Strażacy już ugasili pożar i kiedy Zavala wrócił do biurowca, w którym mieściła się kancelaria Hanleya, właśnie się zwijali. Drogę przez zasieki z żółtej policyjnej taśmy utorował sobie legitymacją NUMA. Podstawił laminowaną kartę ze swoim zdjęciem pod nos śledczego i szybko schował ją do portfela. Wolał nie wyjaśniać, co przedstawiciel państwowej agencji oceanograficznej robi na miejscu katastrofy w San Diego.
Śledczy Connors, którego świadkowie poinformowali o helikopterze unoszącym się przy budynku i o dziwnym rozbłysku tuż przed eksplozją, nie wykluczał jednak, że wybuchło coś w środku. Zavala nie miał mu tego za złe. W końcu nie codziennie uzbrojone helikoptery atakowały miejscowe biurowce.
– Co z ranną? – spytał.
– Słyszałem, że w porządku – odparł Connors. – Dwóch gości wyciągnęło ją z biura, nim rozprzestrzenił się pożar.
Zavala podziękował mu i poszedł do następnej przecznicy, żeby złapać taksówkę. Kiedy podniósł rękę, żeby ją przywołać, do krawężnika podjechał czarny osobowy ford. Za kierownicą siedział Miguel Gomez. Agent FBI otworzył drzwiczki i zaprosił go do środka.
– Odkąd pojawił się pan z kolegą w naszym mieście, dużo się tu dzieje – powiedział Gomez, obrzucając go znużonym spojrzeniem. – Parę dni po waszej wizycie u mnie sprzątnięto Farmera i tę szuję. Nie zostalibyście kilka dni dłużej? Meksykańscy mafiosi i ich kumple zlikwidowaliby się sami, a ja nie miałbym co robić, co bardzo by mi dogadzało.
Zavala zaśmiał się.
– Raz jeszcze dziękujemy za osłonę w Tijuanie – powiedział.
– W rewanżu za wysłanie za granicę grupy snajperów, co groziło incydentem międzynarodowym, zechce mnie pan oświecić, co się właściwie dzieje?
– Sam chciałbym wiedzieć. – Zavala wzruszył ramionami. – A jak zginął Pedralez?
– Jechał swoim opancerzonym wozem przez Colonia Obrera, zakazaną miejscowość na zachód od Tijuany, a w terenówkach przed nim i za nim jego goryle. Ta z przodu oberwała pierwsza. Po sekundzie wybuchł samochód Pedraleza. Był zbudowany jak czołg, więc na pewno oberwał bardzo mocno. Kierowca trzeciego wozu natychmiast zawrócił i nawiał.
– Rozwalił go pewnie pocisk przeciwpancerny.
Gomez utkwił w Zavali ciemne, badawczo patrzące oczy.
– W zaułku meksykańska policja znalazła ładownik od szwedzkiego przeciwpancernego gustava.
– Szwedzi atakują meksykańskich bossów narkotykowych?
– Dobrze by było. Te pociski są dostępne na światowym rynku broni. Pewnie rozdają je już z kartonowych pudeł. Strzela się nimi z ramienia. Podobno we dwóch można wystrzelić sześć na minutę. A co pan wie o śmierci Hanleya?
– Wyszliśmy z Kurtem z biurowca i na wysokości jego kancelarii zobaczyliśmy zielony helikopter. Zawróciliśmy i w windzie usłyszeliśmy wybuch. Część świadków widziała błysk. Być może wystrzelono pocisk przeciwpancerny.
– Ile pocisków trzeba do załatwienia nieuczciwego adwokata? To brzmi jak prawniczy dowcip.
– Wątpię, czy rozbawiłby Hanleya.
– Nie miał poczucia humoru. Komuś naprawdę zależało na jego śmierci, skoro zadał sobie tyle trudu. – Gomez urwał. – A dlaczego tam wróciliście?
– Bo Kurt uznał, że bardzo podobny helikopter widział po wybuchu w Baja.
– A więc rozmawialiście z Hanleyem?
