1

San Diego, Kalifornia, rok 2001


Na zachód od miasta Encinitas na wybrzeżu Pacyfiku kołysał się na kotwicy elegancki jacht motorowy “Nepenthe”, najwspanialsza jednostka z zebranych tam licznie motorowców i żaglowców. Dzięki opływowej sylwetce, sterczącemu niczym włócznia bukszprytowi i rozszerzającemu się ku górze kadłubowi sześćdziesięciometrowy motorowiec wyglądał jak cacko z delikatnej białej porcelany na morzu niebieskim niczym fajans z Delft. Lśnił farbą odblaskową, jego metalowe i polakierowane drewniane części błyszczały w kalifornijskim słońcu, a od dziobu aż po rufę łopotały zawieszone na olinowaniu flagi. Co jakiś czas w bezchmurne niebo wzlatywały rozhuśtane balony, które zerwały się z uwięzi.

W przestronnym salonie w stylu Imperium Brytyjskiego kwartet smyczkowy grał Vivaldiego, a kłębiąca się wokół mahoniowego stołu z grubymi nogami zgraja hollywoodzkich typów w czerni, zażywnych polityków i zadbanych prezenterów telewizyjnych, z łapczywością pochłaniała pasztety, kawior z bieługi i krewetki.

Na zewnątrz, na rozsłonecznionych pokładach, tłum dzieciaków chodzących o kulach i siedzących w inwalidzkich wózkach zajadał hot dogi i hamburgery. Nad dziećmi niczym kwoka czuwała Gloria Ekhart, ładna kobieta po pięćdziesiątce, której pełne usta i chabrowe oczy znane były milionom widzów, oglądających popularne seriale telewizyjne. Wszyscy wielbiciele wiedzieli o córce aktorki, Elsie, ładnej, piegowatej dziewczynce, krążącej po pokładzie w wózku inwalidzkim. U szczytu kariery Gloria postanowiła poświęcić czas i pieniądze służbie takim dzieciom jak jej córeczka. Zamierzała teraz zaapelować do wpływowych i bogatych gości w salonie, pijących dom perignon, by dokonywali wpłat na rzecz Fundacji Ekhart.

Gloria wynajęła “Nepenthe” na to przyjęcie, bo umiała zadbać o reklamę. Kiedy w 1930 roku statek opuścił pochylnię stoczni G.L. Watsona w Glasgow, zaliczono go do najpiękniejszych jachtów motorowych świata. Pierwszy jego właściciel, angielski lord, stracił go, grając całą noc w pokera z hollywoodzkim potentatem, miłośnikiem kart, maratońskich bankietów i nieletnich aktoreczek. Po przejściu przez ręce wielu ludzi obojętnych na jego los, “Nepenthe” trafił do takiego człowieka, który chciał z niego zrobić statek rybacki. Porzucony w zapadłym kącie przystani, cuchnący rybami i przynętami murszejący jacht uratował magnat z Doliny Krzemowej, który miliony włożone w jego remont starał się później odzyskać, wypożyczając go na imprezy takie jak kwesta Glorii Ekhart.

Mężczyzna w granatowej marynarce z emblematem wyścigów motorowodnych na kieszonce, lustrujący przez lornetkę zieloną płaską połać Pacyfiku, przetarł oczy i mrużąc je ponownie zajął się obserwacją. W oddali, tam gdzie niebo stykało się z wodą, rysowały się białe grzywy fal. Opuścił lornetkę, wziął zaopatrzony w plastikową trąbkę pojemnik z gazem i trzy razy nacisnął przycisk.

Donośny dźwięk klaksonu poszybował nad wodą jak godowy zew olbrzymiego gąsiora. Kiedy sygnał ten dotarł do flotylli, powietrze wypełniła kocia muzyka dzwonków, gwizdków i trąbek, w której utonęły krzyki głodnych mew. Setki widzów w podnieceniu chwyciły za lornetki i kamery i przeniosły się na jedną burtę, powodując niebezpieczny przechył jachtów. Goście na “Nepenthe”, którzy zjedli już wszystko, popijając szampanem, gromadnie opuścili salon i osłaniając oczy przed słońcem spojrzeli w dal, w stronę grzywiastych fal. Wiatr niósł ze sobą dźwięk podobny do brzęczenia roju rozdrażnionych pszczół.

