Pięćdziesięciu mężczyzn zebranych przy stole na pokładzie okrętu z Gokstad nie nosiło opończ i oręża, lecz ciemne garnitury, ale sceneria przypominała pogańską uroczystość sprzed tysiąca lat. Płomienie pochodni odbite od ostrzy wiszącej na ścianach średniowiecznej broni, rzucały chybotliwe cienie i refleksy na ich twarze. Ów teatralny efekt nie był przypadkowy. Całą tę komnatę Brunhilda zaprojektowała jako wielką dekorację do reżyserowanego przez siebie spektaklu.
Zarząd Gokstad tworzyli najwybitniejsi przedstawiciele światowego biznesu. Pochodzili z wielu krajów i wszystkich kontynentów. Do ich grona należeli dyrektorzy międzynarodowych korporacji, przedstawiciele handlowi, którzy, prowadząc tajne negocjacje, uzyskiwali władzę większą od niektórych rządów, oraz byli i aktualni politycy, zawdzięczający kariery plutokratom, stanowiącym autentyczną klasę rządzącą w macierzystych krajach. Tych reprezentujących wszystkie rasy i odcienie skóry ludzi, tak różniących się od siebie wyglądem i karnacją, łączyło wszakże jedno – nienasycona chciwość.
– Witam panów – przemówiła Brunhilda, stojąca u szczytu stołu. – Dziękuję za tak szybkie przybycie. Wielu z was przyjechało z bardzo daleka, lecz zapewniam, że ta podróż wam się opłaci. – Przesunęła oczami po twarzach, rozkoszując się chciwością wyzierającą zza ich wyćwiczonych uśmiechów i ostrych jak noże spojrzeń. – My, zebrani w tej sali, jesteśmy sercem i duszą Gokstad, niewidzialnym rządem, potężniejszym od wszystkich znanych światu. Stanowicie coś więcej niż elitę biznesu, jesteście kapłanami tajnego stowarzyszenia, tak jak templariusze.
– Przepraszam, że na samym początku zakłócam tę porywającą mowę – przerwał jej wyłupiastooki angielski handlarz bronią, Grimley. – Ale nie mówi nam pani nic nowego. Mam nadzieję, że nie przeleciałem dziesięciu tysięcy kilometrów, by usłyszeć, jaka z nas doborowa kompania.
Brunhilda uśmiechnęła się. Członkowie zarządu Gokstad jako jedyni na świecie mogli z nią rozmawiać jak równy z równym.
– Nie, lordzie Grimley – odparła – zwołałam panów, by poinformować, że nasze plany zdecydowanie nabrały tempa.
Anglika to nie przekonało.
– Powiedziała nam pani, że na zdobycie światowego monopolu nad zasobami wody trzeba lat – rzekł, węsząc długim nosem w powietrzu tak, jakby czuł nieprzyjemny zapach. – Czyżby z lat zrobiły się miesiące?
– Nie, lordzie Grimley. Dni!
– A zatem cofam, co powiedziałem. – Po twarzy Grimleya przemknął obłudny uśmiech. – Proszę kontynuować.
– Z przyjemnością. Jak wiecie z moich comiesięcznych sprawozdań, nasze plany realizowaliśmy bez przeszkód, aczkolwiek wolno. Codziennie przejmowaliśmy jakieś źródło wody, ale zbudowanie floty tankowców wymagało czasu. Problem stanowiły wielkie pojemniki do transportu wody przez oceany. Dopiero od niedawna technologia pozwala je skonstruować. Ostatnio naszym projektem zainteresowała się Narodowa Agencja Badań Morskich i Podwodnych.
Jako pierwszy znaczenie tych słów pojął Howes amerykański magnat rynku nieruchomości.
– NUMA?! Skąd się o nas dowiedzieli?
– To skomplikowana historia. Dostaniecie, panowie, szczegółowe raporty na ten temat. Na razie powiem tylko, że ich agenci są bardzo wytrwali i dopisuje im szczęście.
– Sprawa jest poważna – orzekł Amerykanin. – Najpierw to gazetowe śledztwo, a teraz to.
– Ta gazeta nie opublikuje artykułów na nasz temat. Ani żadna inna. Zniszczyliśmy całą ich dokumentację. A co do NUMA, to też ich unieszkodliwiliśmy.
– Mimo wszystko bardzo mnie to martwi – odparł Howes. – Na zachowanie naszych działań w tajemnicy wydaliśmy miliony. A sprawa w każdej chwili może się wydać.
– W pełni się z panem zgadzam. Zrobiliśmy, co tylko możliwe, by zachować anonimowość, ale operacji tak długofalowej i na taką skalę nie da się ukrywać w nieskończoność. Skrywająca naszą działalność przed opinią publiczną fasada zaczyna się kruszyć. Musiało kiedyś do tego dojść, niemniej jest to sygnał, że trzeba się śpieszyć.
– Chce pani przez to powiedzieć, że do przyśpieszenia planów zmusiła nas NUMA?
