Austin nalał do kubka gorącej jamajskiej kawy Blue Mountain, napił się jej, wziął z biurka aluminiowy cylinder i zważył go w wielkiej dłoni, wpatrując się w jego porysowaną powierzchnię niczym w kryształową kulę. Ale nie dojrzał w nim żadnych tajemnic, tylko rozmyte odbicie własnej opalonej twarzy i jasnych włosów.
Odłożył cylinder i powrócił do mapy Alaski, rozpostartej na biurku. Na Alasce był kilka razy i na zawsze zachował w pamięci ogrom tego pięćdziesiątego stanu. Znalezienie starej bazy lotniczej na tak dzikim terytorium przypominało szukanie igły w stogu siana. Na dobitkę bazę latającego skrzydła wybudowano tak, by uchronić ją przed wścibskimi oczami. Przesunął palcem od przylądka Barrowa w głąb Arktyki, na południe od półwyspu Kenai. Gdy w głowie zaczęła mu kiełkować pewna myśl, zadzwonił telefon. Wpatrzony w mapę, podniósł słuchawkę.
– Kurt, możesz do mnie wpaść? – usłyszał głos Sandeckera.
– Czy to nie może poczekać, panie admirale? – spytał Austin, nie chcąc stracić wątku myślowego.
– Oczywiście, Kurt – odparł wspaniałomyślnie Sandecker. – Pięć minut ci wystarczy?
Myśl rozkwitła i zwiędła niczym kwiat na słońcu. Umysł Sandeckera pracował z szybkością maszyny.
– Przyjdę za dwie minuty.
– Wspaniale. Na pewno nie będziesz tego żałował.
Wchodząc do gabinetu Sandeckera na dziewiątym piętrze, Austin spodziewał się, że zastanie go przy olbrzymim biurku, wykonanym z pokrywy luku statku konfederatów, który próbował przełamać jankeską blokadę. Jednak ubrany w wojskową marynarkę, z kieszonką przyozdobioną wyhaftowanymi złotymi kotwicami, admirał siedział w jednym z czarnych, wygodnych, skórzanych foteli przeznaczonych dla gości i rozmawiał z kobietą, zwróconą tyłem do drzwi.
– Dziękuję, że wpadłeś, Kurt – powiedział wstając, żeby się z nim przywitać. – Chcę ci kogoś przedstawić.
Kobieta podniosła się i Austin natychmiast zapomniał o tym wszystkim, z czym tu przyszedł.
Wysoka, szczupła nieznajoma miała wydatne azjatyckie kości policzkowe, oczy w kształcie migdałów i sięgające ramion ciemnoblond włosy, splecione w ciasny warkocz. Z jej egzotyczną urodą kontrastował tradycyjny strój: długa spódnica i żakiet w kolorze burgunda. Emanowało z niej coś więcej niż tylko naturalne piękno. Nosiła się dumnie jak królowa, lecz zarazem poruszała się miękko i zwinnie jak pantera. Podeszła do Austina, by uścisnąć mu dłoń. Jej ciemnobrązowe, nakrapiane złotymi cętkami oczy zdawały się emanować tropikalnym żarem, a bijąca od niej woń piżma skojarzyła się mu z dudnieniem odległych bębnów. I wtedy nagle dotarło do niego, kim jest ta kobieta.
– Pani doktor Cabral? – spytał.
– Dziękuję, że zechciał pan się ze mną spotkać, panie Austin – przemówiła miękkim, niskim głosem. – Mam nadzieję, że nie oderwałam pana od żadnych ważnych spraw. Admirał Sandecker spełnił moją prośbę, bym mogła osobiście podziękować panu za pomoc.
– Bardzo mi miło, ale to zasługa Paula i Gamay. Ja tylko odebrałem telefon i nacisnąłem kilka guzików.
