Kiedy Austin wszedł do wielkiego magazynu stacji morskiej w San Diego, w nos uderzyła go potworna woń bijąca od trzech wielorybów, których oświetlone zwłoki leżały na lorach. Stojący przy drzwiach młody marynarz ocenił, że imponujący, barczysty mężczyzna z dziwnymi białymi włosami to na pewno oficer w cywilu. Dlatego też, kiedy przybysz podał mu swoje nazwisko, wyprężył się na baczność.
– Marynarz Cummings – przedstawił się. – Pewnie zechce pan z tego skorzystać. – Podał Austinowi maskę chirurgiczną, taką samą jak ta, którą miał na twarzy. – Gdy rozpruli brzuch, smród stał się nie do wytrzymania.
Austin podziękował marynarzowi, zastanawiając się, komu chłopak naraził się, że trafił na tak cuchnącą wachtę. Nałożył maskę. Wprawdzie środek dezynfekujący, którym spryskano gazę, nie zabijał całkiem ostrego smrodu, ale dało się już wytrzymać.
– Co tu mamy? – spytał.
– Mamę, tatę i dziecko – odparł marynarz. – Kurczę, ale natyraliśmy się, żeby je tu przywieźć.
Chłopak nie przesadzał. Wielorybów było w sumie czternaście. Pozbycie się ich ciał stanowiło niebywale trudne zadanie, do którego doszły jeszcze spory kompetencyjne. Mając na względzie bezpieczeństwo żeglugi, Straż Przybrzeżna, pierwsza agencja rządowa, która zajęła się sprawą, planowała odholować martwe wieloryby w morze i zatopić je ogniem dział. Ale świat obiegły już dramatyczne reportaże telewizyjne, aktywizując obrońców praw zwierząt, których mniej by obeszła zagłada Los Angeles wraz z wszystkimi mieszkańcami niż śmierć wielorybów. Żądali natychmiast wyjaśnień. Agencja Ochrony Środowiska też chciała pilnie poznać odpowiedź na pytanie, co uśmierciło będące pod jej opieką ssaki.
Miasto San Diego było przerażone perspektywą, że cuchnące wielorybie padło podpłynie do miejscowych plaż, przystani, nadmorskich hoteli i posiadłości. Burmistrz skontaktował się z okręgowym kongresmenem, członkiem morskiej komisji budżetowej, i zadziwiająco prędko osiągnięto kompromis. Postanowiono, że trzy wale zostaną przewiezione na brzeg w celu dokonania autopsji, a reszta, odholowana w morze, posłuży za cele ćwiczebne. Greenpeace zaprotestował, lecz nim zdążył zmobilizować swoją flotę, artylerzyści z marynarki wojennej roznieśli wieloryby na strzępy.
Tymczasem holownik zaciągnął pozostałe wale do bazy. Morskie dźwigi wyciągnęły ich potężne ciała z wody i przewieziono je do pustego magazynu. Zaraz potem zajęli się nimi specjaliści od sekcji zwłok ssaków, pochodzący z różnych uczelni kalifornijskich. Urządzono prowizoryczne laboratorium. Przy zwłokach zaroiło się od przypominających wielkie żółte owady laborantów w sztormowych ubraniach, rękawicach i gumowych butach.
Głowy wszystkich trzech zwierząt oddzielono od ciał, a usuniętą z nich tkankę mózgową przeniesiono do zbadania na stoły sekcyjne. Rolę nierdzewnych stalowych tac, stosowanych przy autopsji ludzi, pełniły taczki.
– Trudno nazwać to chirurgią mózgu, prawda? – zagadnął Austin, przysłuchując się wizgowi pił, który echem odbijał się od metalowych ścian magazynu.
– Tak jest – odparł marynarz. – Żeby już prędzej skończyli.
– Miejmy nadzieję, że nie potrwa to długo.