Zavala przekonał się, że mimo zaspanej miny Gomez pozostaje czujny.
– Spytaliśmy go o wytwórnię tortilli. Powiedział, że zgłosił się do niego pośrednik z Sacramento, reprezentujący klienta, który chciał anonimowo otworzyć interes w Meksyku. Hanley skontaktował go z Pedralezem.
– Jak się nazywał ten pośrednik?
– Jones. Ale niech pan sobie nie robi apetytu. On nie żyje.
– Co pan powie. – Gomez uśmiechnął się z przymusem. – Bomba w samochodzie?
– Spadł w przepaść. Podobno był to wypadek.
Do samochodu podszedł mężczyzna w granatowym garniturze i zapukał w okno. Gomez skinął głową.
– Potrzebują mnie – wyjaśnił Zavali. – Bądźmy w kontakcie. My meksykańsko-amerykańskie papryki – dodał po hiszpańsku – musimy trzymać sztamę.
– Obowiązkowo – odparł Zavala i otworzył drzwi. – Wracam do Waszyngtonu. Gdyby pan mnie potrzebował, bardzo proszę dzwonić do siedziby NUMA.
Był wobec niego szczery, jednak nie do końca. Przemilczał, co Hanley ujawnił na temat Mulholland Group. Wątpił wprawdzie, żeby FBI wpadło tam oficjalnie z nakazem sądowym, ale nie chciał komplikować sobie śledztwa. W drodze do hotelu połączył się z informacją telefoniczną w Los Angeles i zadzwonił pod podany numer. Recepcjonistka Mulholland Group, która podniosła słuchawkę, miłym głosem poinformowała, jak trafić do firmy. W hotelu Zavala poprosił, by wypożyczono mu samochód, i niebawem wyruszył na północ, do Los Angeles.
Przed południem zjechał z Hollywood Freeway, zapuszczając się w labirynt ciasno stojących kamienic, poprzetykanych biurowcami. Nie wiedział, czego się spodziewać, niemniej po wybuchu w Baja i szokującej śmierci Hanleya i Pedraleza zdziwił się, że biuro Mulholland Group mieści się w solidnym budynku, sąsiadującym ze sklepem z materiałami biurowymi firmy Staples i Pizza Hut.
W otwartym, przestronnym holu powitała go wesoła recepcjonistka, ta sama, która podała mu przez telefon wskazówki, jak tu trafić. Nie musiał roztaczać przed nią latynoskiego czaru, ponieważ chętnie odpowiedziała na pytania dotyczące firmy, zasypała go prospektami i zachęciła, by zadzwonił, jeśli będą mu potrzebne usługi z dziedziny hydrotechniki. Wrócił do samochodu i usiadł za kierownicą. Kiedy wpatrując się w bezpretensjonalną fasadę budynku, zastanawiał się, co zrobić, zabrzęczał telefon komórkowy. Z biura w NUMA dzwonił Austin.
– Dowiedziałeś się czegoś? – spytał.
– Siedzę właśnie przed Mulholland Group – odparł Zavala i zapoznał go ze swoimi odkryciami.
Austin opowiedział mu o wizycie w ośrodku Garbera, rozmowie z Buzzem Martinem i o rewelacjach uzyskanych od Max.
– Zdziałałeś znacznie więcej niż ja – rzekł Zavala.
– Na razie natrafiam na same ślepe uliczki. Po południu jadę na północ stanu Nowy Jork sprawdzić, czy uda mi się wyjaśnić tajemnicę pilota tego latającego skrzydła. Skoro jesteś w Los Angeles, to może rozejrzałbyś się za firmą Gokstad.
Uzgodnili, że naradzą się jutro w Waszyngtonie. Zavala rozłączył się, zadzwonił do informacji telefonicznej po numer “Los Angeles Times”, a potem do redakcji gazety. Podał nazwisko i poprosił o połączenie z Randym Cohenem z działu finansowego.
Kilka chwil później w słuchawce rozległ się chłopięcy głos.
– Joe Zavala, co za niespodzianka! Jak się masz?
– Dziękuję, dobrze. A co słychać u najlepszego reportera na zachód od Missisipi?
