24

– Za jakieś dwadzieścia minut dolecimy do Albany – poinformował Buzz Martin.

Austin wyjrzał przez okno dwusilnikowego pipera seneki. Widoczność była równie wspaniała jak wówczas, gdy wylecieli z Baltimore. Mógł odczytać nazwy statków, którymi usiany był górny bieg Hudsonu.

– Jeszcze raz dziękuję za podwiezienie – powiedział. – Zwykle na takie majówki zabiera mnie mój partner, Joe Zavala, ale jeszcze nie wrócił z Kalifornii.

– No, to ja powinienem panu podziękować – odrzekł Martin. – Dotarłby tu pan i beze mnie.

– Chcę żeby rozpoznał pan ojca.

Martin zerknął na pasmo gór Catskill na zachodzie.

– Nie jestem pewien, czy rozpoznam go po tylu latach. Dawno go nie widziałem. Mógł się bardzo zmienić. – Jego twarz spochmurniała. – Od chwili gdy pan zadzwonił i poprosił mnie, bym z panem poleciał, myślę o tym, co mu powiem. Nie wiem, czy go przytulić, czy mu przyłożyć.

– Na początek może pan uścisnąć mu dłoń. Spotkania z dawno utraconym ojcem nie zaczyna się od haka w szczękę.

Martin zaśmiał się.

– Tak, ma pan całkowitą rację – przyznał. – Ale i tak jestem na niego zły. Chcę usłyszeć, dlaczego nas zostawił i ukrywał się przez te wszystkie lata, każąc nam myśleć, że nie żyje. Dobrze, że mama tego nie doczekała. Zadręczyłaby się myślą, że wyszła powtórnie za mąż za życia pierwszego męża. Cholera – dodał, załamującym się głosem – mam nadzieję, że go nie zwymyślam.

Włączył mikrofon i poprosił wieżę kontroli lotów o instrukcje do lądowania. Wkrótce znaleźli się na ziemi.

W wypożyczalni samochodów nie było kolejki i niebawem wyjechali z miasta pathfinderem z napędem na cztery koła. Drogą 88, wiodącą wśród pasm wzgórz i małych farm, Austin pomknął na południowy zachód w stronę Binghampton. Po mniej więcej godzinie opuścił autostradę i pojechał na północ, docierając do Cooperstown, sielskiej mieściny, której główna ulica wyglądała jak dekoracja z filmu Franka Capry. Z Cooperstown skierowali się na zachód dwukierunkową wiejską drogą. Była to kraina Skórzanej Pończochy Jamesa Fenimore’a Coopera i Austin bez trudu przywołał w wyobraźni obraz Sokolego Oka i jego indiańskich towarzyszy, przekradających się leśnymi dolinami. Coraz rzadziej natrafiali na osady i domy. W tym regionie było więcej krów niż ludzi.

Nawet mapa niewiele im pomogła. Austin zatrzymał się przy sklepie na stacji benzynowej, a Buzz zajrzał do środka, żeby się rozpytać. Wyszedł stamtąd mocno ożywiony.

– Staruszek z tego sklepu mówi, że zna Bucky’ego Martina od lat – oznajmił. – Powiada, że to miły gość, tyle że odludek. Trzeba jechać tą drogą i kilometr dalej skręci w lewo. Farma jest około ośmiu kilometrów stąd.

Szosa zwęziła się, a po jej tłuczniowo-smołowej nawierzchni pozostało nieledwie wspomnienie i wyboje. Mijając farmy w gęstym lesie o mały włos nie przegapili bocznej gruntowej drogi, znikającej w zagajniku. O jej istnieniu świadczyła jedynie aluminiowa skrzynka pocztowa bez nazwiska i numeru. Skręcili i pojechali przez lasek. W końcu drzewa ustąpiły miejsca pastwiskom, na których pasły się stadka krów. Kilometr dalej ujrzeli gospodarstwo.

W dużym piętrowym budynku mogły z powodzeniem mieszkać trzy pokolenia. Ozdobne okna i witraże świadczyły o zamożności właściciela. Od frontu dom miał werandę. Za nim znajdowała się stodoła, stajnia i silos. Na podwórzu stał stosunkowo nowy pikap.

Austin wjechał na kolisty podjazd i zatrzymał się przed budynkiem. Nikt nie wyszedł ich powitać. W oknach nie pojawiły się zaciekawione twarze.

