Paul Trout stał nieruchomo w drzwiach chaty, obserwując i nasłuchując. Od wielu godzin pełnił wartę, wpatrując się w ciemność, wyostrzonymi zmysłami łowiąc wszelkie zmiany w rytmach nocy. Patrzył, jak kończy się dzień, a cienie mieszają się z półmrokiem wokół tlących się ognisk. Ostatni tubylcy poznikali w chatach jak milczące ponure duchy i w wiosce zapadła cisza, przerwana na krótko stłumionym płaczem dziecka. Nie było to w żadnym razie miłe i bezpieczne miejsce. Paul miał wrażenie, że trafili do szpitala dla ofiar zarazy.
Dieter wyrzucił z sąsiedniej chaty zamieszkującą tam indiańską rodzinę i szerokim gestem, niczym portier w Ritzu, zaprosił Paula i Gamay do środka.
Przez ściany z trawy do ciemnego wnętrza przesączały się pasemka światła. W ciasnym pomieszczeniu bez podłogi było bardzo duszno. Na wspierających konstrukcję palach wisiały dwa hamaki, a umeblowanie składało się z dwóch prymitywnych zydli i wspartej na pieńkach deski do krojenia. Ale to nie duchota i prymitywne warunki przeszkadzały Paulowi. Dręczyło go poczucie, że znaleźli się w pułapce.
Zwyczajem przejętym od swojego ojca, rybaka z Cape Cod, pociągnął nosem. Wyobraził sobie, jak w ciemnościach przed świtem ojciec idzie na koniec mola, wietrząc nosem niczym stary pies myśliwski. “Idealnie, kapitanie – mówił zwykle. – Płyńmy na łów”. Ale były też dnie, kiedy marszczył nos i bez słowa szedł do baru. W niezwykły nos starszego Trouta przestano wątpić, kiedy pewnego pięknego ranka został w porcie, a sześciu rybaków straciło życie w niezapowiedzianym sztormie. Po tym fakcie ojciec wyjaśnił, że tego dnia źle mu pachniało.
Paul, choć daleko od morza, w sercu wenezuelskiej tropikalnej dżungli odczuwał to samo. Było tu za spokojnie. Żadnych głosów, pokasływania, nic, co wskazywałoby, że żyją tu ludzie. Wcześniej, korzystając z resztek światła, utrwalił w swej niemal fotograficznej pamięci wszystkie szczegóły wioski. Miał wrażenie, że jej mieszkańcy zniknęli bezgłośnie w nocy. Cofnął się od wejścia i pochylił się nad nieruchomą postacią w hamaku. Gamay uniosła rękę i leciutko dotknęła palcami jego twarzy.
– Nie śpię – powiedziała. – Myślę.
– O czym?
Usiadła i spuściła nogi na ziemię.
– Nie ufam naszemu Latającemu Holendrowi.
– Ja też. Myślę, że ktoś nas obserwuje. – Paul zerknął w stronę wejścia. – Ta chata przypomina mi pułapkę na langusty. Z wejściem, lecz bez wyjścia, chyba że do garnka. Proponuję, żebyśmy zanocowali na łodzi.
– Niechętnie rozstanę się z tymi luksusami, ale trudno, jestem gotowa. Jedno pytanie. Którędy się przekradniemy, skoro nas obserwują?
– Kuchennymi drzwiami.
– Jakoś ich tu nie zauważyłam.
– Widać nie słyszałaś o jankeskiej pomysłowości – odparł z zadowoloną miną Paul. – Stań na czatach, a ja wszystko zorganizuję.