Austin ciągle zadawał sobie pytanie, dlaczego bierze udział w tym upiornym spektaklu. Gdyby nie przerwano wyścigu, to niezależnie od tego, czy by go wygrał, czy nie, wraz z innymi zawodnikami oblewałby w tej chwili jego zakończenie szampanem w gronie pięknych kobiet, towarzyszących regatom jak rój kolorowych motyli. Wystrzelono dziś sporo korków z butelek, lecz Kurt, Ali i ich załoganci nie byli w nastroju do zabawy.
Ali zjawił się w towarzystwie włoskiej modelki i młodej Francuzeczki, ale nie tryskał humorem. Uśmiechnął się, gdy Austin powiedział, że chętnie się z nim wkrótce jeszcze raz zmierzy. Zavala, znany donżuan, podrywał urodziwą kasztanowowłosą fankę, opowiadając jej o finale wyścigu. Obiecał jej, że podczas kolacji we dwoje zdradzi szczegóły tego, jak w cudowny sposób uszli z życiem.
Austin pozostał na przyjęciu tylko tak długo, jak wymagała tego grzeczność, i wyszedł zadzwonić do właściciela “Czerwonego atramentu”. Ojciec Kurta spodziewał się jego telefonu. Oglądał finał regat w telewizji, wiedział więc, że synowi nic się nie stało i że łódź spoczywa na dnie oceanu.
Austin senior był zamożnym właścicielem firmy ratownictwa morskiego z siedzibą w Seattle.
– Nie martw się – pocieszył go. – Zbudujemy nową łódź, jeszcze lepszą. Może tym razem z peryskopem.
Śmiejąc się, przypomniał mu, niepotrzebnie wdając się w szczegóły, ten wieczór, gdy kilkunastoletni Kurt wrócił do domu jego kabrioletem mustangiem z pogiętym zderzakiem.
Większość wyścigów grand prix rozgrywano w Europie, ale ojciec Kurta chciał, aby łódź skonstruowana w Ameryce wygrywała na krajowych wodach. Zapłacił za zaprojektowanie i budowę nowej szybkiej motorówki, którą ze względu na poniesione koszty nazwał “Czerwonym atramentem” (co w języku finansistów oznaczało “debet”, “stratę”), a potem skompletował najlepszą załogę.
– Pora skroić im dupę – oświadczył z właściwą sobie szczerością. – Zbudujemy łódź, która im pokaże, że możemy wygrywać na amerykańskim sprzęcie, dzięki amerykańskiej technice i amerykańskiemu sternikowi. A tym sternikiem będziesz ty!
Potem postarał się o sponsorów i sprawił, że dzięki ich pieniądzom i wpływom w Stanach zaczęto urządzać liczące się regaty. A ponieważ promotorzy wyścigów chętnie skorzystali z okazji zdobycia licznej i bogatej widowni amerykańskiej, wkrótce odbyły się zawody o Grand Prix Południowej Kalifornii.
Na wieść o tym, że Austin chce startować w wyścigach kwalifikacyjnych, dyrektor NUMA admirał James Sandecker, wyraził obawę, że może się to dla niego źle skończyć. Austin odpowiedział mu na to, że aczkolwiek zawody motorowodne są bardzo ryzykowne, znacznie większe niebezpieczeństwo grozi mu przy wykonywaniu zadań specjalnych NUMA. Wreszcie admirał dał mu swoje błogosławieństwo i oświadczył, że czas, aby Stany Zjednoczone pokazały reszcie świata, iż mogą konkurować z najlepszymi.
Po rozmowie z ojcem Austin powrócił na przyjęcie, ale szybko znudził się panującą tam atmosferą sztucznej wesołości. Chętnie skorzystał z zaproszenia Glorii Ekhart, chcącej podziękować mu na pokładzie “Nepenthe” za uratowanie życia. Oczarowała go swoim ciepłem i urodą. Nie miałby nic przeciwko romansowi z tą kobietą, którą podziwiał na ekranie. Po przywitaniu się z nim wkrótce odeszła, by zająć się swymi małymi podopiecznymi.