– Jest pan stanowczo zbyt skromny, panie Austin – odparła z uśmiechem, który stopiłby kostki lodu. – Gdyby nie pańska błyskawiczna interwencja, moja głowa i głowy pańskich kolegów zdobiłyby w tej chwili wioskę odległą o tysiące kilometrów od cywilizacji.
– Na szczęście tak się nie stało – wtrącił się Sandecker. – Czy zechciałaby pani opowiedzieć nam wszystko od początku do końca?
– Oczywiście – odparła. – Opowiadanie komuś o własnych przygodach działa kojąco, a ponadto pozwala odtworzyć zapomniane szczegóły.
Sandecker dał Austinowi znak, żeby usiadł, a sam zajął miejsce w fotelu przy biurku i wziął do ust jedno z dziesięciu specjalnie dla niego skręcanych cygar, które wypalał co dzień. Wraz z Austinem w wielkim skupieniu wysłuchali pasjonującej opowieści Franceski o porwaniu samolotu, o katastrofie, gdy otarła się o śmierć, i o jej awansie na białą boginię. Bardzo szczegółowo przedstawiła plany robót publicznych w wiosce Chulo, z których była taka dumna. Na koniec wspomniała o przybyciu Troutów, szalonej ucieczce z wioski i ratunku z helikoptera.
– Fascynujące, doprawdy fascynujące. A co się stało z pani przyjaciółką Tessą? – spytał Sandecker.
– Została z doktorem Ramirezem. Jej bezcenna wiedza o roślinach leczniczych pomoże mu w badaniach. Rozmawiałam przez telefon z moimi rodzicami. Chcieli, żebym wróciła do domu, ale postanowiłam zatrzymać się w Stanach. Potrzebuję więcej czasu na adaptację, zanim rzucę się w wir życia towarzyskiego w Sao Paulo. A poza tym chcę koniecznie dokończyć dzieło przerwane przed dziesięciu laty.
– Święcie wierzę, że przeszłość to teraźniejszość, ale także przyszłość – powiedział Sandecker. – Proszę opowiedzieć co działo się przedtem, zanim wsiadła pani do tamtego samolotu.
Francesca wpatrzyła się w przestrzeń.
– Muszę cofnąć się do dzieciństwa – powiedziała. – Bardzo wcześnie uświadomiłam sobie, że należę do uprzywilejowanej klasy społecznej. Już jako dziewczynka wiedziałam, że w moim mieście są przerażające slumsy. Kiedy podrosłam i zaczęłam podróżować, zrozumiałam, że moje miasto jest wizerunkiem świata w miniaturze. Skupiskiem ludzi, którzy opływają w dostatki, i tych, którzy co nie mają nic. Odkryłam też, że o bogactwie i ubóstwie narodów decyduje najbardziej rozpowszechniona substancja na ziemi – woda. Świeża woda jest warunkiem postępu. Bez wody nie ma co jeść. Bez jedzenia nie ma woli życia, chęci, żeby żyć lepiej. Nawet w krajach zasobnych w ropę większość dochodów z niej przeznacza się na zakup lub produkcję wody. Uważamy za oczywiste, że po odkręceniu kranu popłynie z niego woda, ale to się może zmienić. Konkurencja na rynku wody ogromnie wzrosła.
– W Stanach spory o wodę to nic nowego – wtrącił Sandecker. – O prawo do niej toczono dawniej wojny.
– Nieporównywalne z kłopotami, które nas czekają – odparła złowieszczo Francesca. – W tym wieku wojny będą się toczyć nie o ropę, jak jeszcze niedawno, lecz o wodę. Sytuacja staje się krytyczna. Światowe zapasy wody kurczą się, bo przybywa ludzi. Na ziemi jest tyle samo słodkiej wody co przed dwoma tysiącami lat, kiedy było nas o dziewięćdziesiąt siedem procent mniej niż teraz. Ale – nie licząc nieuniknionych okresów susz, takich jak obecny – z powodu zwiększonego zapotrzebowania na wodę oraz skażeń będzie jeszcze gorzej. W niektórych krajach po prostu jej zabraknie, co wywoła światowy kryzys związany z wędrówką ludów. Dziesiątki milionów ludzi wyleją się poza granice swych państw. A to oznacza upadek przemysłu rybnego, zniszczenie środowiska, konflikty, obniżenie poziomu życia. – Urwała na chwilę. – Jako ludzie związani z morzem z pewnością dostrzegacie ironię sytuacji. Stoimy w obliczu braku wody na planecie, której dwie trzecie powierzchni pokrywa woda.