Z pochwy przy pasie wyjął nóż myśliwski, poszedł na tył chaty, klęknął, wsunął dwudziestocentymetrowe ostrze w ścianę i zabrał się do cięcia. Ledwie słychać było jakiś odgłos, ale dla bezpieczeństwa skoordynował je z krzykami nieznanego leśnego zwierzęcia, hałasującego tak głośno, jakby piłowano metal. Po kilku minutach wyciął w tylnej ścianie prostokątny otwór o powierzchni ponad pół metra kwadratowego. Wrócił po Gamay i zaprowadził ją tam. Wystawiła głowę przez otwór, a kiedy upewniła się, że nic jej nie grozi, wyszła na zewnątrz. Sekundę potem przez otwór przecisnął się zbudowany jak koszykarz Paul.
Stali obok siebie za chatą, wsłuchując się w symfonię bzyczeń i nawoływań owadów i ptaków. Wcześniej Gamay wypatrzyła ścieżkę prowadzącą od chat nad rzekę. Ruszyła pierwsza słabo widocznym, mocno ubitym szlakiem i niebawem zostawili za sobą wieś. Poczuli woń butwiejącej rzecznej roślinności. Ścieżka wiodła do ogrodów, które widzieli z rzeki za dnia. Poszli wzdłuż błotnistego brzegu i po kilku minutach dojrzeli zarys łodzi. Zatrzymali się na wypadek, gdyby Dieter nakazał komuś obserwować rzekę. Paul wrzucił do wody kamień ale plusk nikogo nie wywabił z ukrycia.
Wsiedli do ślizgacza i przygotowali go do odpłynięcia o pierwszym brzasku. Paul położył sobie pod głowę kamizelkę ratunkową i rozciągnął się na pokładzie, a Gamay usadowiła się na fotelu, obejmując wartę. Paul wkrótce zapadł w drzemkę. Na początku z powodu upału i brzęczących owadów spał niespokojnie, ale w końcu zmęczenie wzięło górę i zasnął głęboko. W pewnej chwili usłyszał przez sen głos żony, która wołała go po imieniu skądś z daleka, i przez powieki poczuł światło. Zamrugał oczyma i zobaczył Gamay – siedziała w tym samym miejscu, a jej twarz zniekształcał żółty, pełgający blask.
Przy burcie ślizgacza stały trzy łodzie. Pirogi z groźnie wyglądającymi Indianami, uzbrojonymi w ostre jak brzytwa oszczepy i maczety. Płomienie pochodni, które trzymali w wolnych rękach, oświetlały ich przyozdobione jaskrawą czerwienią brązowe ciała i twarze. Czarne włosy sięgały im do linii wyskubanych brwi. Mieli przepaski na biodra, ale jeden nosił na głowie baseballówkę New York Yankees. Przyjrzawszy się strzelbie w jego w rękach, Paul pomyślał, że to jeszcze jeden powód, by nie lubić tej drużyny.
– Cześć – powiedział z uśmiechem.
Indianie nawet nie drgnęli. Ten ze strzelbą dał jemu i Gamay znak, by wysiedli. Na brzegu natychmiast obstąpili ich Indianie. Kibic Yankees wskazał strzelbą w kierunku wsi i otaczający Troutów orszak z pochodniami zaczął się wspinać po stoku.
– Przepraszam, Paul – szepnęła Gamay. – Ale wyrośli jak spod ziemi.
– Nie twoja wina. Zagrożenia spodziewałem się wyłącznie z lądu.
– Ja też. Ale po co się do nich uśmiechnąłeś?
– Nic innego nie przyszło mi do głowy.
– Dieter jest chyba sprytniejszy niż myśleliśmy – powiedziała z żalem.
– Wątpię. Spójrz!
Na polanie przed chatami w świetle pochodni zobaczyli Dietera, bardzo bladego i wystraszonego. Nie bez powodu. Otaczający go Indianie, trzymali groty oszczepów o centymetry od jego wydatnego brzucha. Po twarzy Niemca spływał pot, którego nie mógł otrzeć, bo trzymał ręce podniesione do góry. A na domiar nieszczęścia w serce mierzyło mu z pistoletów dwóch białych. Ubrani jednakowo – w bawełniane spodnie, koszulki z długimi rękawami i skórzane buty – mieli szerokie, skórzane, podobne do monterskich pasy z metalowymi klamrami. Jeden był wielkim, niechlujnym, nie ogolonym drabem, drugi zaś, niższy i chudszy, miał ciemne, płaskie oczy kobry. Herszt Indian podał mu colta Troutów. Niższy zimnymi oczami przyjrzał się Paulowi i Gamay i po chwili przeniósł wzrok na Niemca.