– Nie. Tylko to, że nastąpił szczęśliwy zbieg okoliczności.
Pierwszy zrozumiał w czym rzecz niemiecki bankier Heimmler.
– Tak nagle mogło przyśpieszyć ten plan tylko jedno – powiedział z miną boa dusiciela, któremu dostarczono żywego królika. – Opanowała pani metodę odsalania doktor Cabral.
Brunhilda odczekała, aż umilknie rozgwar.
– Znalazłam lepsze rozwiązanie – oznajmiła z triumfem. – Zatrudniłam do tego ją samą.
– Cabral?! – zdziwił się Niemiec. – Czytałem doniesienia w gazetach, że żyje, ale…
– Żyje i ma się dobrze. Zgodziła się pracować dla Gokstad, ponieważ przejęliśmy cały zapas anasazium. Jest teraz w naszym laboratorium i szykuje się do pokazu. Niebawem zademonstruję panom ten cud. Rozmawiałam z nią przed tym zebraniem. Obiecała, że będzie gotowa za godzinę. A tymczasem zapraszam do stołu, który przygotowaliśmy w jadalni. Muszę sprawdzić, co z transportem. Zobaczymy się wkrótce.
Po opuszczeniu przez członków zarządu Wielkiej Sali, Brunhilda udała się do głównego wejścia Walhalli. Przed gankiem stało kilka ciemnozielonych terenówek. Przy każdej z nich warowali kierowca i uzbrojony strażnik.
– Wszystko gotowe? – spytała pierwszego strażnika.
– Tak, proszę pani, możemy przewieźć gości w każdej chwili.
Do laboratorium najszybciej zjeżdżało się podziemnym wagonikiem, ale zbudowano go głównie z myślą o transporcie małych grup techników. Większą grupę łatwiej było tam dostarczyć samochodami. Brunhilda niczego nie pozostawiała przypadkowi. Usiadła w fotelu obok kierowcy i kazała się zawieźć nad jezioro. Kilka minut później terenówka zatrzymała się na skraju niskiego wzgórza nad wodą. Brunhilda zeszła po schodach na przystań i wkroczyła do hangaru dla łodzi. Były tam ukryte windy, obsługujące laboratorium. Minęła szybką windę w kształcie jaja, wsiadła do dużej towarowej i kilka chwil potem znalazła się w laboratorium, gdzie panowało wyraźne podniecenie.
Francesca pracowała przy pulpicie sterowniczym.
– Właśnie miałam do pani dzwonić – powiedziała na widok Brunhildy. – Mogę przeprowadzić demonstrację szybciej niż przewidywałam.
– Czy na pewno się uda?
– Chce pani zobaczyć to przed premierą?
Brunhilda rozważyła propozycję.
– Nie – zdecydowała – nie mogę się doczekać, żeby ujrzeć ich miny, gdy zobaczą, że nasza metoda działa.
– Na pewno będą zaskoczeni – odparła Francesca, puszczając mimo uszu słowo “nasza”.
Przez noszony przy pasie telefon Brunhilda poleciła, aby wozy zaczęły przewozić dyrektorów. Niespełna pół godziny później przy reaktorze zebrał się cały zarząd Gokstad. Brunhilda przedstawiła Franceskę. Kiedy urodziwa Brazylijka stanęła przy niej, rozległ się pomruk podziwu. Patrząc z uśmiechem na otaczających ją mężczyzn, Francesca pomyślała, że przypominają wygłodniałe dzikie zwierzęta zebrane wokół wodopoju. Dobrze pamiętała, że to oni skazali ją na dziesięć lat pobytu w dżungli. I że kiedy żyła pośród Chulo, z pragnienia zmarły prawdopodobnie miliony ludzi, nie mogących skorzystać z dobrodziejstw jej wynalazku.
Pierwszy raz widziała tyle skoncentrowanego w jednym miejscu zła, ale ukryła swoje obrzydzenie.
– Nie wiem, ilu z panów ma wykształcenie techniczne – zaczęła – ale nie trzeba się znać na technice, aby pojąć to, co za chwilę zobaczycie. Wprawdzie mój proces jest trudny do przeprowadzenia, ale opiera się na prostej koncepcji. Metody odsalania znali już starożytni Grecy. Bazowały one niezmiennie na procesach fizycznych: odparowywaniu wody, elektrolizie, przepuszczaniu jej przez membrany, by oddzielić sól w podobny sposób, w jaki dziecko odsiewa muszelki na plaży. Ja natomiast doszłam do przekonania, że łatwiejszą pod pewnymi względami metodą może się okazać zmiana cząsteczkowej struktury substancji zawartych w morskiej soli na poziomie atomów i cząstek elementarnych.
– W pani procesie jest coś z alchemii – wtrącił gładko ogolony bankier z Niemiec.