W helikopterze krążącym trzysta metrów nad “Nepenthe” krzepki włoski fotograf Carlo Pozzi klepnął pilota w ramię i wskazał na północny zachód. Wodę przecinały równolegle sunące białe bruzdy, jakby morze kroiły wielkie, niewidzialne lemiesze. Pozzi sprawdził zabezpieczającą uprząż, stanął jedną nogą na płozie i dźwignął ważącą ponad dwadzieścia kilo kamerę telewizyjną. Ustawiwszy się w pochylonej pozycji pod smagający wiatr, skierował potężny obiektyw na ruchome smugi, potem zaś przejechał nim z lewa w prawo, ukazując widzom na całym świecie panoramę kilkunastu łodzi wyścigowych, wycinających pręgi w morzu, a potem zaczął filmować dwie motorówki, wyprzedzające całą grupę o czterysta metrów.

Pędzące łodzie ślizgały się po grzbietach fal, a ich dwunastometrowe kadłuby szybowały ze wzniesionymi dziobami, jakby nic sobie nie robiąc z ciążenia. Motorówka na czele biła w oczy jaskrawą, strażacką czerwienią, a podążająca niespełna sto metrów za nią druga błyszczała jak złoty samorodek. Bardziej przypominały gwiezdnych wojowników niż jednostki pływające. Pod płaskimi pokładami miały dwa żyletkowate pływaki – jak w katamaranach – i aerodynamiczne skrzydła nad komorami silników. Bliżej ostro zakończonych dziobów umieszczono dwie osłony kabinowe, takie jak w myśliwcu F-16.

Kurt Austin zaciskał zęby, gdy ośmiotonowa czerwona motorówka uderzała raz po raz w twardą jak beton wodę. W przeciwieństwie do pojazdów lądowych nie miała resorów łagodzących wstrząsy węglowo-kewlarowego kadłuba. Pomimo szerokich ramion, potężnych bicepsów i najnowszej pięciopunktowej uprzęży, utrzymującej w miejscu jego dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi, Austin czuł się jakby był piłką kozłowaną przez Michaela Jordana. Całą siłę muskularnego ciała, mierzącego metr osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, wykorzystywał do kontroli trymu, a lewą stopą regulował ciąg w dwóch potężnych turbinach, z hukiem unoszących katamaran nad wodą.

Przy sterze pod osłoną z lewej strony siedział zgarbiony Jose,Joe” Zavala. Aż dziw, że tak małym kołem sterowym, na którym zaciskał dłonie w rękawiczkach, mógł utrzymać łódź na właściwym kursie. Mocno zaciskał usta, wypatrując przez przydymioną pleksiglasową osłonę kasku wszelkich zmian wiatru i wysokości fali. Podczas gdy Austin oceniał reakcję łodzi całym swoim ciałem, Jose wyczuwał grzbiety i doliny fal poprzez koło sterowe.

– Jaka prędkość? – spytał Austin przez łączący kabiny interkom.

Zavala zerknął na cyfrowy prędkościomierz.

– Sto dziewięćdziesiąt pięć – odparł, przenosząc wzrok na satelitarny odczyt ich pozycji i kompas. – Kurs właściwy.

Austin sprawdził godzinę i spojrzał na mapę przytwierdzoną do prawego uda. Licząca dwieście sześćdziesiąt kilometrów trasa wyścigu rozpoczętego w San Diego dwukrotnie okrążała wyspę Santa Catalina i wracała do punktu startu, dzięki czemu tysiące widzów na plażach mogło obejrzeć emocjonujący finisz. Za chwilę kończyli pierwsze okrążenie. Spoglądając zmrużonymi oczami przez zalewaną rozbryzgami osłonę kabiny, Austin dojrzał na prawo jedną, a potem drugą pionową linię. Maszty żaglowca! Trzymająca się z boku flotylla widzów zajmowała spory kawałek akwenu. Po przemknięciu obok niej zawodnicy mieli się skierować na zacumowany przy boi nawrotowej kuter straży przybrzeżnej i rozpocząć drugie, ostatnie koło. Zerknął szybko przez prawie ramię i dojrzał złoty refleks słońca.