– Staram się jak najlepiej wykorzystać tę resztkę szarych komórek, jakie mi zostały z czasów naszych balang. Wciąż jesteś filarem NUMA?
– Właściwie to jestem tu służbowo i przyszło mi do głowy, że może będziesz mógł mi pomóc.
– Dla starego kumpla ze studiów zrobię wszystko.
– Dzięki, Randy. Szukam informacji o pewnej firmie z Kalifornii. Słyszałeś może o korporacji Gokstad?
W słuchawce zapanowała cisza.
– Gokstad? – spytał Cohen.
– Tak. – Joe na wszelki wypadek przeliterował nazwę. – Coś kojarzysz?
– Zadzwoń na ten numer.
Cohen podał mu numer i odłożył słuchawkę. Zavala zadzwonił.
– Przepraszam, że przerwałem – powiedział Cohen. – Rozmawiamy przez moją komórkę. Gdzie jesteś?
Zavala opisał, gdzie stoi. Cohen znał tę dzielnicę i poinstruował go, jak dojechać do najbliższej kawiarni. Wszedł do niej, kiedy Joe pił przy barku drugą kawę. Zavala uśmiechnął się do niego. Reporter podszedł i uścisnął mu dłoń.
– Świetnie wyglądasz, Joe – powiedział. – Nic się nie zmieniłeś.
– Ty też – odparł zgodnie z prawdą Zavala.
Cohen wyglądał prawie tak samo jak wtedy, gdy wspólnie redagowali uczelnianą gazetę. Przybyło mu wprawdzie kilka kilo, a czarną brodę upstrzyły cętki siwizny, lecz nadal stąpał jak wielki żuraw, a patrzące zza okularów w rogowej oprawie niebieskie oczy były żywe jak nigdy.
Zamówił podwójne espresso z mlekiem i zaprowadził Joego do zwolnionego stolika. Łyknął kawy, uznał, że jest wyśmienita, i nachyliwszy się, przyciszonym głosem spytał:
– Zdradź mi, stary druhu, dlaczego NUMA interesuje się Gokstad?
– Pewnie słyszałeś o stadzie zdechłych szarych wali, które wypłynęły pod San Diego?
Cohen skinął głową.
– Odkryliśmy, że do ich śmierci przyczyniła się pewna fabryka na półwyspie Baja California. Ślad wiódł do Mulholland Group, której macierzystą korporacją jest Gokstad.
– Jaka fabryka? – spytał ze zwężonymi oczami Cohen.
– Tylko się nie śmiej. Wytwórnia tortilli.
– Nie śmieszy mnie nic, co ma związek z tą organizacją.
– A więc ją znasz.
– Doskonale. Dlatego zatkało mnie, kiedy zadzwoniłeś. Od prawie roku wraz z grupą kolegów badam działalność Gokstad. Cykl artykułów na jej temat zatytułujemy “Wodni piraci”.
– Myślałem, że piractwo umarło wraz z kapitanem Kiddem.
– To piractwo jest na taką skalę, o jakiej Kiddowi nawet się nie śniło.
– Jak na to wpadliście?
– Przez czysty przypadek. Badając fuzje spółek, zakamuflowane fuzje, takie, które nie zawsze trafiają na czołówki gazet, ale mają równie wielki wpływ na życie przeciętnych obywateli, zaczęliśmy natykać się na ten sam słaby trop. Niczym myśliwy, który, wędrując przez las, natrafia raz po raz na zasypane śniegiem ślady.
– Ślady Gokstad?
Cohen skinął głową.
– Ich identyfikacja zajęła nam wiele miesięcy i w dalszym ciągu nie mamy pełnego obrazu. Gokstad to gigant, z holdingami wartymi setki miliardów dolarów, być może największa wszechświatowa korporacja w historii.
– Przyznaję, że nie czytam codziennie “Wall Street Journal”, ale skoro jest taka wielka, jak mówisz, to dziwi mnie, że nigdy o niej nie słyszałem.