Uznawszy, że nie jest to dla niego najlepszy dzień, Austin powrócił do hotelu. Odebrał kilka telefonów od kolegów i przyjaciół z NUMA, a potem, oglądając w telewizji powtórki z regat, zjadł ze smakiem zamówione befsztyczki z polędwicy. Stacje wielokrotnie odtwarzały wyścig w zwolnionym tempie. Bardziej jednak interesował go los martwych wielorybów. Jeden z reporterów wspomniał, że trzy z nich przewieziono do siedziby Straży Przybrzeżnej. Nie wiadomo było dlaczego zginęły. Niewiedza bardziej mu doskwierała niż utrata ojcowskiej łodzi. Widząc, że sekcja zwłok zmierza ku końcowi, Austin poprosił marynarza, aby zaniósł jego służbową wizytówkę komuś z kierownictwa. Chłopak powrócił z jasnowłosym mężczyzną po czterdziestce, który zdjął skrwawione ubranie sztormowe i rękawice, lecz pozostał w masce chirurgicznej.
– Jason Witherell z Agencji Ochrony Środowiska – przedstawił się, wyciągając rękę. – Miło mi pana poznać, panie Austin. Cieszę się, że NUMA zainteresowała się tą sprawą. Kto wie, czy nie skorzystamy z waszych usług.
– AOŚ zawsze może liczyć na naszą pomoc – odparł Austin. – Ale interesuję się nią raczej prywatnie niż z urzędu. Kiedy pojawiły się te wale, uczestniczyłem w wyścigu.
– Oglądałem wiadomości. – Witherell zaśmiał się. – Co za fantastyczny manewr! Żal tylko pańskiej łodzi.
– Dziękuję. Wykryliście, co je zabiło?
– Owszem. Cholera.
– Słucham?
Witherell wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Cholera wie – wyjaśnił.
Austin uśmiechnął się pobłażliwie. Wiedział, że takie głupie żarty pomagają patologom zachować zdrowy rozsądek.
– Domyślacie się czegoś? – spytał.
– W tej chwili możemy powiedzieć tylko tyle, że nic nie wskazuje na uraz czy zatrucie, przebadaliśmy też tkankę pod względem wirusologicznym. Bez rezultatu. Jeden z wali zaplątał się w sieć rybacką, ale nie zrobił sobie wielkiej krzywdy.
– Tak więc nie macie pojęcia, w jaki sposób zginęły?
– To akurat wiemy. Udusiły się. Z powodu zapalenia płuc w wyniku ich ciężkiego uszkodzenia. A płuca uszkodziła wysoka temperatura.
– Temperatura? Nie bardzo rozumiem.
– Płuca tych wali wyglądają tak, jakby się ugotowały, a na ciele mają bąble.
– Co mogło to spowodować?
– Cholera – odparł Witherell, wzruszając ramionami.
– A kiedy się to stało?
– Trudno powiedzieć. Oparzenie nie musiało spowodować natychmiastowej śmierci. Te ssaki mogły zachorować kilka dni przed śmiercią, ale płynęły dalej wzdłuż wybrzeża. Małe cierpiały najbardziej, więc dorosłe pewnie na nie czekały. Trzeba też uwzględnić czas rozkładu ciał i rozdęcia ich przez gazy gnilne tak, że wypłynęły na powierzchnię akurat w trakcie wyścigu.
– Gdybyście więc odtworzyli ich trasę, dałoby się określić, w jakim miejscu zdechły. Należałoby wziąć pod uwagę czas płynięcia, postoje, prądy. – Austin pokręcił głową. – Wielka szkoda, że te wale nie mogą nam powiedzieć, gdzie były.
Witherell zaśmiał się.
– Dlaczego nie mogą? Pan pozwoli, coś panu pokażę – powiedział.
Poprowadził Austina obok lor, omijając kałuże krwawej wody, zmywanej wężami do studzienek. W takiej bliskości martwych wielorybów smród wprost powalał, ale patolog z AOŚ nic sobie z niego nie robił.