– Oto twoi kurierzy, Dieter – powiedział z francuskim akcentem. – Wciąż zaprzeczasz, że chciałeś mnie oszwabić?
Dieter jeszcze bardziej się spocił.
– Do wczoraj ich nie znałem, Victorze, jak Boga kocham! – przysiągł. – Zjawili się tu, twierdząc, że przysłał ich Ramirez. Mieli mnie ostrzec przed kłopotami w związku z rym zabitym Indianinem. – Łypnął chytrze żółtawymi oczami. – Nie uwierzyłem im. I umieściłem w chacie, żeby mieć na nich oko.
– Tak, widziałem twoje nadzwyczajne środki bezpieczeństwa – rzekł z jawnym lekceważeniem Victor. – A wy kto? – spytał Troutów.
– Ja nazywam się Paul Trout. A to moja żona Gamay. Jesteśmy naukowcami, wspólnie z doktorem Ramirezem badamy delfiny rzeczne.
– A co was sprowadza tutaj? Na tym odcinku rzeki nie ma delfinów.
– To prawda – przyznał Paul. – Ale znaleźliśmy ciało Indianina w pirodze. Ponieważ doktor Ramirez uznał, że mogą z tego wyniknąć kłopoty, wysłał nas, żebyśmy ostrzegli wioskę.
– Dlaczego sam nie przyjechał?
– Skręcił nogę i nie może chodzić. A poza tym chcieliśmy lepiej poznać dżunglę.
– Sprytnie. – Francuz podniósł colta. – A to wasz sprzęt naukowy?
– Nie. To własność doktora Ramireza. Nalegał, żebyśmy go wzięli na wypadek kłopotów. I, jak się zdaje, miał rację.
Victor zaśmiał się.
– Ta opowieść jest taka głupia, że może być prawdziwa. – Przyjrzał się Gamay tak, jak tylko Francuz może taksować kobietę wzrokiem. – Gamay to niezwykłe imię, francuskiego pochodzenia.
Choć w tym, co uważał za szarmanckie, dostrzegła lubieżność, nie zawahała się użyć swych kobiecych wdzięków.
– Wszyscy znani mi Francuzi już dawno by się przedstawili – zwróciła mu uwagę.
– Och, przepraszam za moje maniery. To wynik zadawania się z typami takimi jak ten cochon.
Dieter cofnął się, bo Victor machnął mu lufą przed nosem.
– Jestem Victor Arnaud. A to mój asystent Carlo. – Francuz wskazał na swojego kompana. – Pracujemy dla europejskiego kartelu, który zabiega o zdobycie w dżungli rzadkich substancji organicznych.
– A więc jesteście botanikami, tak jak doktor Ramirez?
– Nie – odparł Arnaud, kręcąc głową. – Dla botaników ta robota jest za trudna. Dysponujemy praktyczną znajomością biologii, ale stanowimy jedynie forpocztę, ekipę zbieraczy, która dostarczy naukowcom do analizy interesujące okazy. Botanicy wkroczą po nas, kiedy przetrzemy drogę.
– Czyli poszukujecie leków? – spytał Paul.
– Raczej przy okazji. Nie jest tajemnicą, że w tym cudownym biologicznym sezamie być może znajduje się lekarstwo na raka. Ale zasadniczo szukamy tu zapachów do perfum i olejków oraz smaków dla przemysłu spożywczego. Jeśli natrafimy na ekstrakty lecznicze, tym lepiej. Mamy pozwolenie rządu wenezuelskiego, a nasza działalność jest w pełni legalna.
