39

Gamay niemal poczuła ulgę, kiedy przyszli po nią dwaj strażnicy. Miała serdecznie dość siedzenia w celi, z której nie można było uciec, chyba że wysadziwszy drzwi z zawiasów. Postanowiła pomówić z kimś w NUMA o wyposażeniu pracowników agencji w wynalazki w stylu Jamesa Bonda.

Ze struchlałym sercem podążyła ze strażnikami labiryntem korytarzy. Była pewna, że zgubiłaby się tu po kilku krokach. Zatrzymali się przed dwuipółmetrowymi ciężkimi drzwiami z brązu, z odlanymi scenami z mitologii. Dominujący motyw czaszek urozmaicała kolekcja olbrzymów, karłów, dziwnych potworów, dzikich koni, powyginanych drzew, runów z błyskawicą wokół centralnego symbolu – pięknego wiosłowego okrętu.

Jeden strażnik wcisnął guzik na ścianie, bezszelestnie otwierając drzwi, a drugi szturchnięciem lufy wepchnął Gamay do środka.

– To nie nasz pomysł – powiedział takim tonem, jakby się usprawiedliwiał.

Drzwi zamknęły się.

– Uroczo – mruknęła pod nosem, rozglądając się po pomieszczeniu.

Znajdowała się w ogromnej sali, większej od boiska futbolowego, której gigantyczne rozmiary podkreślały rzędy zapalonych pochodni na ścianach.

Pośrodku komnaty, w świetle bijącym od czterech wysokich kociołków z rozżarzonymi węglami, stał okręt z rozwiniętym kwadratowym żaglem, bliźniaczo podobny do tego na drzwiach.

Jako archeolog morski, którym została przed ukończeniem studiów z biologii morza, Gamay od razu rozpoznała, że jest to statek wikingów lub jego bardzo wierna kopia. Czyżby była w muzeum? Nie, to raczej bogato zdobiona krypta. Może okręt ten – zgodnie z obyczajem średniowiecznych Skandynawów – służył za grobowiec? Po części z ciekawości, lecz głównie dlatego, że nie miała wyboru, ruszyła w jego stronę.

Kiedy szła przez wielką salę, z ciemności obserwowały ją dwie pary zaczerwienionych oczu. Te same oczy obserwowały ją łapczywie wcześniej na ekranie monitora, gdy leżała w celi. Bracia Kradzikowie spędzili przed ekranem wiele godzin, chłonąc wzrokiem szczegóły jej wyglądu, od ciemnorudych włosów po długie, szczupłe nogi. W podglądactwie bliźniaków nie było krzty erotyzmu. Stanowił on bowiem namiętność zbyt ludzką. Ich interesowało wyłącznie zadawanie cierpień. Przypominali psa nauczonego nie ruszać smakołyku dopóki nie pozwoli mu na to jego pan. Mając jednak Gamay tak blisko, ulegli sadystycznym ciągotom. Przyrzeczono im ją i tę drugą. Korzystając z tego, że Brunhilda zajęta była w laboratorium, samowolnie sięgnęli po obiecaną nagrodę.

Polecili przyprowadzić Gamay do Wielkiej Sali, ale strażnicy wykonali ich rozkaz niezbyt chętnie. W małej armii strzegącej Gokstad, dokonującej niekiedy wypadów na zewnątrz, jak w przypadku Alaski, służyli wyłącznie byli wojskowi, wyrzuceni z elitarnych jednostek na całym świecie: dawni żołnierze francuskiej Legii Cudzoziemskiej, amerykańskich oddziałów specjalnych, piechoty morskiej, piechoty rosyjskiej, angielscy komandosi i najróżniejsi najemnicy. W koszarach żartowano, że do zatrudnienia w korporacji wymagane jest co najmniej dyscyplinarne usunięcie z wojska, a robotę zapewnia wyrok i odsiadka. Wprawdzie zabijali na rozkaz, lecz uważali się za zawodowców wykonujących po prostu to, co do nich należy. Kradzikowie byli inni. Wszyscy znali opowieści o masakrach i mordach, których bracia dopuścili się w Bośni, a ponadto krążyły pogłoski o specjalnych zadaniach, jakie wykonują dla firmy. Najemnicy wiedzieli również o ich bliskich związkach z Brunhildą. Dlatego bez szemrania doprowadzili im uwięzioną.