– To samiec – objaśnił, zatrzymując się przy pierwszym cielsku. – Przekona się pan, czemu nazywają je walami szarymi. Ich skóra jest oczywiście czarna, ale pokryta bliznami po wąsonogach i wielorybich wszach. Trochę go porąbaliśmy. Ale pierwotnie mierzył dwanaście i pół metra.
Podeszli do drugiej platformy, na której leżało mniejsze stworzenie.
– To młody samiec, urodzony kilka miesięcy temu. W stadzie było więcej młodych, więc nie wiemy, czy był dzieckiem tej właśnie samicy.
Zatrzymali się przed ostatnią platformą.
– Samica jest większa od samca – ciągnął patolog. – Tak jak tamte nie ma żadnych zewnętrznych śladów stłuczeń czy skaleczeń, które mogłyby być śmiertelne. Chyba to pana zainteresuje.
Witherell pożyczył od kolegi nóż, wspiął się na platformę i pochylił nad płetwą. Po chwili zeskoczył i wręczył Austinowi płaski kwadrat z metalu i plastiku.
– Transponder? – spytał Austin.
– Każdy ruch tej biedaczki był śledzony przez satelitę. – Witherell wskazał na samicę. – Niech pan znajdzie tego, kto miał na nią oko, a dowie się pan, gdzie była i kiedy.
– Jest pan geniuszem, panie Witherell.
– Tylko skromnym pracownikiem budżetówki, który robi, co do niego należy. – Patolog wziął transponder. – Muszę go zachować, ale z tyłu zapisany jest numer kontaktowy.
Austin zapisał numer w notesie i podziękował patologowi za pomoc.
– Dlaczego wybraliście do sekcji akurat te wale? – spytał go w drodze do drzwi.
– Właściwie przypadkowo. Poprosiłem marynarkę wojenną, żeby wzięła ze stada trzy typowe okazy.
– Czy sekcja innych wielorybów pomogłaby panu ustalić przyczynę ich śmierci?
– Wątpię – odparł stanowczo Witherell. – To, co je zabiło, zabiło też te przyholowane. Zresztą teraz nie ma już o czym mówić. O ile mi wiadomo, marynarka nie pozostawiła z tych zwierząt ani kawałka, który nadawałby się na porcję sushi.
Wrzuciwszy maskę chirurgiczną do beczki, Austin po raz ostatni spojrzał na pokrojone smutne szczątki wspaniałych morskich zwierząt. A potem podziękował Witherellowi i marynarzowi Cummingsowi, wyszedł z magazynu i zaczerpnął kilka potężnych łyków świeżego powietrza, jakby chcąc usunąć wstrętny smród nie tylko z płuc, lecz i z pamięci. Po drugiej stronie zatoki błyszczały niczym miejskie latarnie światełka samolotu transportowego. Austin powrócił do hotelu i szybko przeszedł przez hol. Przebywający tam ludzie poczuli jednak trupi odór i skrzywili się z obrzydzeniem.
W swoim pokoju Austin wrzucił drelichowe ubranie i koszulę do torby na brudną bieliznę, wziął gorący prysznic, dwa razy umył głowę, przebrał się w spodnie i golf, a potem usiadł w wygodnym fotelu, wziął telefon i wystukał numer wybity na transponderze. Tak jak się spodziewał, połączył się z pocztą głosową. Rząd nie zamierzał płacić nikomu za siedzenie pod telefonem w oczekiwaniu na wieści o wędrujących wielorybach. Odpowiedź na zgłoszenie mogła nadejść dopiero za kilka dni. Austin nie nagrał więc wiadomości, a zamiast tego zadzwonił do czynnej całą dobę centrali NUMA pod Waszyngtonem i przedstawił swoją prośbę. Pół godziny później zadzwonił telefon.
– Pan Austin? Mówi Wanda Perelli z wydziału wewnętrznego. Zadzwoniono do mnie z NUMA i przekazano, że pan mnie szuka. Powiedzieli, że to ważna sprawa.