Paul spojrzał na wymalowanych dzikusów, na wymierzone pistolety i na twarz autentycznie przerażonego Dietera. Nawet przez chwilę nie wierzył, że ci leśni zbóje zajmują się czymś legalnym. Nie chciał zbytnią dociekliwością rozgniewać Arnauda, ale brak ciekawości z jego strony też byłby podejrzany.
– Pozwolę sobie zauważyć, że jak na ekipę naukową, jesteście bardzo dobrze uzbrojeni – powiedział.
– Oczywiście – odparł Arnaud. – Obawy Ramireza są uzasadnione. Ta dżungla jest niebezpieczna. Na własne oczy widzieliście trupa. – Uśmiechnęli się ironicznie. – Na pewno zadajecie sobie pytanie, co nas łączy z tą nędzną kreaturą – rzekł, wskazując na Dietera. – Użyczył nam Indian z tej wioski do pomocy w poszukiwaniu okazów flory. Znają ten las jak nikt. Dodam, że hojnie mu płacimy.
– Widzę jednak, że chcecie zwolnić pana von Hoffmana z pracy – powiedział z uśmiechem Paul.
– Mamy powód. Nawet jeśli rzeczywiście, tak jak twierdzicie, nie jesteście kurierami, nie zmienia to faktu, że Dieter chciał nas okraść. Szukaliśmy ogromnie cennej rośliny, która dla przemysłu farmaceutycznego, spożywczego i perfumeryjnego może być warta miliony albo nawet miliardy. Jest cudowna. Próbki zawieziemy do Europy do analizy. Tubylcy używają jej od dziesiątków lat, choć, niestety, nie do perfumowania się.
– No to, już po waszych kłopotach – wtrąciła Gamay. – Macie i Dietera, i okazy.
– Chciałbym, żeby to było takie proste – odparł z irytacją Arnaud. – Owszem, mamy tę świnię, ale nasze cenne roślinne próbki gdzieś zniknęły.
– Nie rozumiem.
– O tej zadziwiającej roślinie dowiedzieliśmy się od tubylców, ale żaden nie potrafił jej znaleźć. Rozszerzyliśmy więc znacznie pierwotny teren poszukiwań o nieoznaczone na mapie części dżungli. I tam właśnie napotkaliśmy Indianina, którego później znaleźliście martwego. Miał przy sobie próbki tej rośliny. Chcieliśmy mu zapłacić za pokazanie nam, skąd je wziął, ale odmówił. Ugościliśmy go więc, licząc, że zmieni zdanie.
Paul przypomniał sobie pręgi na ciele zabitego.
– A kiedy nie powiedział, zabiliście go? – spytał.
– O nie, to nieprawda. Za goszczenie go i pilnowanie okazów odpowiadał Dieter. Ale którejś nocy zalał się i tamten Indianin uciekł. Doszliśmy do wniosku, że odpłynął z okazami. A jeżeli tak, to musiał je mieć przy sobie, gdy go znaleźliście.
– Jak wyglądały?
– Nie rzucały się w oczy. Małe listki z czerwonymi żyłkami, którym zawdzięczają miejscową nazwę “krwawe liście”.
– Przejrzeliśmy zawartość torby tego Indianina – powiedział Paul. – Miał woreczek z leczniczymi ziołami, nie było tam takich liści.
– Otóż to. – Arnaud spojrzał z pogardą na Dietera. – Powiedziałeś, że Indianin uciekł z tą rośliną. Więc kto kłamie?
– Nie wiem, o czym oni mówią – odparł Dieter. – Indianin zabrał torbę z całą zawartością.
– Wątpię – powiedział cicho Arnaud. – Gdyby mieli te liście, to nie wróciliby tutaj i nie zachowywaliby się tak głupio. To ty je masz. – Odbezpieczył colta. – I jeżeli nie powiesz mi, gdzie są, to cię zabiję.