W pół drogi do statku wikingów Gamay usłyszała charakterystyczny dźwięk uruchamianych silników. Odbite od twardych kamiennych ścian echo wzmocniło ich terkot. Na prawo i na lewo od okrętu rozbłysły pojedyncze reflektory i zaczęły wolno sunąć w jej kierunku.

Motocykle!

Na widok sylwetek motocyklistów Gamay poczuła się jak łania przebiegająca przez autostradę. Nagle silniki ryknęły na najwyższych obrotach i motocykle ruszyły w jej kierunku niczym dwie rakiety.

Dostrzegła ostre piki oparte o kierownice.

Motocykliści nacierali na nią niczym karykaturalni rycerze podczas turnieju. Ale gdy piki już miały przebić jej brzuch, motocykle nagle skręciły w bok i znalazły się za Gamay. Obróciła się. Prześladowcy stanęli w miejscu oświetlając ją z dwóch stron reflektorami jarzącymi się jak ślepia wielkiego, mruczącego kota.

Siedzieli na dwóch terenowych yamahach 250, na których strażnicy patrolowali ogrodzenie wokół wielkiej posiadłości. Piki wzięli z kolekcji broni zdobiącej ściany Wielkiej Sali. Natura poskąpiła Kradzikom wyobraźni, dlatego niezależnie od tego, czy ich ofiarą była młoda dziewczyna, czy starzec, działali zawsze wedle jednego schematu: zniewolić, przerazić, zadać ból i zabić.

– Jeżeli pobiegniesz szybko… – doszedł ją z ciemności głos z lewej.

– To może cię nie złapiemy – dopowiedział głos z prawej.

Akurat! Po głosach poznała, że są to ci sami karykaturalni debile, którzy wtargnęli do jej domu. Najwyraźniej pragnęli trochę się z nią pobawić.

– Pokażcie się! – zawołała.

Odpowiedziało jej terkotanie silników pracujących na jałowym biegu. Kradzikowie przywykli, że ich ofiary kulą się ze strachu i błagają o życie. Nie wiedzieli, co począć z takim żądaniem bezbronnej kobiety. Zaciekawieni, podjechali bliżej i zatrzymali kilka metrów od niej.

– Kim jesteście? – spytała.

– Śmiercią – odpowiedzieli jak jeden mąż.

Chwila odroczenia wyroku dobiegła końca. Silniki znów zagrały. Motocykle stanęły na tylnych kołach. A potem ich przednie koła opadły i z piskiem opon maszyny skoczyły przed siebie, przecięły sobie drogę, zaczęły krążyć. Bliźniacy chcieli, by Gamay obracała się w miejscu, aż zakręci się jej w głowie i upadnie bezbronna, dusząc się od płaczu. Lecz ona nie dała się wciągnąć do tej zabawy. Nieustępliwie patrzyła prosto przed siebie, ręce przyciskając do boków. Czuła na twarzy podmuchy duszących spalin. Powstrzymanie się od ucieczki wymagało całej siły woli. Ci dwaj dopadliby ją w jednej sekundzie i podcięli nogi pikami.

Gdy spostrzegli, że nie myśli uciekać, podjechali bliżej. Ostre piki rozdarły jej koszulę. Gamay wciągnęła brzuch i ruszyła naprzód. Szła, wolno odmierzając kroki. Zachwyceni tym nowym wyzwaniem prześladowcy, zaczęli na zmianę przejeżdżać przed nią, w ostatniej chwili cofając piki. Szła dalej, ogłuszona hukiem silników. Ani myślała zwalniać kroku. Dobrze wiedziała, że mogą ją zabić, kiedy im się spodoba.