– Tak, dzięki za telefon. Przepraszam, że zawracam pani głowę o tej godzinie. Czy słyszała pani o tych szarych walach z Kalifornii?
– Tak. Skąd pan ma mój numer?
– Z transpondera wszczepionego w płetwę samicy.
– O Boże, nazywała się Daisy. To było jej stado. Śledziłam jej ruchy przez trzy lata. Bardzo się z nią zżyłam.
– Przykro mi. Wali było w sumie czternaście. Do sekcji wybrano ją przypadkowo.
Wanda Perelli głośno westchnęła.
– To straszna wiadomość. Tak bardzo staraliśmy się ochronić wale szare i ich liczba znów zaczęła rosnąć. Czekamy na raporty patologów o przyczynie ich śmierci.
– Dopiero co wróciłem z sekcji zwłok. Nic nie wskazuje na wirusy ani na zanieczyszczenie środowiska. Te wieloryby zginęły z powodu wysokiej temperatury, która uszkodziła im płuca. Słyszała pani o podobnym przypadku?
– Nie. Nigdy. Czy wiadomo coś o źródle tej temperatury?
– Jeszcze nie. Ale nieco światła na ten wypadek mogłoby rzucić sprawdzenie, gdzie te wieloryby ostatnio przebywały.
– Dobrze znam ruchy stada Daisy. Trasa wędrówek tych wali jest zdumiewająca. Przepływają kilkanaście tysięcy kilometrów. Całe lato żerują na morzach Arktyki, a potem płyną wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, by w lagunach Baja California w Meksyku wydać młode. W drogę wyruszają na przełomie listopada i grudnia, a na miejsce docierają na początku roku. Na czele płyną ciężarne samice, za nimi pojedynczo i parami dorosłe osobniki i młodzież. Trzymają się blisko brzegu. Na północ wracają w marcu. Samice z młodymi czekają do kwietnia. I znów ruszają z powrotem, trzymając się blisko brzegu. Płyną bardzo wolno, przeciętnie około piętnastu kilometrów na godzinę.
– Przed zawodami mieliśmy odprawę. Powiedziano nam, żebyśmy uważali na wieloryby, ale wyścig zaplanowano po przepłynięciu ostatniego stada. Wszyscy byli pewni, że w tej okolicy już ich nie ma.
– Coś musiało je opóźnić. Może zachorowało któreś małe i czekały, aż wyzdrowieje.
– To samo sądzi patolog. Śledziła pani trasę tego stada?
– Tak. Ma pan pod ręką jakiś laptop?
– Nigdzie się bez niego nie ruszam.
– Dobrze. Jaki jest pański adres e-mailowy? Wejdę do bazy danych i prześlę panu tę informację z szybkością światła.
– Dziękuję. To się nazywa obsługa.
– Jeśli zwrócimy się do NUMA o pomoc, będzie pan miał okazję do rewanżu.
– Niech pani dzwoni bezpośrednio do mnie, a zrobimy, co w naszej mocy.
– Dziękuję. Boże, wciąż nie mogę uwierzyć w tę historię o Daisy.
Austin rozłączył się, otworzył laptop IBM i połączył go z telefonem. W kwadrans potem otworzył przesłany e-mailem plik. Na ekranie pojawiła się mapa zachodnich Stanów, Kanady i Alaski. Od Morza Czukockiego przez Morze Beringa biegła w dół, wzdłuż wybrzeża Ameryki Północnej, do koniuszka przypominającego palec półwyspu Baja California kropkowana linia.
Do mapy załączono szczegółową informację o wielorybich stadach. Przesuwając listę z ich nazwami, Austin znalazł plik zatytułowany “Daisy”. Zawierał on mapę, ukazującą dokładną trasę jej stada. Stado Daisy wędrowało nieprzerwanie aż do brzegów Baja California, gdzie na południe od Tijuany zrobiło sobie postój. Po przerwie znów ruszyło na północ, płynąc wolniej. W pewnym miejscu wale zatoczyły koło, jakby coś je zdezorientowało. Austin prześledził kręty szlak ich wędrówki aż do końca w pobliżu San Diego.