– Podkręcam do dwustu dziesięciu – powiedział.

Przekazywane przez koło sterowe silne wstrząsy świadczyły, że fale są coraz większe. Białe smugi na wodzie i coraz bardziej marmurkowy kolor morza uświadomiły Zavali, że wiatr się wzmaga.

– Nie wiem, czy możemy gnać tak szybko! – zawołał, przekrzykując hałas silników. – Robi się niebezpieczna fala. Gdzie Ali Baba?

– Siedzi nam na ogonie!

– Tylko wariat próbowałby nas teraz wyprzedzić. Powinien trzymać się z tyłu i wyskoczyć przed samą metą.

– Ali nie lubi przegrywać.

Zavala chrząknął.

– Dobra – powiedział. – Dopakuj do dwustu. Może odpadnie.

Austin końcami palców pchnął przepustnicę i poczuł, jak wzrasta moc i prędkość.

– Dwieście trzy – zameldował po chwili Zavala. – Dobra nasza.

Złota łódź została w tyle, lecz po chwili przyśpieszyła, by dotrzymać im tempa. Austin dojrzał na jej burcie czarny napis “Latający dywan”. Sternika motorówki skrywało dymne szkło, ale Austin był pewien, że młody brodaty sobowtór Omara Sharifa uśmiecha się w tej chwili od ucha do ucha. Syn magnata hotelowego z Dubaju, Ali Bin Said, należał do najbardziej nieustępliwych rywali w jednym z najniebezpieczniejszych sportów na świecie, klasie pierwszej przybrzeżnych wyścigów łodzi motorowych.

Przed rokiem o mały włos nie pokonał Austina w regatach o Grand Prix Strefy Bezcłowej w Dubaju. Przegrana na własnym podwórku przed rodzimą publicznością była szczególnie dotkliwa. Teraz Ali zwiększył w “Dywanie” moc silników Lamborghiniego. W ocenie Austina motorówka Araba była równorzędną rywalką jego “Czerwonego atramentu”, w którym poprawił napęd i o kilkanaście kilometrów zwiększył prędkość.

Na konferencji prasowej przed zawodami Ali powiedział żartem, że Austin poprosił NUMA – Narodową Agencję Badań Morskich i Podwodnych – o uspokojenie morza na trasie jego łodzi. Jako dowódca jej ekipy do zadań specjalnych Austin istotnie dysponował szerokimi wpływami, ale do głowy by mu nie przyszło zgrywać się na Kanuta Wielkiego. Ali przegra nie z powodu mocy silnika, lecz dlatego, że Austin i jego partner z NUMA tworzyli tak zgrany zespół.

Zavala, śniady brunet z prostymi, zawsze zaczesanymi do tyłu włosami, wyglądał jak kierownik eleganckiego nadmorskiego hotelu w Acapulco. Jednak nie schodzący mu z ust lekki uśmiech maskował stalową wolę, wykutą w studenckich czasach, gdy boksował w wadze średniej, i zahartowaną podczas trudnych zadań wykonywanych dla NUMA. Ten towarzyski inżynier morski o łagodnym głosie, który wylatał tysiące godzin na helikopterach, małych odrzutowcach i samolotach z silnikami turbośmigłowymi, z łatwością przesiadał się do łodzi wyścigowych. Współdziałając z Austinem, jakby byli częściami precyzyjnego mechanizmu, objął prowadzenie w wyścigu w chwili, gdy sędzia uniósł zieloną chorągiewkę startową.

Wyszli z wody pod niemal idealnym kątem i przez linię startową przemknęli z szybkością dwustu dziesięciu kilometrów na godzinę. Wszystkie łodzie minęły ją na pełnym gazie. Na pierwszym okrążeniu dwóch zaciekłych rywali zatarło silniki, inny wywrócił się na zapewne najniebezpieczniejszym w każdych regatach pierwszym zakręcie, a dwaj prowadzący po prostu zdeklasowali resztę konkurentów. “Czerwony atrament” minął inne łodzie niczym rakieta. Tylko “Latający dywan” dotrzymał mu tempa. Przy pierwszym nawrocie za wyspą Zavala trzymał się tak blisko boi, że zmusił Alego do zatoczenia wielkiego łuku. Od tej chwili “Latający dywan” starał się ich doścignąć.