Z prawej usłyszała odgłos nadjeżdżającego motocykla. Bardzo ryzykując, nagle przystanęła. Zaskoczony tym motocyklista z trudem ją ominął. Zatoczył ciasny krąg, ale manewr ten zakłócił widać tajemniczą łączność pomiędzy jeźdźcami, bo zdezorientowani zaczęli jeździć w kółko. Przebiegła przed zadartym dziobem okrętu, zamierzając wskoczyć na jego pokład, ale natrafiła na przeszkodę z okrągłych tarcz, chroniących burtę ponad otworami na wiosła. Zrozumiała, dlaczego prześladowcy pozwolili jej podejść tak blisko niego. Wiedzieli, że nie będzie łatwo tu się wdrapać.

Na pokład można było wejść tylko po schodni przy rufie. Pewnie liczyli, że pobiegnie do niej. Gdy zrobiła ruch w tamtym kierunku, rzucili się, by odciąć jej drogę. Wtedy pochwyciła tarczę, odwróciła się i osłaniając się nią przywarła plecami do burty okrętu. Motocykliści zawrócili yamahy i natarli na nią z wycelowanymi pikami. Ciężką, wykonaną z grubego, wzmocnionego żelazem drewna tarczę przeznaczono dla krzepkiego wikinga, a nie szczupłej kobiety. Na szczęście Gamay była wysoka i wysportowana. Zawiesiła tarczę na lewej ręce i zasłoniła się nią.

W samą porę.

Bum!

Piki wbiły się w tarczę jednocześnie. Siła uderzenia przygwoździła Gamay do burty i zaparła jej dech w piersiach.

Motocykle odjechały na boki, szybko zawróciły i ponownie ruszyły na nią. Gamay położyła tarczę na ziemi, nadepnęła nogą i wyrwała z niej piki. W przeciwieństwie do tarczy były zaskakująco lekkie – z cienkimi drzewcami i wąskimi grotami z brązu. Widocznie przeznaczono je do rzucania, a nie potyczek turniejowych.

Postawiła je obok i osłoniła się tarczą. Przypuszczała, że po stracie broni bracia zamarkują atak, lecz na tarczę spadła niczym błyskawica kolczasta kula na łańcuchu. Choć mocno stała na nogach, cios odrzucił ją do tyłu i powalił na jedno kolano. Utrzymała jednak tarczę, co ocaliło jej życie. Potężny cios drugiego napastnika odłupał od tarczy zewnętrzną warstwę drewna.

Bracia zamienili piki na “gwiazdy zaranne”, broń wymyśloną po to, aby przebijała zbroje. Motory rzuciły się na nią ponownie, nim zdążyła wstać. I znów kolczaste żelazne kule rąbnęły w tarczę. Po drugim uderzeniu chroniące ją drewno rozpadło się w drzazgi i w ręku Gamay zostały już tylko rzemienie i rama tarczy.

Chwyciła pikę i ustawiła pod kątem. Motocykliści powstrzymali atak, jeżdżąc tam i z powrotem. Kiedy jeden z nich ruszył na nią, ostrze piki powędrowało w jego kierunku jak strzałka kompasu. Gamay wstrzymała oddech. Napastnik w ostatniej chwili zawrócił. Drugi nadjechał z lewej. Gdy obracała się w jego stronę, dostrzegła, że szykuje się atak z prawej. Stosowali klasyczną taktykę oskrzydlającą. Nie byli jeszcze gotowi na pełną ofensywę, więc badali jej reakcję.

Jeden z nich przemknął na wprost niej, przekonany, że znajduje się poza zasięgiem piki. Jednak Gamay rzuciła nią jak oszczepem. Pika trafiła w szprychy przedniego koła. Siła jego obrotów wprawdzie strzaskała drzewce, ale jeździec poszybował nad kierownicą, a przewrócony motocykl pojechał po posadzce, ciągnąc za sobą snop iskier. Motocyklista upadł na podłogę i zastygł w bezruchu.