– Woda, woda, wszędy woda i ani kropli do picia – Austin zacytował poetę Samuela Taylora Coleridge’a.
– Właśnie. Ale gdyby tak sędziwy Marynarz miał czarodziejską różdżkę i za jej pomocą zmienił wiadro morskiej wody w słodką?
– Jego statek by ocalał.
– Rozszerzmy tę analogię na miliony wiader.
– Zażegnałoby to światowy kryzys – dopowiedział Austin. – Blisko siedemdziesiąt procent ludności świata mieszka w odległości kilkudziesięciu kilometrów od morza.
– Otóż to – przyznała Francesca.
– Czy to znaczy, że ma pani taką różdżkę czarodziejską?
– Coś w tym rodzaju. Opracowałam rewolucyjną metodę odsalania wody morskiej.
– Pomysł z odsalaniem trudno nazwać nowym – wtrącił Sandecker.
Francesca skinęła głową.
– Już starożytni Grecy potrafili oczyszczać wodę morską z soli – przyznała. – Odsalarnie zbudowano na całym świecie, w tym wiele na Bliskim Wschodzie. Istnieje kilka sposobów odsalania, ale wszystkie są drogie. W pracy doktorskiej zaproponowałam całkiem nowe rozwiązanie. Moim celem było opracowanie wydajnej i taniej metody odsalania, która byłaby dostępna najbiedniejszym rolnikom, próbującym wyżyć na piachu. Pomyślcie tylko o skutkach jej wdrożenia. Woda byłaby prawie za darmo. Pustynie zamieniłyby się w siedliska cywilizacji.
– Z pewnością przemyślała też pani niepożądane następstwa – rzekł Sandecker. – To, że tania woda przyśpieszyłaby rozwój oraz przyrost ludności i zanieczyszczenie środowiska, które mu towarzyszy.
– Myślałam nad tym długo i usilnie, panie admirale, ale inne rozwiązania grożą jeszcze przykrzejszymi konsekwencjami. Swoją metodę udostępnię jedynie tym krajom, które postawią na stabilny rozwój.
– A więc pani eksperyment się udał – skonstatował Austin.
– Jak najbardziej. Wiozłam model procesu odsalania na konferencję międzynarodową. Surowcem jest woda morska, a produktem woda słodka plus energia. I to wszystko przy zerowej ilości odpadów.
– Taki proces byłby wart miliony.
– Oczywiście. Gdybym przyjęła propozycje jego sprzedaży, które mi składano, byłabym fantastycznie bogata, ale ja chciałam podarować mój proces światu.
– To bardzo szlachetny zamiar. Składano pani oferty. A więc ktoś wiedział o pani odkryciu i dalszych planach?
– Kiedy zgłosiłam w Organizacji Narodów Zjednoczonych swój udział w konferencji, moje odkrycie stało się tajemnicą poliszynela – wyjaśniła Francesca. – Dziwi mnie tylko jedno. O tym, co uzyskałam, wiedziało wiele osób. Tak więc gdyby ludzie, którzy próbowali mnie porwać, chcieli wykorzystać moje osiągnięcia, natychmiast by się zdemaskowali.
– Jest inna możliwość – podsunął Austin. – Może chcieli pogrzebać sprawę, ukryć pani osiągnięcia przed światem?
– Ale po co ktoś miałby pozbawiać ludzkość takiego dobrodziejstwa?
