zareaguje na wiadomość, że jest sposób na ocalenie naszych miast?

– Z chęcią posłucham, co ma pani do powiedzenia na ten temat.

Z trzaskiem zamknęła pudełko.

– Pierwszy krok został zrobiony – oznajmiła. – Jak panom wiadomo, Kongres zatwierdził przekazanie w ręce prywatne dystrybucji wody z rzeki Kolorado.

– Stałem na czele przeciwników tej ustawy – powiedział Kinkaid, pochylając się nad stołem.

– Na szczęście przegraliście. Gdyby ją odrzucono, zachodnie stany czekałaby zagłada. Zapasów wody w zbiornikach jest tylko na dwa lata. W przypadku jej wyczerpania musielibyśmy ewakuować większość mieszkańców Kalifornii, Arizony i znaczną część ludności stanu Kolorado, Nowego Meksyku, Utah i Wyoming.

– Odpowiem pani to samo, co tym durniom w Waszyngtonie. Oddanie tamy Hoovera w ręce prywatne nie zwiększy zasobów wody!

– Nie w tym rzecz. To nie zasoby wodne są problemem, lecz ich dystrybucja. Większość wody jest zużywana niewłaściwie. Likwidacja subsydiów rządowych i przekazanie wody w ręce sektora prywatnego oznacza, że nie będzie się jej marnować z najprostszego powodu – bo marnotrawstwo się nie opłaca.

– A ja obstanę przy swoim – odparł Kinkaid. – Czymś tak ważnym jak woda nie mogą zawiadywać prywatne firmy, które nie tłumaczą się społeczeństwu ze swoich poczynań.

– Społeczeństwo miało szansę, ale jej nie wykorzystało. Teraz cenę wody będą regulować podaż i popyt. Zacznie rządzić rynek. Wodę dostaną tylko ci, których na nią stać.

– To właśnie stwierdziłem podczas debaty w Kongresie. Bogate miasta rozkwitną, a biedne umrą z pragnienia.

– I co z tego? – odparła nieustępliwie. – Pomyślcie tylko, do czego dojdzie w razie utrzymania starego, publicznego systemu dystrybucji wody, jeśli wyschną rzeki. Amerykański Zachód stanie się pustynią, a Los Angeles, Phoenix i Denver, tak jak powiedział przedstawiciel Nevady, zamienią się w wymarłe miasta. Wyobraźcie sobie kłęby zielska, turlające się po opustoszałych kasynach Las Vegas. Nastąpi krach gospodarczy. Zamrze rynek obligacji. Odwróci się od nas Wall Street. A utrata potęgi finansowej oznacza utratę wpływów w stolicy. Pieniądze na inwestycje publiczne odpłyną do innych części kraju.

Odczekała, aż przetrawią tę litanię nieszczęść, i mówiła dalej:

– Mieszkańcy Zachodu staną się nowymi “Oklahami”, żywcem wyjętymi z Gron gniewu. Tylko że tym razem zamiast wyruszyć na zachód, do Ziemi Obiecanej, załadują rodziny do swoich lexusów i terenowych mercedesów i pojadą na wschód. Zadajcie sobie pytanie – w dźwięcznym głosie Brunhildy zabrzmiała ironia – jak zatłoczone wschodnie wybrzeże zareaguje na napływ tysięcy, milionów bezrobotnych krajanów z zachodu. – Dla większego efektu dramatycznie zawiesiła głos. – A gdyby tak mieszkańcy Oklahomy odmówili przyjęcia nas pod swe skrzydła?

– Ja bym ich za to nie potępił – odparł inwestor budowlany z południowej Kalifornii. – Przyjęliby nas w taki sam sposób, jak Kalifornijczycy moich dziadków – groziliby bronią, kierowaliby przeciw nam bandy oprychów, blokowaliby drogi.

– Gdybyście wy, Kalifornijczycy, nie byli tacy chciwi, to wody starczyłoby dla wszystkich – stwierdził ze smutnym uśmiechem ranczer z Arizony.

Teraz wszyscy zaczęli mówić naraz. Sprzeczali się do chwili, gdy Brunhilda zastukała w stół.

– Ta bezpłodna dyskusja jest przykładem trwających od dziesiątków lat kłótni o wodę – oświadczyła. – W dawnych czasach ranczerzy kulami rozstrzygali, kto ma do niej prawo. Dziś waszą bronią są procesy sądowe. Prywatyzacja położy kres tym swarom. Musimy skończyć z walką w naszym gronie.

W sali rozległy się oklaski.

– Brawo – powiedział Kinkaid. – Podziwiam pani elokwencję, ale marnuje pani czas. Zamierzam złożyć w Kongresie wniosek o ponowne rozpatrzenie tej sprawy.