Właśnie przyśpieszył i zaczął się z nimi zrównywać. Austin wiedział, że rywal w ostatniej chwili wymienił śrubę na mniejszą, przydatniejszą na spienionym morzu. Żałował, że również sam tego nie uczynił. Ali był na tyle mądry, by polegać na własnym wyczuciu, a nie na prognozie pogody.

– Podkręcam o oczko! – krzyknął do Joego.

– Mamy na liczniku dwieście dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę! – odkrzyknął Zavala. – Wiatr coraz silniejszy. Pofruniemy, jeśli nie zwolnimy.

Austin znał ryzyko nawrotu przy tak dużej szybkości. Dwa pływaki katamarana ślizgały się po powierzchni, niemal nie napotykając na opór wody. Konstrukcja, pozwalająca im sunąć z ogromną prędkością po grzbietach fal, groziła też tym, że wpadający pod kadłub wiatr uniesie łódź jak latawiec lub, co gorsza, obróci ją dnem do góry.

“Latający dywan” był coraz bliżej. Austin przebierał nerwowo palcami po dźwigniach przepustnic. Nienawidził przegrywać. Wojowniczość – wraz z posturą futbolisty i oczami koloru rafy koralowej – odziedziczył po ojcu. Ta cecha charakteru mogła go kiedyś zabić. Ale nie dziś. Zmniejszył szybkość, co być może ocaliło im życie.

Od dziobu z lewej strony pędziła na nich spieniona, ponad metrowa fala. Widząc, że zmienia kierunek, Zavala modlił się, by zdołali ją przeskoczyć, lecz szybko zorientował się, że nie zdążą. Fala zahaczyła jeden z pływaków i “Czerwony atrament” frunął w powietrze. Reagując natychmiast, jak kierowca, który wpadł w poślizg, Joe skręcił ster. Łódź zderzyła się bokiem z falą, zakołysała się tak, że osłony kabin zalała woda.

Ali zwolnił, ale gdy tylko zobaczył, że nic się im nie stało, lekceważąc niebezpieczeństwo dodał gazu. Chciał wygrać z jak największą przewagą nad Austinem. Nic sobie nie robiąc z przestróg swojego doświadczonego mechanika Hanka Smitha, rozpędził łódź do maksimum. Olbrzymi koguci ogon ciągnął się za nią trzydziestometrowym łukiem, a dwie śruby wyorywały dwakroć odeń dłuższe podwójne, szerokie skiby wody.

– Przepraszam! – zawołał Zavala. – Złapałem falę!

– Świetnie się wybroniłeś. Pędźmy po drugie miejsce.

Austin pchnął przepustnicę i z rykiem silników puścili się w pogoń.

Wisząc wysoko nad trasą regat, włoski operator natychmiast dostrzegł zmianę na czele wyścigu. Helikopter zatoczył szeroki hak i powrócił nad flotyllę statków. Pozzi chciał mieć widok na samotną łódź, która, mijając widzów, pędziła do boi nawrotowej ostatniego odcinka trasy do San Diego. Kiedy spojrzał na morze w dole, zauważył drobne falki okalające duży połyskliwy, szarawy przedmiot, wystający z wody. Gra świateł? Nie, tam na pewno coś było. Szturchnął pilota i wskazał w dół.

– Co za czort? – spytał pilot.

Pozzi skierował kamerę na przedmiot w wodzie i zrobił najazd obiektywem.

– To balena – oznajmił, gdy zobaczył go wyraźnie.

– Mów zrozumiale.

– Wieloryb.

– A, tak – odparł pilot. – Czasem pojawiają się tutaj. Bez obawy, da nura, jak tylko usłyszy łodzie.

– Nie da. – Carlo pokręcił głową. – Myślę, że nie żyje. Nie rusza się.

Pilot lekko nachylił helikopter, by się lepiej przyjrzeć.