Drugi napastnik przerwał atak i skierował reflektor na leżącego. Zsiadł z motoru. Wiedział, że jego brat zginął. Poczuł jego strach i ból w chwili, gdy skręcił on kark. Kiedy jęk, który z siebie wydał, zamienił się w rozdzierający wrzask, a wreszcie w iście wilcze wycie, Gamay przeszły ciarki. Zaczęła się przesuwać w stronę rufy w nadziei, że jeśli dostanie się na pokład, znajdzie inną broń. Ale napastnik dostrzegł jej ruch i w mgnieniu oka dosiadł motocykla. Wysunęła pikę przed siebie. Kiedy nadjechał z boku, poczuła, że broń drgnęła i zabrzęczał metal. Napastnik odrąbał grot toporem bojowym z krótkim trzonkiem. Zatrzymał motor, uniósł topór nad głową, a potem ruszył, żeby się z nią rozprawić.

Pobiegła w stronę rufy. Natychmiast ją dogonił i powalił uderzeniem motocykla w nogi. Po upadku na twardą posadzkę poczuła ostry ból w łokciach i kolanach. Najgorsze jednak było to, że napastnik stał tuż nad nią.

– Mój brat… nie żyje… – powiedział i urwał, jakby oczekiwał, że bliźniak dokończy zdanie. – Zabiłaś… a teraz ja zabiję ciebie. Najpierw… odetnę nogi. Po kolei… Potem ręce.

W czarnych skórzanych spodniach i bezrękawniku wyglądał jak kat. Obnażył w wyczekującym uśmiechu lśniące metalowe zęby. Gamay spróbowała się odsunąć, ale przygwoździł jej nogę butem. Krzyknęła.

Gdy unosił topór w górę, coś zafurkotało. Napastnik zacharczał, wolną ręką chciał sięgnąć do sterczącego mu z boku głowy bełtu, ale nie zdążył. Jego zaczerwienione oczy zgasły i zwalił się jak kłoda. Gamay przetoczyła się w bok, unikając spadającego topora, który z brzękiem uderzył o posadzkę. Usłyszała szybkie kroki, czyjeś silne ręce podniosły ją z ziemi i ujrzała uśmiechniętą twarz Zavali. A potem zjawił się Austin. Ze starą kuszą w rękach.

– Nic ci nie jest? – spytał.

– Nic, czego by nie naprawił porządny przeszczep skóry – odparła. Widząc w ręku Joego broń, którą pożyczył od strażnika, dodała: – Po co odgrywać Wilhelma Tella, skoro macie to?

– Bo za szeroko pruje – rzekł Zavala. – Świetnie się nadaje do wykoszenia szarżującego oddziału, ale nie do precyzyjnego snajperskiego strzału. Ukląkł przy zabitym bliźniaku. – Miałeś trafić w jabłko na czubku jego głowy.

– Następnym razem wyceluję wyżej – odparł Austin, odrzucając kuszę.

Gamay cmoknęła obu w policzki.

– Tak się cieszę z waszego widoku, że zniosę nawet najgłupsze żarty – powiedziała.

– Widzę, że nieźle sobie radziłaś – pochwalił ją Austin, przyjrzawszy się zwłokom przy motocyklu.

– Niewiele brakowało, a zostałabym poćwiartowana. Gdzie jesteśmy?

– Nad jeziorem Tahoe.

– Tahoe! Jak mnie znaleźliście?

– Wyjaśnimy ci po zabraniu Franceski. Możesz iść?

– Choćby na kolanach, byleby wydostać się z tego lochu. Twarzowe wdzianka – powiedziała, przyglądając się ich białym czapkom i uniformom. – To dzięki nim przepuścili was strażnicy przy drzwiach?

– Nie było żadnych strażników.

– Pewnie nie chcieli brać odpowiedzialności za tę parę klonów.

– Tak naprawdę to zajrzeliśmy tu na chybił trafił. Widząc, że bawisz się w berka ze swoim topornym znajomym, porwałem ze ściany kuszę i czekałem, aż wystawisz mi go na strzał. – Austin wziął pistolet jednego z zabitych. – Osiodłamy konie, zanim nadjedzie pościg?

Gamay skinęła głową i utykając ruszyła do drzwi, w opiekuńczej asyście dwóch mężczyzn po bokach. W tym momencie otwarły się drzwi i do komnaty wkroczyła Brunhilda. Była sama, lecz jak zawsze imponująca i wyniosła. Podeszła, ledwie spojrzawszy na trupy, stanęła na szeroko rozstawionych muskularnych nogach i podparła się pod boki.