– Wtedy nigdy się nie dowiesz – odparł Dieter, zdobywając się na resztki oporu.
Ale źle wybrał moment. Arnaud nie był bowiem w nastroju do żartów.
– Moi wymalowani znajomkowie, bez skrupułów obedrą cię ze skóry jak małpę.
– Nie twierdziłem, że ci nie powiem! – przeraził się Dieter, a jego rumiana twarz zbladła. – Zależało mi tylko na tym, żeby przedtem omówić warunki.
– No to żałuj, bo okazja na ich omówienie przepadła. Mam dość tej sprawy. Mam dość ciebie. – Arnaud przystawił pistolet do jego ust. – Mam dość twojej kłamliwej gęby.
Rozległ się ogłuszający huk i dolna część twarzy Niemca zniknęła w czerwonym rozbłysku po strzale z bliskiej odległości. Monokl wypadł mu ze zdumionego oka i Dietel runął do tyłu jak drzewo ścięte piłą.
– A co do was – rzekł Arnaud, kierując dymiącą broń w Paula – nie wiem, czy mówicie prawdę. Wyczuwam, że tak. Macie jednak pecha, że akurat odwiedziliście tę świnię. Nic do was osobiście nie mam, ale nie mogę pozwolić, żeby dowiedziano się o tym, co tu zaszło. – Ze smutkiem pokręcił głową. – Przyrzekam jednak, że z pańską piękną żoną załatwię to krótko.
Paul wstrząśnięty egzekucją von Hoffmana, w lot zrozumiał, co oznacza to dla niego i Gamay. Żadnych świadków! Był chudy i flegmatyczny, co uśpiło czujność przeciwników, ale w razie potrzeby potrafił działać błyskawicznie. Naprężył ramiona, gotów złapać Arnauda za przegub i powalić na ziemię.
Wiedział, że w najlepszym razie oberwie kulą, lecz Gamay być może zdoła uciec w zamieszaniu. W najgorszym razie zginą oboje.
W chwili gdy Arnaud miał nacisnąć spust, a Paul Trout szykował się do ostatecznego kroku, Indianin w baseballówce wydał z siebie dźwięk, przypominający kaszlnięcie. Strzelba wypadła mu z rąk i z przerażeniem wpatrywał się w sterczącą mu z piersi długą strzałę. Zrobił ruch, żeby ją wyrwać, ale z rany trysła krew i zwalił się, skurczony, obok Dietera.
– Chulo! – wrzasnął inny Indianin i w tej samej chwili powaliła go wielka strzała.
– Chulo! Chulo! – podchwycili w przerażeniu jego towarzysze.
Skądś dobiegło dziwne zawodzące wycie i w krzakach pokazało się upiorne niebiesko-białe oblicze. Potem następne i niebawem zaroiło się od przypominających maski twarzy. Zaświstały strzały, powalające kolejnych Indian. Pogasły rzucone na ziemię pochodnie.
W ciemnościach i zamieszaniu Paul chwycił Gamay za rękę. Nisko pochyleni, pobiegli ku rzece chcąc jak najszybciej wsiąść do łodzi. W szaleńczym pośpiechu o mało nie przewrócili szczupłej postaci, która wyszła z cienia, zagradzając im drogę.
– Stójcie! – powiedziała stanowczo.
Była to Tessa, żona Dietera.
– Biegniemy do łodzi – odparła Gamay. – Chodź z nami.
– Nie! – Indianka wskazała na rzekę. – Patrzcie!
Na brzeg z dużych piróg wysypały się gromady Indian z niebiesko-białymi twarzami, przyświecające sobie pochodniami.
– Tędy bezpieczniej – zapewniła, pociągając Gamay za rękę.
Zaprowadziła Troutów w ciemny las. Po nogach i twarzach cięły ich krzaki i kolce. Wycie ścichło. Było tu tak gorąco i ciemno jak we wnętrzu ziemi.