– Popełni pan błąd.

– Wątpię – odparł zbyt wzburzony, by dostrzec zawoalowaną groźbę. – Mam wystarczająco dużo dowodów na to, że firmy, które przejęły rzekę Kolorado, wydały setki tysięcy dolarów na przeforsowanie tej strasznej ustawy.

– Pana informacje są nieścisłe. Kosztowało nas to miliony.

– Miliony?! Panią?!

– Nie mnie. Moją korporację, stanowiącą parasol dla firm, o których pan wspomniał.

– Niesłychane! A więc rzeka Kolorado jest pod pani kontrolą?

– Ściślej mówiąc, pod kontrolą podmiotu utworzonego w tym właśnie celu.

– To skandal! Nie wierzę własnym uszom.

– Wszystko odbyło się legalnie.

– To samo mówiono w Los Angeles, kiedy miejski zarząd wodociągów i kanalizacji ukradł rzekę Owens.

– Los Angeles stało się największym, najbogatszym i najpotężniejszym pustynnym miastem świata, bo dzięki armii poszukiwaczy wody, prawników i spekulantów ziemią przejęło kontrolę nad zasobami wodnymi swoich sąsiadów.

– Proszę wybaczyć, ale pan kongresmen ma, niestety, rację – wtrącił profesor Dearbom. – Los Angeles to klasyczny przykład imperializmu wodnego. Jeżeli to, co pani mówi, jest prawdą, to kładziecie podwaliny pod monopol wodny.

– W takim razie pozwoli pan, że przedstawię pewien scenariusz – odparła Brunhilda. – Susza się przedłuża. Rzeka Kolorado nie jest w stanie sprostać potrzebom. Miasta umierają z pragnienia. O przydziale wody nie rozstrzygają już prawnicy, ale, tak jak za dawnych czasów, uzbrojeni ludzie przy wodopojach. Proszę tylko pomyśleć. Oszalała z pragnienia tłuszcza na ulicach atakuje wszelkie władze. Całkowicie załamuje się porządek publiczny. W porównaniu z tym rozruchy na tle rasowym w Watts to zaledwie bójka na szkolnym boisku.

Dearbome machinalnie skinął głową.

– Ma pani słuszność – przyznał, wyraźnie speszony. – Ale, za pozwoleniem… nie wydaje się to w porządku.

– To walka o byt, profesorze – przerwała mu. – Od nas samych zależy, czy zginiemy, czy przeżyjemy.

Dearborn bez słowa pokręcił głową.

– Niech pan nie da sobie wmówić takiego scenariusza, profesorze – przyszedł mu w sukurs Kinkaid.

– Widzę, że nie zdołałam zmienić pańskiej opinii – powiedziała Brunhilda.

Kinkaid wstał.

– Osiągnęła pani skutek odwrotny do zamierzonego – powiedział. – Dostarczyła mi pani dobrych argumentów do ponownego przedstawienia sprawy komisji kongresowej. Podjęcie przez nią kroków antymonopolowych wcale mnie nie zdziwi. Moi koledzy, którzy zatwierdzili ustawę w sprawie rzeki Kolorado, z pewnością głosowaliby inaczej, wiedząc, że ten system wodny znajdzie się w rękach jednej korporacji.

– Bardzo mi przykro.

– Będzie pani o wiele bardziej przykro, kiedy się z panią rozprawię. Natychmiast chcę opuścić pani prywatny park rozrywki.

Spojrzała na niego ze smutkiem. Podziwiała silnych ludzi, jeśli nawet występowali przeciwko niej.

– Proszę bardzo. – Wydała kilka poleceń przez radio, które nosiła przy pasku. – Pański bagaż i helikopter będą gotowe za kilka minut.

Drzwi do sali otworzyły się i mężczyzna, który przedtem towarzyszył Kinkaidowi, wyprowadził go z komnaty.

– Choć dla niektórych susza jest katastrofą, stwarza ona wyjątkową szansę – powiedziała Brunhilda po ich wyjściu z sali. – Rzeka Kolorado jest tylko częścią naszego planu. Dążymy do przejęcia kontroli nad systemami wodnymi w całym kraju. Każdy z was może nam dopomóc w osiągnięciu celu, działając w swoim środowisku. A nagroda, która czeka wszystkich obecnych w tej sali, będzie wielka, ponad wasze wyobrażenia. Zarazem będziecie działać dla wspólnego dobra. – Przesunęła wzrokiem po mężczyznach siedzących z obu stron stołu. – Kto chce wyjść, może to zrobić teraz. Żądam jedynie, aby dał mi słowo, że nie powie nikomu o tym spotkaniu.

Goście wymienili spojrzenia, niektórzy nerwowo poruszali się na krzesłach, ale nikt nie skorzystał z jej propozycji. Nawet Dearborn.