– Nie trap się. Na utajnienie swoich działań wydali miliony. Dokonują zakulisowych transakcji, korzystają z podstawionych i fikcyjnych spółek, stosują wszystkie możliwe kruczki. Ale od czego mamy komputery! Przepuściliśmy zebrane dane przez GIS, Geograficzny System Informacyjny. A GIS połączył informacje z naszej bazy danych z punktami na mapie. Policja używa go do śledzenia powiązań między gangami. Dysponujemy wspaniałymi wykresami, które ukazują aktywa Gokstad na całym świecie.
– A kto stoi za tą superkoporacją?
– Jesteśmy pewni, że ster władzy spoczywa w rękach jednej osoby, niejakiej Brunhildy Sigurd.
Na wieść, że chodzi o kobietę, zasłużenie cieszący się opinią wielbiciela płci pięknej Zavala nadstawił uszu.
– Co ci wiadomo o pani Sigurd? – spytał.
– Niewiele. Nigdy nie znalazła się na liście najbogatszych kobiet w magazynie “Fortune”, choć zasługuje na pierwsze miejsce. Wiemy, że urodziła się w Stanach, że jej rodzice pochodzili ze Skandynawii, że wyjechała do szkoły w Europie, a później założyła firmę inżynieryjną Mulholland Group.
– Dopiero co tam byłem. Należało poprosić o spotkanie z tą panią.
– Nic byś nie wskórał. Ona nikogo nie przyjmuje.
– Skąd wzięła się nazwa tej firmy? Nie jest na Mulholland Drive.
Cohen uśmiechnął się z pobłażaniem.
– A słyszałeś o skandalu z Owens Valley? – spytał.
– Związanym z systemem wodnym Los Angeles?
– Właśnie. Dziś trudno w to uwierzyć, ale w latach dwudziestych Los Angeles było niewielkim miastem, leżącym na pustyni. Do rozwoju potrzebowało wody. Najbliższym źródłem świeżej wody była mała senna Owens Valley, trzysta kilometrów na północ. Miasto po cichu wysłało tam swoich ludzi, żeby wykupili prawa do korzystania z rzeki w tej dolinie. Zanim mieszkańcy doliny połapali się, co się dzieje, było za późno. Ich woda już płynęła do Los Angeles.
– A co się stało z Owens Valley?
– Wyschła na pieprz. Większość wody, za którą zapłacili tamtejsi podatnicy, popłynęła nie do ich miasta, lecz do doliny San Fernando, gdzie grunty wykupiła tanio grupa miejscowych biznesmenów. Wraz z pojawieniem się tam wody ceny ziemi niebotycznie wzrosły, a spekulanci zarobili miliony. Tym, który dokonał tego wyczynu, był inżynier William Mulholland.
– Ciekawe. A jaką rolę odgrywa Mulholland Group w Gokstad?
– Gokstad z niej wyrosła. Obecnie Mulholland jest przedsiębiorstwem zależnym, świadczącym macierzystej korporacji usługi inżynieryjne.
– A czym naprawdę zajmuje się Gokstad?
– Najpierw nabyli udziały w rurociągach, energetyce i firmach budowlanych. Ale od tamtego czasu weszli do instytucji finansowych, ubezpieczeń i mediów. W kilku ubiegłych latach skupili się na jednym produkcie – błękitnym złocie.
– Ja znam tylko czternastokaratowe.
W odpowiedzi dziennikarz uniósł szklankę z wodą.
– Błękitne złoto to woda?!
– Tak. – Cohen popatrzył na szklankę pod światło, jakby było w niej dobre wino. – Wody nie chroni już prawo naturalne, stała się towarem, który osiąga ceny wyższe niż gaz z rafinerii. Gokstad jest dominującym graczem na światowym rynku wody. Ma w ręku pakiety kontrolne przedsiębiorstw wodnych w stu pięćdziesięciu krajach na sześciu kontynentach i dostarcza wody dwustu milionom ludzi. Jej największe osiągnięcie to ustawa o sprywatyzowaniu rzeki Kolorado.
– Coś o tym czytałem.