– Dokąd nas prowadzisz? – spytała Gamay, zatrzymując się, żeby złapać oddech.
– Nie stawaj. Zaraz przyjdą Chulo.
I rzeczywiście, wojenne wycie znów zabrzmiało głośniej. Ruszyli dalej. Po kilku minutach żona Dietera przystanęła. Znajdowali się wśród zdeformowanych, grubych pni, wysokich na trzydzieści metrów drzew. Jednak ledwie widoczna w świetle księżyca z trudem przedzierającym się przez liściaste sklepienie, uniosła rękę. Troutowie zadarli głowy, ale zobaczyli jedynie ciemność, przetykaną gdzieniegdzie łatami srebrzystoszarego nocnego nieba.
Wówczas Tessa, niczym nauczycielka pracująca z ociemniałymi dziećmi, wcisnęła im do rąk coś, co przypominało w dotyku martwe węże. Grube nylonowe liny. Paul przypomniał sobie pasy Araauda i jego kompana oraz wzmiankę Dietera o sterowcu. Rozejrzał się. Tessa zniknęła.
– Wspinaj się po tej linie – zachęcił żonę. – Będę tuż za tobą.
Chwilę później znajdował się już kilka metrów nad ziemią. Głośny oddech Gamay świadczył, że jest tuż nad nim.
Raptem z dołu dobiegło ich dziwne śpiewne wycie i pojawiły się pochodnie Chulo. Wyrzucane przez Indian w górę, zataczały łuki i opadały jak gasnące komety. Choć Paul i Gamay spodziewali się w każdej chwili, że przeszyją ich wielkie strzały, wspinali się dalej.
Wreszcie uznali, że znaleźli się poza ich zasięgiem, spojrzeli w dół i zobaczyli dwóch wspinających się po linach Indian. Oczywiście skoro były tam dwie liny, to musiało ich być więcej.
– Jestem na wierzchołku! – zawołała znad jego głowy Gamay.
Wspinając się, poczuł jej rękę, którą wyciągnęła, by pomóc mu wdrapać się na gruby konar. Stękając z wysiłku, podciągnął się w górę i natrafił dłonią na gładką, gumowatą powierzchnię. W słabym świetle księżyca, rozproszonym przez mgłę wiszącą nad drzewami, ponad liściastym baldachimem dostrzegł wielką, niczym pajęcza sieć platformę z siatki i rur. Pomyślał z podziwem, że jest to bardzo pomysłowy pomost. Nie mógł dłużej go podziwiać, bo z dołu słyszał już głośne sapanie. Sięgnął do noża myśliwskiego, ale przypomniał sobie, że Indianie zabrali mu go wraz z coltem.
W tym momencie usłyszał wołanie Gamay, wskazującej na pękatą sylwetkę małego sterowca w górze nad nimi. Z dołu dobiegł go trzask gałęzi. Indian Chulo dzieliły od nich sekundy. Paul puścił linę, po której się wspinał, i po miękkiej siatce z pewnym trudem dotarł do liny przytrzymującej sterowiec. Chwycił ją i tak naprężył, by Gamay mogła wdrapać się do gondoli pod balonem. Po chwili dołączył do żony.
– Wiesz, jak się tym lata? – spytała.
– Nie powinniśmy mieć trudności. Wyobraź sobie, że to łódź. Po pierwsze, trzeba zwolnić cumę.
Jako dziewczyna, Gamay przepłynęła łódką Wielkie Jeziora, dlatego, choć porównanie Paula nie przekonało jej, nabrała otuchy. Szybko odwiązali resztę lin przytrzymujących sterowiec. Statek zawahał się chwilę, jakby się zastanawiał, co ma robić po czym uniósł się wolno ponad drzewa. W dole dostrzegli podskakujące cienie, które próbowały złapać zwisające liny, ale sterowiec był poza ich zasięgiem.
Pofrunęli niczym puszek mlecza, zadając sobie pytanie, czy nie wpadli z deszczu pod rynnę.