– Może wysiądę pierwszy – zaproponował. – Zanim staniecie twarzą w twarz, przyda się małe przygotowanie gruntu.

– Dobrze – zgodził się Buzz. – Czuję wielką tremę.

– Będzie dobrze. – Austin ścisnął go za rękę. Nie wiedział, co sam by zrobił na jego miejscu. Chyba nie zachowałby nawet takiego spokoju. – Zbadam sytuację.

– Dziękuję.

Austin wysiadł z samochodu, podszedł do drzwi i kilka razy zapukał. Nikt nie odpowiedział. Nikt też nie zareagował, kiedy przekręcił gałkę wiekowego dzwonka. Odwrócił się i rozłożył ręce tak, by zobaczył to Martin. Zszedł z werandy i skierował się do stodoły za domem. W ciszy słychać było jedynie gdakanie kur i pochrząkiwania ryjącej świni.

Drzwi stodoły stały otworem. Wchodząc do niej Austin pomyślał, że wszystkie stodoły i chlewy na świecie mają ten sam zapach. Kiedy mijał stajnię, prychnął koń, może spodziewał się, że zostanie poczęstowany cukrem. Martina tu nie było. Kury i wieprzki podbiegły do ogrodzenia, sądząc, że ma dla nich jedzenie. Na niebie krążył jastrząb. Austin wszedł do stodoły.

– W czym mogę pomóc? – usłyszał.

– Pan Martin? – spytał, widząc jedynie sylwetkę mężczyzny.

– To ja. A pan kto? Proszę mówić głośno, synu. Słuch mam już nie ten co kiedyś.

W przeciwieństwie do niższego, proporcjonalnie zbudowanego syna, był potężnym, masywnym mężczyzną. W jasnobrązowej koszuli, takichże spodniach, butach roboczych na grubych podeszwach i powalanej baseballówce z logo firmy ciągnikowej Caterpillar na siwiuteńkiej głowie mógłby pozować do reklamy traktorów. Twarz miał zbrązowiałą od słońca, mocno pobrużdżoną, białe brwi i niebieskie oczy. Był świetnie trzymającym się siedemdziesięcio-, osiemdziesięciolatkiem. W ustach trzymał niedopałek cygara.

– Nazywam się Kurt Austin. Pracuję w Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych – przedstawił się Austin.

– Czym mogę służyć, panie Austin?

– Szukam Bucky’ego Martina, oblatywacza z lat czterdziestych. Czy to może pan?

W niebieskich oczach starca błysnęło rozbawienie, jakby usłyszał żart.

– Tak, to ja – potwierdził.

Kiedy Austin zastanawiał się, czy od razu przejść do rzeczy i powiedzieć mu, że jest z nim jego syn, Martin spytał:

– Przyjechał pan sam?

W reakcji na to zaskakujące pytanie w mózgu Austina odezwał się dzwonek alarmowy. W tym człowieku było coś dziwnego. Nie czekając na odpowiedź, starzec wyszedł przed stodołę, skąd widać było pusty wypożyczony samochód. Najwyraźniej zadowolony z tego, co zobaczył, rzucił cygaro na ziemię, rozgniótł je obcasem i wrócił do stodoły. Austin był ciekaw, gdzie się podział Buzz.

– Trzeba uważać z paleniem przy tym suchym sianie. – Martin uśmiechnął się. – Jak pan mnie znalazł?

– Zajrzeliśmy do starych akt rządowych i natrafiliśmy na pański adres. Długo pan tu gospodarzy?

Martin westchnął.

– Mam wrażenie, że od zawsze, synu. Orka i chodzenie koło bydła najlepiej uświadamiają człowiekowi, dlaczego kiedyś ludzie uciekali ze wsi na wyprzódki. To cholerna harówa. Ale mój wyrok dobiega końca, choć nie spodziewałem się pana tak szybko.

– Pan mnie oczekiwał? – spytał zaskoczony Austin.

Martin sięgnął za drzwiczki boksu, wyciągnął dubeltówkę i wymierzył ją w jego brzuch.

– Zadzwoniono do mnie, zgodnie z procedurą – odparł. – Nie radzę się ruszać. Wzrok mam już nie ten, co kiedyś, ale widzę stąd całkiem dobrze.