– Jak rozumiem, to wasza robota – przemówiła.

– Przepraszamy za bałagan – odparł Austin, wzruszając ramionami.

– Debile. Gdybyście ich nie zabili, musiałabym to zrobić sama. Złamali moje rozkazy i skalali to święte miejsce.

– Niemniej współczuję, bo wiem, jak trudno dziś o dobrych pachołków.

– Nie tak trudno, jak się wydaje. Chętnych do zabijania nie brakuje. Jak dostaliście się tutaj?

– Frontowymi drzwiami. Co to za miejsce?

– Serce i dusza mojego imperium.

– A więc to pani jest tą nieuchwytną Brunhildą Sigurd – powiedział Austin.

– Tak, ja też wiem, kim jest pan. Obserwowaliśmy was, panie Austin, odkąd odwiedziliście naszą fabrykę w Meksyku. To ładnie z waszej strony, że zaszczyciliście nas wizytą.

– Ależ nie ma o czym mówić. Musi nam pani zdradzić, kto zaprojektował to wnętrze. Jak myślisz, Joe, w jakim jest stylu, wczesnym rodziny Addamsów czy późnym transylwańskim?

– Chyba bardziej w stylu Wagner modern. Stolik do kawy w kształcie okrętu? Cóż za uroczy detal.

– Czas na naukę – oświadczyła Brunhilda. – Ten okręt symbolizuje przeszłość, teraźniejszość i wspaniałą przyszłość!

– Bardzo stosowny symbol – przyznał ze śmiechem Austin. – Ten okręt płynie donikąd, tak jak pani imperium.

– Stajecie się męczący, panowie z NUMA.

– Nie chcemy nadużyć gościnności. Pozwoli pani, że się pożegnamy.

Zavala ruszył pierwszy i, próbując wyminąć Brunhildę z przyzwyczajenia posłał jej swój firmowy uśmiech. Mimo wszystko była kobietą. Ale nieczuła na jego powszechnie znany męski urok olbrzymka chwyciła go za koszulę i, potrząsnąwszy nim jak terier szczurem, z wielką siłą cisnęła na podłogę. Zavala szybko się pozbierał i – jako niepoprawny dżentelmen wobec wszystkich pań każdej postury i w każdym wieku – posłał jej kolejny uśmiech.

– Wiem, jak pani się czuje – powiedział – ale czy musimy rozstawać się w taki sposób?

W odpowiedzi trzasnęła go na odlew w policzek. Joe zatoczył się, cofnął kilka kroków i otarł krew z kącika ust. Kiedy Brunhilda uniosła pięść do zadania następnego ciosu, w obronie przyjaciela stanął Austin. Ponieważ jednak skoncentrował się na jej rękach, zaskoczyła go klasycznym dla kickboxingu zamachowym kopniakiem lewą nogą, wbijając mu but w pierś. Zanim jeszcze zwalił się na posadzkę z takim impetem, że zadzwoniły mu zęby, poczuł, iż od jej straszliwego ciosu pękają mu żebra.

Na widok padającego Kurta Zavala wyzbył się wszelkich oporów przed uderzeniem kobiety.

– To dwa ciosy bez ostrzeżenia – powiedział cicho.

Swoje studia w nowojorskiej wyższej szkole morskiej opłacił z pieniędzy, które zarobił na ringu jako zawodowy bokser wagi średniej. Większość walk wygrał, często przez nokaut. Wprawdzie po zdobyciu dyplomu przybrał na wadze, ale wciąż potrafił ją zbić do wymaganych osiemdziesięciu kilogramów. Miał metr siedemdziesiąt siedem wzrostu, Brunhilda była więc od niego o trzydzieści pięć centymetrów wyższa i o dwadzieścia kilka kilogramów cięższa.