Zamknął plik i połączył się z kilkoma adresami w sieci. A potem usiadł w fotelu i zamyślił się. Do pewnego momentu wale płynęły normalnie. A potem coś się zdarzyło. Zastanawiał się, co powinien zrobić, gdy zza drzwi usłyszał głos Zavali.
– Tak wcześnie wróciłeś z randki? – spytał.
– Powiedziałem jej, że muszę wrócić i sprawdzić, jak się czuje mój chory kolega.
– Czy aby nie za mocno uderzyłeś się dzisiaj w głowę? – spytał z zaniepokojoną miną Austin.
– Nurkowanie pod jachtem to faktycznie niepowtarzalne przeżycie. W całkiem nowym świetle ukazały mi się zasady żeglugi morskiej.
– Przyjmij do wiadomości, że czuję się doskonale, a więc możesz wrócić i dokończyć dzieło.
Zavala klapnął na kanapę.
– Wiesz, Kurt, są chwile w życiu człowieka, kiedy należy wykazać umiar.
Austin zastanawiał się, czy to Zavala, czyjego klon, pozbawiony popędu seksualnego?
– W pełni się z tobą zgadzam – odparł na wszelki wypadek. – A jaki jest prawdziwy powód?
– Nie zadaję się z mężatkami.
– Skąd wiesz, że jest mężatką?
– Od jej męża.
– Aha. Duży był?
– Trochę mniejszy od gruchy z cementem.
– W takim razie umiar to ze wszech miar mądry wybór.
Joe skinął głową bez przekonania.
– Taka ślicznotka, mój Boże! – Westchnął. – A ty co porabiałeś?
– Pojechałem na sekcję zwłok wielorybów.
– Przecież w San Diego na pewno nie brak lepszych rozrywek.
– Oczywiście, ale byłem ciekaw, co zabiło te wieloryby.
– Znaleźli przyczynę?
– Wysoka temperatura uszkodziła im płuca i udusiły się.
– Dziwne.
– Też tak uważam. Spójrz na mapę w moim komputerze. Zawdzięczam ją satelicie pogodowemu Narodowego Urzędu Oceanograficznego i Atmosferycznego. Pokazuje temperaturę wody w oceanie. Widzisz tę czerwoną plamkę na wodach przy Baja California? Oznacza nagły wzrost temperatury.
– Twierdzisz, że nasze wieloryby zachorowały wkrótce po przepłynięciu przez ten rejon?
– Być może. Ale jestem ciekaw, co spowodowało ten wzrost temperatury.
– Czuję, że chcesz mi zaproponować wycieczkę za południową granicę.
– Mogę skorzystać z tłumacza. Paul i Gamay wrócą do Arlington dopiero za kilka dni.
– No problemo. Grunt to nie tracić kontaktu ze swoimi meksykańskimi korzeniami.
Zavala wstał i ruszył do drzwi.
– A ty dokąd? – spytał Austin.
– Jest jeszcze wcześnie. – Zavala spojrzał na zegarek. – Czy tacy przystojni kawalerowie do wzięcia mają tracić czas na rozmowę o martwych wielorybach i gorącej wodzie? To niezdrowe, amigo. W holu ujrzałem w przelocie ślicznotkę, której chyba brakuje towarzystwa.
– Myślałem, że masz dość kobiet.
– Chwilowe złudzenie, wynikające z odniesionych obrażeń. Zdaje się, że była z koleżanką, a w restauracji przygrywa dobry zespół jazzowy.
Austin uwielbiał cool jazz, prawie tak samo jak piękne kobiety i szybkie łodzie. Tequila z sokiem z limony świetnie by mu zrobiła przed snem. Nie mówiąc już o towarzystwie kobiet. Uśmiechnął się i zatrzasnął laptopa.