– Jest pani pewnie za młoda, by to pamiętać – wtrącił słuchający z wielką uwagą Sandecker. – Przed laty krążyły opowieści o wynalazcy, który zbudował silnik samochodowy spalający dwa litry paliwa na sto kilometrów czy wręcz napędzany wodą. Mniejsza o szczegóły. Spółki paliwowe kupiły podobno jego pomysł i pogrzebały go, by móc dalej czerpać zyski. Opowieści te były prawdopodobnie zmyślone, ale rozumie pani, do czego zmierzam?
– Kto pozbawiłby biedne narody dostępu do taniej wody?
– Pozwoli pani, że zadam pytanie teoretyczne. Przypuśćmy, że kontroluje pani światowe zasoby słodkiej wody. Jak zareagowałaby pani na odkrycie naukowe, dzięki któremu tania woda staje się nagle dostępna dla wszystkich?
– Moje odkrycie położyłby kres pańskiemu teoretycznemu monopolowi na wodę. Ale o czym my mówimy. Zdobycie przez kogokolwiek kontroli nad słodką wodą na świecie nie jest możliwe.
Sandecker i Austin wymienili spojrzenia.
– W ubiegłych dziesięciu latach zdarzyło się bardzo wiele, doktor Cabral – rzekł Austin, wyręczając admirała. – Z całą historią zapoznamy panią później, a teraz powiem tylko, że odkryliśmy, iż pewna wielka międzynarodowa korporacja, która nazywa się Gokstad, jest bardzo bliska zdobycia monopolu nad światowymi zasobami słodkiej wody.
– Niemożliwe!
– Chciałbym, żeby tak było.
– A więc to Gokstad próbowała mnie porwać, to ona ukradła mi dziesięć lat życia!
Spojrzenie Franceski stwardniało.
– Brak nam niezbitych dowodów – wyjaśnił Austin. – Ale poszlaki wiodą właśnie do niej. Co pani wiadomo o substancji zwanej anasazium?
Francesca zaniemówiła ze zdziwienia.
– Czy jest coś, czego wy z NUMA nie wiecie? – spytała, szybko dochodząc do siebie.
– Niestety jest tego sporo. O tej substancji wiemy bardzo mało, tylko tyle, że w dziwny sposób działa na wodór.
– To jego najważniejsza właściwość. Reakcja jest bardzo skomplikowana. Właściwie na anasazium oparty jest mój proces odsalania. O jego istnieniu wie tylko garstka ludzi.
– Jak pani na nie trafiła?
– Przypadkiem. Przeczytałam artykuł napisany przez fizyka z Los Alamos. Zamiast udoskonalić istniejące metody odsalania, postanowiłam zmierzyć się z problemem na poziomie cząsteczek, a nawet atomów. Rozwiązanie znalazłam dopiero wtedy, gdy dowiedziałam się o istnieniu tej substancji. Skontaktowałam się z autorem artykułu. Miał niewielką ilość anasazium, a gdy powiedziałam mu, do czego jest mi potrzebne, zgodził się mi je odstąpić.
– Dlaczego anasazium jest takie rzadkie?
– Z kilku powodów. Brak popytu z racji nieprzydatności w gospodarce. Zbyt skomplikowany proces oczyszczania. A ponadto dlatego, że źródło potrzebnej rudy znajduje się w tej części Afryki, gdzie nieustannie toczą się wojny. Zdobyłam kilka gramów substancji, które wystarczyły na potrzeby mojego modelu. Chciałam zaproponować narodom świata, aby wspólnymi siłami wyprodukowały tyle anasazium, ile potrzeba do uruchomienia projektów pilotażowych.
– Gokstad zbudowała jakąś instalację u wybrzeży Meksyku. Zniszczył ją potężny wybuch.
– Chciałabym się dowiedzieć czegoś o niej.