– Rzeka Kolorado jest głównym źródłem wody dla zachodnich i południowo-zachodnich stanów. Jej systemem zawsze zarządzali pracownicy państwowi, współpracujący ze stanami i miastami, ludzie, którzy zbudowali tamy i zbiorniki. Ustawa odebrała rządowi kontrolę nad wodą z rzeki i przekazała ją w ręce firm prywatnych.
– Prywatyzacja to obecnie rzecz powszednia. Skoro firmy prywatne zarządzają więzieniami, to dlaczego nie można im powierzyć systemów wodnych?
– Dokładnie tak brzmiał argument za przyjęciem ustawy. Amerykańskie stany od lat walczyły ze sobą o prawo do wody. Na procesy wydano tony pieniędzy. Wnioskodawcy przekonywali, że prywatyzacja położy temu kres. Woda będzie rozdzielana skuteczniej i sprawniej. Inwestorzy pokryją koszty wielkich kapitalistycznych ulepszeń i usprawnień. Ale o zatwierdzeniu ustawy przesądziła susza. W miastach zaczyna brakować wody i ludzie się boją.
– A jaką rolę odgrywa w tym Gokstad?
– W myśl ustawy zarząd nad systemem rzeki Kolorado powierzono kilku odrębnym, współpracującym ze sobą spółkom.
– Dzielącym się dochodami?
– Taka była intencja. Szkopuł w tym, że niejawnym właścicielem ich wszystkich jest korporacja Gokstad.
– I to ona sprawuje kontrolę nad rzeką Kolorado?
Cohen skinął głową.
– To samo, choć na mniejszą skalę, robi w całym kraju. Zawarła kontrakty na eksploatację wody lodowcowej na Alasce. Swym zasięgiem objęła Kanadę, które ma największe źródła wody w Ameryce Północnej. Zapewniła sobie kontrolę nad większością zasobów wodnych w Kolumbii Brytyjskiej. Niedługo zbiornikami Gokstadu staną się Wielkie Jeziora.
Zavala gwizdnął cicho.
– To straszne – przyznał – ale zgodne z procesem globalizacji, koncentracją potęgi gospodarczej w rękach mniejszej liczby właścicieli.
– Owszem. Czy podoba nam się, czy nie, przejęcie najcenniejszego bogactwa naturalnego kraju jest w pełni legalne. Tylko że Gokstad, co jeszcze straszniejsze, gra nieczysto.
– To znaczył
– Dam ci przykład. Wkrótce po tym, jak kongresmen Jeremy Kinkaid, zażarty przeciwnik ustawy o prywatyzacji rzeki Kolorado, zagroził złożeniem do komisji kongresowej wniosku o jej uchylenie, zginął w wypadku.
– W wypadkach ginie wielu ludzi.
Cohen wyjął z kieszeni mapę świata i rozłożył ją na stole.
– Widzisz te czerwone kwadraciki? – spytał głosem ściszonym niemal do szeptu. – Nie trudź się ich liczeniem. Są ich dziesiątki.
– Zdobycze Gokstad?
– W pewnym sensie. Rozrastająca się korporacja natrafiła na poważnych graczy – spółki i zarządy miast, kontrolujące dystrybucję wody w swoich krajach. W wielu przypadkach konkurenci Gokstad odrzucili jej propozycje. – Cohen postukał w mapę. – Porównaliśmy daty przejęć tych firm z informacjami o ich personelu. Wszędzie tam, gdzie widzisz czerwone kwadraty, daty te zbiegły się ze śmiertelnymi “wypadkami” wśród członków zarządów. Niektórzy z dyrektorów po prostu zniknęli.
– Albo więc Gokstad używa metod gangsterskich, albo ma niebywałe szczęście.
– Sam oceń. W minionych dziesięciu latach korporacja ta wchłonęła międzynarodowe spółki wodne we Francji, Włoszech, Wielkiej Brytanii i RPA. Przypomina Borgów, obcą rasę ze Star Trek, która rośnie w siłę, wchłaniając inne gatunki. Gokstad zdobyła koncesje na dystrybucję wody w Azji i Afryce Południowej…
Cohen urwał wygłaszaną jednym tchem perorę, szybko spojrzał w stronę drzwi i odetchnął, bo do środka weszła kobieta z dzieckiem. Zavala uniósł brwi, ale milczał.