– To bardzo trafne porównanie – odparła. – Chociaż alchemia nigdy nie osiągnęła swego celu, to przygotowała grunt pod nauki chemiczne. Ja też, tak jak alchemicy, próbowałam przemienić metal pospolity w złoto. W moim przypadku w błękitne złoto – wodę – cenniejszą od wszystkich minerałów na ziemi. Potrzebny był mi kamień filozoficzny, który to umożliwi. – Obróciła się ku rdzeniowi z anasazium. – Oto katalizator, dzięki któremu proces może zaistnieć. Materiał ten w zetknięciu ze słoną wodą oczyszcza ją z soli.
– Kiedy zademonstruje nam pani ów cud? – spytał lord Grimley.
– Proszę za mną – powiedziała, podchodząc do pulpitu sterowniczego. Jej dłonie zatańczyły po klawiaturze. Rozległ się pomruk pomp i szum wody.
– Przez główną rurę nad głowami panów wpada woda – wyjaśniła. – Wpływa do zbiornika. Napełnienie go zajmie kilka minut.
Przeszła z całą grupą na drugą stronę zbiornika do katalizy. Przez dłuższą chwilę milczała, a potem spojrzała na jakiś przyrząd pomiarowy i wskazała na inną dużą rurę.
– To rura wylotowa, którą płynie słodka woda – oznajmiła. – Czy czują panowie ciepło wydzielane podczas reakcji?
– Podobno można go użyć do produkcji energii – powiedział Amerykanin.
– Owszem. W tej chwili woda wpompowywana jest do zimnych wód jeziora i ciepło się rozprasza, ale odsalarnię da się tak zaprojektować, by wracało jako energia, która ją napędza. Nadwyżkę tej energii można przesyłać gdzie indziej.
Wśród członków zarządu podniósł się szum. Francesca nieomal czuła promieniującą z nich chciwość, gdy obliczali miliardy, które zarobią na wodzie i taniej energii.
Podeszła do splotu pionowych wężownic, wychodzących z rury ze słodką wodą. Na ich spodzie był kran, przy którym stały papierowe kubki.
– To urządzenie chłodzące, które oziębia otrzymaną wodę – wyjaśniła. – Jak smakowała woda, którą otrzymywaliście do dzisiaj? – spytała jednego z techników.
– Była słonawa – odparł.
Francesca odkręciła kran i napełniła kubek. Przyjrzała mu się pod światło jak koneserka wina, spróbowała łyk i wypiła do dna.
– Wciąż ciepława, ale porównywalna ze źródlaną – powiedziała.
Brunhilda nalała sobie wody i napiła się.
– Nektar bogów – oznajmiła z triumfem.
Dyrektorzy rzucili się do kranu. Kosztowali po kolei wody, reagując okrzykami zdumienia. Niebawem wszyscy zaczęli mówić naraz. Pozostawiwszy ich przy oblężonym jak źródło młodości kranie, Brunhilda odprowadziła Franceskę na bok.
– Moje gratulacje, doktor Cabral – powiedziała. – A więc proces się sprawdził.
– Wiem to od dziesięciu lat – odparła Francesca.
Ale Brunhildy nie obchodziła przeszłość, tylko przyszłość.
– Zapoznała pani moich techników z nim na tyle, by mogli go odtworzyć?
Tak. Wprowadziłam tylko kilka poprawek. Byliście bardzo bliscy jego wdrożenia.
– A więc z czasem dokonalibyśmy tego?
– Chyba nie – odparła Francesca po chwili zastanowienia. – Pani proces i mój są jak dwie linie równoległe. Mogą być bardzo blisko siebie, ale nigdy się nie przetną. Ja wykonałam swoje zadanie, pora więc, by dopełniła pani warunków umowy.
– Oczywiście. – Brunhilda zdjęła z pasa radiotelefon, włączyła go i z uśmiechem świdrując Franceskę zimnymi niebieskimi oczami powiedziała do mikrofonu: – Powiedzcie Kradzikom, że kobieta z NUMA należy do nich.
– Chwileczkę! – Francesca chwyciła ją za muskularną rękę. – Przyrzekła pani…
Brunhilda z łatwością strąciła jej dłoń.
– Uprzedzałam, że nie wolno mi ufać – odparła. – Zademonstrowała pani swój proces, więc pani znajoma nie jest mi już potrzebna. – Ponownie przyłożyła radiotelefon do ucha i uśmiech zniknął z jej twarzy. – Jak to? – warknęła. – Dawno? – Zatknęła radiotelefon za pas. – Panią zajmę się później – obiecała Francesce i zrobiwszy wojskowy w tył zwrot, odmaszerowała do windy dla personelu.
Francesca zamarła ze zgrozy. Lecz po chwili – w reakcji na perfidię Brunhildy – rozgorzała w niej od nowa tłumiona przez dziesięć lat wściekłość. Gdyby Gamay zginęła, łatwiej było jej teraz podjąć tę decyzję. Zacisnąwszy szczęki, z determinacją zagłębiła się na powrót w labirynt rur.