Austin streścił jej pobieżnie wydarzenia, poczynając od śmierci wali. Opisał cylindryczny pojemnik znaleziony po eksplozji i to, w jaki sposób wyśledził jego związek z latającym skrzydłem. Sandecker natomiast zapoznał Franceskę z zimnowojennym rajdem na laboratorium na Syberii.
– Niesamowita historia. Jaka szkoda tych wielorybów – powiedziała zasmucona. – Mój proces wytwarza ciepło, które można zmienić w energię. Anasazium potrafi być niestabilne i w pewnych warunkach staje się ogromnie wybuchowe. Ci ludzie z pewnością próbowali odtworzyć mój proces odsalania, nie wiedząc, że grozi im niebezpieczeństwo. Skąd wzięli anasazium?
– Nie wiemy, gdzie jest jego źródło – odparł Austin.
– Musimy je odszukać, a wtedy wznowię badania – oświadczyła stanowczo Francesca.
– Jest jeszcze ważniejszy powód, by je znaleźć – powiedział Sandecker.
– Nie znam ważniejszego powodu niż dokończenie moich badań.
– Jeżeli Gokstad zrealizuje swoje plany, pani badania będą bez znaczenia. Kto zawładnie światowymi zasobami wody, ten zawładnie kulę ziemską.
– Mówi pan tak, admirale, jakby chodziło o dominację nad światem.
– Bo właśnie o to chodzi. Napoleonowi i Hitlerowi nie udało się, gdy próbowali osiągnąć swój cel siłą zbrojną. Obaj natrafili na silnego przeciwnika. – Sandecker wpatrzył się w chmurę dymu z cygara, którą wypuścił z ust. – Protestom ludzi przeciwko globalizacji, przeciwko wszystkim zagrożeniom związanym ze Światową Organizacją Handlu i Międzynarodowym Funduszem Walutowym, nie można odmówić racji. Ale niebezpieczeństwo tkwi nie w tych instytucjach, lecz w fakcie, że ktoś mógłby przejąć pełną kontrolę nad gospodarką światową.
– Jakiś globalny Al Capone? – podsunął Austin.
– Są pewne podobieństwa. Capone bezwzględnie tępił konkurencję i miał duży zmysł organizacyjny. Dzięki pieniądzom zdobył polityczne wpływy. Ale nielegalny alkohol to nic w porównaniu z wodą. Świat nie może się bez niej obejść. Ci, którzy położą na niej łapę, zdobędą najwyższą władzę. Któż bowiem przeciwstawi się tym, których jedno słowo może skazać kraj na śmierć z pragnienia? Właśnie dlatego twierdzę, że najpierw trzeba załatwić ważniejsze sprawy.
– Ma pan rację, panie admirale – przyznała Francesca. – Jeśli ta korporacja Gokstad znajdzie główne źródło zaopatrzenia w anasazium, to zawładnie również moim procesem.
– Inteligencja w parze z urodą to wymarzone połączenie – rzekł z nieskrywanym podziwem Sandecker. – Dokładnie wyraziła pani moje obawy. Bezwarunkowo musimy znaleźć te dawno ukryte zapasy, zanim zrobi to Gokstad.
– Kiedy pan zadzwonił, zastanawiałem się właśnie, w jaki sposób precyzyjnie określić miejsce ich ukrycia. Będę potrzebował pomocy.
– Nie ma sprawy. Możesz korzystać z wszystkiego czym dysponuje NUMA, a w razie potrzeby zwrócimy się o pomoc gdzie indziej.
– Powinniśmy jak najszybciej pojechać na Alaskę.
– Jest jeszcze jedna sprawa. Niepokoi mnie rozbudowa floty tankowców, o której doniósł ten reporter, znajomy Joego. Co o tym myślisz?
– Pewnie Gokstad szykuje się do dostarczenia ogromnych ilości wody z Alaski dokądś, gdzie jest potrzebna. Mówi się o transporcie wody do Chin.