– Przepraszam – powiedział dziennikarz. – Przez tę sprawę zrobiłem się strasznie nieufny.
– Trochę nieufności może wyjść na zdrowie.
– Nie wiem, czy w naszej redakcji nie ma wtyczki. – Cohen znów ściszył głos do szeptu, nerwowo obracając w palcach łyżeczkę. – Dlatego musiałeś zadzwonić do mnie na komórkę. W gazecie dzieją się rzeczy niepokojące.
– Jakie?
– Nic, co można by wskazać palcem. Dokumenty zastaję ułożone w innym porządku, niż je zostawiłem. Obcy ludzie w budynku. Dziwne spojrzenia.
– Na pewno nie wmawiasz sobie tego?
– Inni w redakcji też zauważyli te zjawiska. Cholera! Czy moje zdenerwowanie tak bardzo rzuca się w oczy?
– Udziela się nawet mnie.
– To dobrze, chcę, żebyś się zdenerwował. Jestem pewien, że Gokstad nie zawaha się usunąć każdego, kto stanie jej na drodze.
– Na drodze do czego?
– To jasne, że chcą przejąć kontrolę nad światowymi zasobami słodkiej wody.
Zavala zastanowił się.
– Arcytrudne zadanie – orzekł. – W Ameryce Północnej i Europie mają imponujące osiągnięcia, ale czy jedna spółka jest w stanie zmonopolizować zasoby słodkiej wody na całym świecie?
– To nie takie trudne, jak się wydaje. Słodka woda stanowi mniej niż połowę zasobów wodnych na świecie. Reszta to woda morska oraz woda zawarta w lodowcach i znajdująca się pod ziemią. W dodatku większość naszej wody nie nadaje się do użycia, bo jest zbyt skażona, a świat z dnia na dzień potrzebuje jej coraz więcej.
– Ale czy większości jej zasobów nie kontrolują nadal różne narody i rządy?
– Już nie. Po ustaleniu prawdopodobnego źródła wody Gokstad, hojnie szafując najrozmaitszymi obietnicami, proponuje zajęcie się jego eksploatacją. A kiedy już raz w to wejdzie, za pomocą łapówek, wymuszeń lub jeszcze podlejszych metod zdobywa je na własność. W ubiegłych pięciu latach tempo prywatyzacji dokonywanej przez tę korporację niebywale wzrosło. Umożliwiły to nowe międzynarodowe porozumienia handlowe, w myśl których kraje przestały być właścicielami wody. Tak jest, Joe, to powtórzenie historii z Owens Valley, tylko w skali świata!
– Ta megaspółka przypomina ogromną ośmiornicę.
– Trafne porównanie, choć dość banalne. – Wyjętą z kieszeni czerwoną kredką Cohen narysował na mapie linie i strzałki. – Oto macki. Woda popłynie z Kanady i Alaski do Chin. Ze Szkocji i Austrii dotrze do Afryki i na Środkowy Wschód. Australia ma kontrakty na eksport wody do Azji. Z pozoru w grę wchodzą różne interesy. Ale Gokstad zawiaduje całością za pośrednictwem podstawionych firm.
– A jak zamierza przemieścić taką masę wody?
– Opracowała technologię oceanicznego transportu milionów galonów wody w wielkich elastycznych pojemnikach. Poza tym w jej stoczniach wybudowano tankowce o pojemności pięćdziesięciu tysięcy ton, zdolne przewozić zarówno ropę, jak wodę.
– Mocno się wykosztowali.
– Klienci zapłacą każdą cenę za wodę. Ale większość jej nie ugasi pragnienia biedaków, ledwo wiążących koniec z końcem na wyschniętej, jałowej ziemi. Trafi do nowoczesnego przemysłu, największego, nawiasem mówiąc, truciciela środowiska.
– Niewiarygodne.