Olbrzymka wymierzyła Zavali cios, którym mogłaby mu strącić głowę z ramion. Ale Zavala natychmiast przypomniał sobie o starych ringowych nawykach. Zrobił unik, a kiedy prawa pięść Brunhildy musnęła szczyt jego głowy, lewą ręką uderzył ją w żołądek. Omal nie złamał sobie nadgarstka, ale wytrącił przeciwniczkę z rytmu i jej lewy prosty przeszył powietrze. Chowając się za gardą, Zavala spróbował kombinacji trzech ciosów, którymi w czasach studenckich niejednego posłał na deski. Wyprowadził szybki lewy prosty, poprawił krótkim prawym sierpowym i zakończył lewym hakiem.

Prawym nie trafił, ale lewy hak wylądował na szczęce Brunhildy. Oczy jej zmętniały, lecz tylko na chwilę. Cofnęła się, gdy nacierał, i cepem z góry tak mocno trafiła go w serce, że stracił dech. Kiedy wciągał powietrze do płuc, przebiła się przez jego gardę i rąbnęła w brzuch. Zavala przyjął uderzenie na twarde napięte mięśnie i strzelił ciosami z obu rąk, mierząc w szczękę. Oba chybiły. Kiedy zaskoczona tak szybką i fachową reakcją Brunhilda zrozumiała, z kim ma do czynienia, wykorzystując przewagę wzrostu i zasięgu ramion zaczęła bombardować go ciosami z dystansu.

Przejrzawszy jej strategię, Joe próbował trafić w podbródek olbrzymki hakami z dołu, ale trzymała się w bezpiecznej odległości, okładając go cepami. Lewe oko mu spuchło, z nosa ciekła krew. Szerokim sierpowym ponad ręką Brunhildy trafił ją w szyję, ale w zamian otrzymał kolejny bolesny cios w głowę. Pomimo swojej postury przeciwniczka była tak szybka, jak najlepsi znani mu bokserzy wagi średniej. Starzy kibice bokserscy powiadali, że dobry duży bokser zawsze pokona dobrego, lecz małego. Joe miał jednak nadzieję, że ów truizm nie odnosi się do dużej bokserki.

Nacierał wytrwale, zupełnie nie wyczuwając dystansu, a jego mocne ciosy pruły powietrze. Wiedział, że wytrzyma jeszcze najwyżej minutę, a potem olbrzymka dwoma kopniakami złamie mu kark.

Wtem całkiem niespodziewanie przeciwniczka opuściła ręce i osunęła się bezwładnie na posadzkę. Oszołomiony Joe znieruchomiał, otarł pot z oczu i zobaczył wówczas, że nad leżącą Brunhilda stoi Gamay. W rękach trzymała drewnianą tarczę.

– Są inne sposoby na uziemienie tej skandynawskiej jędzy! – oświadczyła z wściekłością w oczach.

Austin podźwignął się z trudem i, trzymając się za pęknięte żebra, przyjrzał się im.

– Mam nadzieję, że czujemy się lepiej niż wyglądamy – powiedział.

– Poczuję się znacznie lepiej, kiedy się stąd wyniesiemy – wymamrotał przez spuchnięte wargi Zavala.

– Chwileczkę. – Austin szybko rozejrzał się po sali. – Musimy odwrócić uwagę.

Bez wahania podszedł do jednego ze stojących przy okręcie żelaznych kociołków i wysypał rozżarzone węgle na pokład. A potem wszedł na okręt i rzucił na nie stos tarcz. Płomienie objęły maszt i, liznąwszy spód kwadratowego skórzanego żagla, po kilku sekundach zmieniły go w płachtę ognia. Czarny, gryzący, skłębiony dym wzbił się pod sufit.

Dokonawszy dzieła, Austin pierwszy ruszył do drzwi. Stanęli obok nich i czekali. Zaczekali przy nich z boku. Komnatę zaczął z wolna wypełniać dym. Po kilku minutach do środka wpadli strażnicy. Nagły dopływ świeżego powietrza podsycił ogień i przez Wielką Salę potoczyły się czarne kłęby dymu. Strażnicy, którzy pobiegli wprost do okrętu, nie zauważyli trzech postaci, wymykających się przez otwarte drzwi.

Загрузка...