– Być może – odparł bez przekonania Sandecker. – Pogadam z Rudim Gunnem. Może on i Yaeger wyświetlą tę tajemnicę. Kiedy ty i Joe będziecie próbowali odnaleźć to latające skrzydło, oni spróbują się dowiedzieć czegoś o tankowcach Gokstad.
– Zajmę się tym – obiecał Austin i wstał. – Odprowadzę panią do wyjścia, doktor Cabral – zaproponował, ściskając dłoń Franceski.
– Dziękuję, proszę mówić mi po imieniu – powiedziała, kiedy szli do windy.
– Zgoda, jeśli pani zrobi to samo. Jaką kuchnię pani lubi: koreańską, tajską, włoską czy tradycyjną amerykańską?
– Słucham?
– Więc nikt pani nie uprzedził? – spytał z udawanym zdumieniem. – Do zestawu ratowniczego Austina należy też kolacja. Mam nadzieję, że pani nie odmówi. Kto wie, jak długo będę musiał się żywić wielorybim tranem i stekami z morsa.
– W takim razie chętnie przyjmę zaproszenie. Czy godzina siódma panu odpowiada?
– Jak najbardziej. Pozostanie mi dużo czasu na przygotowanie się do wyprawy na Alaskę.
– A więc do zobaczenia. Jak pan wie, zatrzymałam się u Troutów. Odpowiada mi kuchnia koreańska.
Austin pożegnał się z Franceską pod wielkim globem, wyrastającym z zielonej jak morze posadzki, pośrodku holu wejściowego NUMA – atrium otoczonego wodospadami i akwariami wypełnionymi kolorową, egzotyczną morską fauną i florą. A potem wrócił do biura na trzecim piętrze, poinformował Zavalę przez telefon o rozmowie z Sandeckerem i zajął się zorganizowaniem transportu na Alaskę.
Kiedy przyjechał po Franceskę do domu Troutów w Georgetown, była gotowa do wyjścia. Z Paulem i Gamay zamienił tyle słów, ile wymagała tego grzeczność, a potem pojechali do jego ulubionej koreańskiej restauracji, mieszczącej się w bezpretensjonalnym budynku w Alexandrii.
Zaproponował, by zamówili belogi, cienkie płaty marynowanej wołowiny, smażonej na gorącej płycie. Bardzo lubił to danie, lecz tym razem, pochłonięty widokiem Franceski, ledwie je skosztował. Miała na sobie prostą bladoniebieską sukienkę z marmurkowego dżinsu, kontrastującą z jej ciemną karnacją i długimi bujnymi włosami, które zatrzymały w sobie blask słońca. Trudno mu było pogodzić wizerunek tej kulturalnej, pięknej kobiety, wyraźnie rozkoszującej się posiłkiem spożywanym w cywilizowanych warunkach, z opowieścią o białej bogini, władczyni dzikich Indian. Była spokojna i odprężona, ale nawet gdy śmieli się z jej braku wprawy w posługiwaniu się pałeczkami, nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarła na nim, gdy ujrzał ją pierwszy raz. Mimo zewnętrznego poloru i ogłady widać było, że dżungla weszła jej w krew. Dostrzegł to w kociej gracji jej ruchów i w czujności jej ciemnych oczu. Zauroczony tym i zafascynowany przyrzekł sobie, że koniecznie musi się z nią spotkać po powrocie z wyprawy.
Ten wspólny wieczór szybko się skończył. Przed wyjazdem na Alaskę Austin miał mnóstwo rzeczy do zrobienia. Kiedy wysadził ją przed domem Troutów, spytał, czy zechce się z nim umówić po powrocie.
– Będzie mi bardzo miło – zapewniła. – Jakiś czas pomieszkam w Waszyngtonie i liczę, że poznamy się lepiej.
– Do zobaczenia – powiedział. – Czas i miejsce ustalimy później.
– Jesteśmy umówieni.
Uśmiechnęła się i leciutko pocałowała go w usta.