– Trzymaj się mocno, Joe, bo to nie wszystko. – Cohen stuknął palcem w mapę Ameryki Północnej. – Największy rynek jest tu, w Stanach Zjednoczonych. Pamiętasz, jak wspomniałem, że Gokstad kontroluje kanadyjskie zasoby wody? Istnieje plan skierowania olbrzymich jej mas znad Zatoki Hudsona do Wielkich Jezior i stanów południowych. – Wskazał palcem Alaskę. – Kalifornia i inne pustynne stany wyssały rzekę Kolorado niemal do sucha, dlatego za sprawą kolejnego planu na amerykański Zachód – poprzez rozległy system tam, kanałów i olbrzymich zbiorników – dotrze lodowcowa woda z Jukonu. Jego urzeczywistnienie spowoduje ogromne straty w zasobach naturalnych i ludziach, gdyż pod wodą zniknie dziesiąta część Kolumbii Brytyjskiej. Nowe hydroelektrownie zgromadzą ogromne ilości energii. Domyślasz się, kto z racji swojej strategicznej pozycji zarobi na niej i na budowach?
– Znam odpowiedź.
– Otóż to. Skoszą miliardy! Plany tego projektu istnieją od lat. Ze względu na koszty i fatalne skutki dla środowiska nikt ich nie rozwinął, niemniej doczekały się mocnego poparcia i kto wie, czy nie zostaną przeforsowane.
– Przez Gokstad?
– Nareszcie kumasz – potwierdził coraz bardziej rozemocjonowany Cohen. – Tym razem nikt się nie sprzeciwi. Korporacja wykupiła gazety i stacje telewizyjne. Tak rozpropaguje pomysł, że trudno będzie jej się przeciwstawić. Zdobyła niesłychane wpływy polityczne. W zarządach jej spółek zasiadają byli prezydenci, premierzy i ministrowie. Jak z nią walczyć? A jeśli uświadomisz sobie, że tym wszystkim dysponuje ktoś, nie cofający się prze użyciem gangsterskich metod, to zrozumiesz powód mojego zdenerwowania.
Urwał, żeby zaczerpnąć tchu. Twarz poczerwieniała mu z emocji, na czole pojawił się pot. Popatrzył na Zavalę tak, jakby chciał go zachęcić do polemiki. A potem nagle oklapł.
– Przepraszam – powiedział. – Za długo babrałem się w tym gnoju. Jestem bliski załamania nerwowego. Dopiero przy tobie mogłem wyrzucić to z siebie.
– Im szybciej to opublikujecie, tym lepiej – rzekł Zavala. – Kiedy to zrobicie?
– Niedługo. Dopracowujemy ostatnie szczegóły. Chcemy się dowiedzieć dlaczego Gokstad zbudowała tyle supertankowców.
– Zapewne wiąże się to z ich planami transportu wielkich ilości wody
– Owszem, wiemy, że podpisali kontrakty na dostawy wody lodowcowej z Alaski, ale dokonaliśmy obliczeń i wyszło nam, że przy istniejącym rynku, nawet jeśli uwzględni się Chiny, tych tankowców jest za dużo.
– Wybudowanie statku wymaga czasu. Może chcą trzymać te jednostki w odwodzie, aż nadejdzie właściwy moment.
– I to właśnie jest dziwne. Każdy z tych tankowców ma kapitana i załogę. Stoją na wodach Alaski jakby na coś czekały.
– Ale na co?
– To właśnie chcielibyśmy wiedzieć.
– Coś się szykuje – mruknął Zavala.
– Mój reporterski nos mówi mi to samo.
Zavala poczuł chłód, jakby jedna z oślizgłych macek ośmiornicy, o której mówili, dotknęła jego ramienia. Przypomniał sobie rozmowę z Austinem o niewidzialnych zagrożeniach, które czyhają w morzu. Kurta jak zwykle nie zawiodła intuicja. A jego własny instynkt podpowiadał mu, że w błękitnym cieniu kryje się coś wielkiego i głodnego, co obserwuje ich i czeka. To coś nazywało się Gokstad.