Austin wpatrzył się w ziejące lufy dwururki.

– Niech ją pan odłoży, bo może jeszcze przypadkiem wystrzelić – powiedział.

– Przykro mi, synu, nie ma mowy. I nie próbuj wyciągnąć tych wideł z siana, bo rozwalę cię, zanim zrobisz krok. Nie ja tu decyduję, tylko ta przeklęta procedura.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi.

– Pewnie, że nie. Pochodzi ona z czasów, kiedy nie było cię na świecie. Ale zanim cię zabiję, nie zaszkodzi, jeśli się wszystkiego dowiesz.

Austinowi łomotało serce. Był bezbronny. Mógł jedynie grać na zwłokę.

– Pomylił się pan – powiedział.

– Bynajmniej. Dlatego spytałem, co tu robisz. Nie chciałem zastrzelić przypadkowego turysty, który wpadł kupić jajka. Ale ty szukasz Martina, a to oznacza, że chcesz mnie powstrzymać.

– Powstrzymać? Przed czym?

– Przed wykonaniem zadania.

– Nic nie wiem o żadnym zadaniu, ale czy mam przez to rozumieć, że pan nie jest Martinem?

– Jasne, że nie. Zabiłem go dawno temu.

– Dlaczego? Był tylko oblatywaczem.

– Nic do niego osobiście nie miałem, tak jak do ciebie. Pracowałem dla Urzędu Służb Strategicznych pod komendą “Dzikiego”, Billa Donovana. Byłem egzekutorem, czyli, jak się to dziś nazywa, zawodowym zabójcą. Po wojnie wykonałem dla nich kilka zadań i zgłosiłem chęć wycofania się. Szef odparł na to, że mowy nie ma. Za dużo wiem. Więc zawarliśmy układ. Uzgodniliśmy, że wykonam jeszcze jedną robotę. Ale był pewien problem – nie wiedzieli, kiedy zostanie wydany rozkaz. Może za pięć miesięcy, a może za pięć lat. – Starzec zaśmiał się. – Nikt nie myślał, że po tak długim czasie.

Austin spostrzegł, że przestał mówić jak chłop.

– Kogo miał pan zabić? – spytał.

– Rząd trzymał to w wielkiej tajemnicy, bo nie chcieli, by ktoś się o tym dowiedział. Opracowano więc taki system, by każda próba wścibienia nosa w sprawę lub choćby zbliżenia się do niej uruchomiła procedurę likwidacyjną. Jedno zaplanowali mądrze: potencjalny przeciwnik musiał trafić do mnie. Umieścili mnie na tym odludziu. Swoim węszeniem uruchomiłeś szereg rozkazów. Pierwszy doprowadził cię do mnie. Ostatni wskazał, że tym, kogo mam usunąć, jest przewodniczący Izby Reprezentantów. Pewnie dotarł do rządowej tajemnicy i miał zamiar ją ujawnić.

– Procedura, o której pan mówi, pochodzi sprzed pół wieku. Kongresmen, którego miał pan zabić, dawno nie żyje.

– To nieważne – odparł Martin, potrząsając głową. – Wciąż obowiązuje mnie rozkaz. Szkoda, bo sprawa pewnie już się zdezaktualizowała z drugiej jednak strony to dobrze, żeś przyjechał, synu – rzekł, wracając do chłopskiej wymowy, a spojrzenie jego niebieskich oczu stwardniało. – Kiedy to załatwię, oficjalnie przejdę na emeryturę.

Uniósł dubeltówkę. Austin przygotował się na ogłuszający huk i napiął mięśnie brzucha, jakby siłą woli chcąc powstrzymać pocisk. Gdyby miał czas pomyśleć, na pewno uznałby za ironię losu, że uszedłszy z życiem z niezliczonych, śmiertelnie niebezpiecznych akcji, zginie z rąk niedosłyszącego, niedowidzącego osiemdziesięcioletniego zabójcy.

Nagle za plecami Martina wyrosła postać. Buzz! Starzec zachował na tyle dobry wzrok, by dostrzec mimowolną reakcję na twarzy Austina, i odwrócił głowę.

– Pan nie jest moim ojcem! – wykrzyknął Buzz i przeniósł wzrok z twarzy starca na dubeltówkę, którą przedtem zasłaniał on ciałem.