Zaraz potem wyrośli jak spod ziemi kelnerzy. Ustawili na stole karafki z wodą i szklanki dla wszystkich gości.

Brunhilda przyjrzała się zgromadzonym.

– Wodę do Los Angeles sprowadzono głównie dzięki Williamowi Mulhollandowi – przemówiła. – To on wskazał na Owens Valley i powiedział: “Jest tutaj. Bierzcie ją”.

Jak na dany sygnał, kelnerzy napełnili szklanki wodą i wycofali się.

– Jest tutaj. Bierzcie ją – powtórzyła, wysoko unosząc swoją szklankę, a potem przyłożyła ją do ust.

Pozostali, niczym w dziwnym rytuale plemiennym, poszli w jej ślady.

– Doskonale. A teraz krok następny – powiedziała. – Pojedziecie do domów i zaczekacie na sygnał. Poleceniom podporządkujecie się bezwarunkowo. Nie wolno wyjawić niczego, co się tu zdarzyło. Nawet tego, że tu byliście.

Powiodła wzrokiem po twarzach zebranych.

– Jeśli nie macie, panowie, więcej pytań, bawcie się dobrze – oświadczyła, tonem głosu dając jasno do zrozumienia, że zebranie dobiegło końca. – Za dziesięć minut w jadalni podadzą wam kolację. Sprowadziłam tu szefa kuchni pierwszorzędnej restauracji, więc nie powinniście narzekać. Po kolacji rozrywka prosto z Las Vegas, a potem zaprowadzą was do pokojów. Odjedziecie jutro po śniadaniu, w takiej samej kolejności, jak przyjechaliście. Do zobaczenia na następnym spotkaniu, dokładnie za miesiąc.

To powiedziawszy, wstała od stołu, przemaszerowała przez komnatę i drzwi, przez które do niej wkroczyła, a potem korytarzem dotarła do przedpokoju. Dwaj stojący tam w rozkroku, z rękami założonymi do tyłu, mężczyźni w identycznych czarnych skórzanych marynarkach wpatrywali się w zajmujące całą ścianę migocące ekrany. Byli krępymi bliźniakami, z wydatnymi kośćmi policzkowymi i ciemnymi, krzaczastymi brwiami.

– No i co myślicie o naszych gościach? – zapytała drwiąco. – Czy te robaki spełnią swoje zadanie i spulchnią grunt?

Bracia wiedzieli, czego się od nich oczekuje.

– Kogo mamy… – odezwał się jeden.

– … załatwić? – dokończył drugi.

Brunhilda uśmiechnęła się z zadowoleniem. Ich pytanie utwierdziło ją w przekonaniu, że słusznie odbiła Mela i Radka Kradzików z rąk wojsk NATO, zamierzających postawić ich przed międzynarodowym sądem w Hadze pod zarzutem popełnienia zbrodni przeciwko ludzkości. Ci wzorcowi wręcz socjopaci zyskaliby złą sławę, nawet gdyby nie było wojny w Bośni. Paramilitarny charakter ich działań w pewnym stopniu legitymizował gwałty, tortury i mordy, jakich dokonywali w imię narodowej sprawy. Trudno było uwierzyć, że potwory te nosiła w łonie jakaś matka. Kradzikowie potrafili czytać nawzajem swoje myśli. Stanowili jedność, w dwóch ciałach. Dzięki owej więzi byli w dwójnasób niebezpieczni, gdyż działali porozumiewając się bez słów. Brunhilda nawet nie starała się odróżnić ich od siebie.

– A jak myślicie? – spytała.

Jeden z nich dłonią, której zakrzywione niczym szpony palce wydawały się stworzone do zadawania bólu, sięgnął do magnetowidu i cofnął taśmę. Drugi wskazał na mężczyznę w granatowym garniturze.

– Jego – powiedzieli jednocześnie.

– Kongresmena Kinkaida?

– Tak, nie zrobił…

– … co pani kazała.

– A inni?

Bliźniacy ponownie cofnęli taśmę i wskazali palcami.

– Profesora Dearborna? Chyba macie rację. Nie może dla nas pracować nikt, kto ma jakiekolwiek skrupuły. Doskonale, jego też usuńcie. Ale jak najdyskretniej. Wkrótce zwołam naradę zarządu w sprawie naszych długofalowych planów. Dlatego przedtem chcę tu mieć porządek. Nie dopuszczę do takich błędów, jakie popełnili ci durnie w Brazylii dziesięć lat temu.

Wyszła, pozostawiając bliźniaków, którzy błyszczącymi oczami śledzili ekrany, z wygłodniałymi minami kotów, wybierających dla siebie na obiad najtłustsze złote rybki z akwarium.

Загрузка...