– O cholera, masz rację. Tam jest jeszcze jeden. Naliczyłem trzy… nie, cztery! Psiakrew! Są wszędzie. Przełączył się na kanał alarmowy.

– Straż Przybrzeżna San Diego, zgłoś się. Tu helikopter telewizyjny nad trasą regat. Nagły wypadek!

– Posterunek Straży Przybrzeżnej w Cabrillo Point. Mów.

– Na trasie regat widzę wieloryby.

– Wieloryby?!

– Tak, chyba z tuzin. Wygląda na to, że nie żyją.

– Przyjąłem. Zawiadomię nasz kuter, żeby sprawdzili.

– Za późno. Musicie przerwać wyścig.

Nastąpiła pełna napięcia cisza.

– Zrozumiałem – odezwał się głos. – Spróbujemy.

Chwilę później w odpowiedzi na wezwanie posterunku kuter Straży Przybrzeżnej opuścił pozycję przy boi nawrotowej. Na niebieskim niebie rozkwitły pąki pomarańczowych rakiet sygnałowych.

W tym samym czasie Ali zauważył unoszące się na wodzie wielkie, szare cielsko. Mocno szarpnął koło sterowe, omijając przeszkodę o centymetry, ominął też drugie zwierzę, ale nie mógł uniknąć zderzenia z trzecim. Zmieniając kierunek, krzyknął do Hanka, żeby zgasił silniki. Smith pociągnął dźwignię gazu i szybujący kadłub zanurzył się w wodzie. Mimo to “Latający dywan” uderzył w zwłoki wieloryba z prędkością osiemdziesięciu kilku kilometrów na godzinę. Śmierdzące padło podskoczyło w górę jak wielki napompowany balon. Katamaran przechylił się, zrobił salto i cudem wylądował na pływakach.

Alego i mechanika przed strzaskaniem czaszek uchroniły kaski. Z czarną mgłą przed oczami Ali sięgnął do koła sterowego, chcąc je obrócić, a gdy ster nie zareagował, zwrócił się do Smitha. Mechanik leżał bezwładnie na dźwigniach przepustnic.

Kapitan “Nepenthe” zszedł z mostka na pokład i właśnie rozmawiał z Glorią Ekhart, gdy nagle wychyliła się ona przez reling i wskazując ręką spytała:

– Kapitanie, co robi ta złota łódź?

“Latający dywan” zataczał się jak zamroczony bokser, szukający neutralnego narożnika, a potem, nabierając szybkości, ruszył prosto na ich jacht. Kapitan spodziewał się, że motorówka zaraz skręci, ale ona pędziła dalej. Zaniepokojony odszedł na bok i sięgnął po krótkofalówkę, którą nosił przy pasie. W myślach obliczał, za ile czasu złoty ślizgacz uderzy w nich.

– Mówi kapitan! – powiedział do mikrofonu. – Uruchomić statek!

– Teraz, panie kapitanie? W czasie wyścigu?

– Głuchy jesteś?! Kotwica w górę i ruszaj! Natychmiast!

– Ruszać? Ale gdzie?

Nie dość, że mieli zerowe szansę na uratowanie jachtu, to jeszcze jego sternik okazał się idiotą.

– Naprzód!!! – wrzasnął. – Płyń!!!

Ale wykrzykując rozkaz wiedział, że jest za późno. Katamaran zdążył już przebyć połowę dzielącego ich dystansu. Kapitan zaczął więc kierować dzieci na drugą burtę. Garstce z nich mogło to ocalić życie, w co jednak wątpił, świadom, że drewniany kadłub rozleci się w drzazgi, od rozlanego paliwa wybuchnie pożar i statek w kilka minut pójdzie na dno. Chwyciwszy za wózek, w którym siedziała kaleka dziewczynka, pchnął go na drugą stronę pokładu i wezwał innych, by poszli w jego ślady. Gloria Ekhart, zmartwiała ze strachu, na widok pędzącej w ich stronę złotej torpedy zdobyła się tylko na to, co kazał jej instynkt – opiekuńczo otoczyła ręką wątłe ramiona córki i mocno ją przytuliła.

Загрузка...