Farmer przyłożył strzelbę do ramienia, ale wiek stępił jego refleks. Austin miał ułamek sekundy na podjęcie decyzji, czy uderzyć go głową w plecy jak rozjuszony byk, ale uznał, że nie zdąży.

– Martin! – zawołał, sięgając po widły, a kiedy tamten obrócił się, cisnął nimi jak oszczepem.

Celował w rękę trzymającego broń, lecz w tym momencie stary zrobił krok w jego stronę i widły przedziurawiły mu płuca i serce. Trafiony, krzyknął z bólu, a skierowana w górę dubeltówka wypaliła w dach. Spłoszony koń omal nie rozniósł kopytami boksu. Martin wypuścił broń i zwalił się na drewnianą podłogę.

Austin, bardziej z nawyku niż z potrzeby, odsunął nogą dubeltówkę. Buzz podszedł do zabitego i przykląkł. Przyjrzał się uważnie jego rysom.

– Nie, to na pewno nie jest mój ojciec – powiedział cicho ku uldze Austina. – Przede wszystkim jest za wysoki. Mój ojciec był krępy jak ja. Zupełnie nie przypomina go z twarzy. Kto to?

– Podawał się za Martina. Nie wiem, jak się naprawdę nazywał.

– Dlaczego chciał pana zabić… nas obu?

– Sam tego nie wiedział. Był jak bomba-pułapka, które zrzucali Niemcy. Wybuchała, gdy saperzy próbowali ją rozbroić. Ale przecież, miał pan czekać w samochodzie.

– Musiałem się przejść. Okrążyłem dom, nikogo nie zobaczyłem, więc szukając pana wszedłem do stodoły.

– Całe szczęście. – Austin nadstawił ucha. – Coś słyszę. – Ostatni raz spojrzał na trupa. – Przyjemnej emerytury, Bucky – powiedział i skierował się do wrót stodoły.

Buzz wyszedł za nim na podwórze w chwili, kiedy z lasu wypadł czarno-biały wóz z niebieskim kogutem na dachu i zatrzymał się z piskiem w chmurze kurzu. Na jego drzwiczkach widniał napis SZERYF. Z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn w granatowych mundurach, młody, tęgi i chudy, siwy. Młodszy zbliżył się, trzymając dłoń na kaburze. Nosił odznakę zastępcy szeryfa.

– Który z panów to Austin? – spytał.

– Ja – odparł Kurt.

Zastępca szeryfa najwidoczniej nie spodziewał się takiej szczerej odpowiedzi.

– Jestem szeryf Hastings – przedstawił się starszy policjant, delikatnie odsuwając podwładnego. – Czy któryś z panów widział Bucky’ego Martina?

– Jest w stodole – odparł Austin.

Zastępca szeryfa pośpieszył do stodoły i po chwili wypadł z niej blady jak ściana.

– Jezu! – wybąkał, szukając palcami broni. – Stary Bucky nie żyje. Przebity widłami. Który z was to zrobił?

Hastings dał mu znak, żeby zapanował nad sobą i wezwał miejscową ekipę kryminalną.

– Wyjaśni mi pan, co tu się dzieje, panie Austin? – spytał.

– Martin chciał nas zabić z dubeltówki, która leży przy nim. Nie miałem wyboru.

– Pytałem, co tu się naprawdę dzieje. No bo raptem telefonują do mnie z Waszyngtonu…

– Z Waszyngtonu?

– Tak jest. Najpierw dzwonią z biura gubernatora i każą czekać, a potem łączą mnie z jakimś narwańcem, admirałem Sandeckerem. Twierdzi, że jego podwładny Austin jest w niebezpieczeństwie i wysyła mnie na farmę Martina, gdzie ma zostać popełnione morderstwo. Pytam go, skąd wie, że ktoś zginie, a on na to, że jeżeli nie skończę z głupimi pytami i natychmiast nie pojadę, to wypruje mi flaki. – Hastings uśmiechnął się. – Chyba miał rację. Jak pan się nazywa? – zwrócił się do Martina.

– Buzz Martin.

Zaskoczony szeryf zamrugał.

– Jest pan krewnym denata? – spytał.

Austin i Martin wymienili spojrzenia, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Mam nadzieję, że się panu nie śpieszy, szeryfie, bo to bardzo, bardzo długa historia – odparł wreszcie Austin, kręcąc głową.

Загрузка...