Śniady nocny strażnik, były żołnierz piechoty morskiej, stał na końcu mola Walhalli i palił papierosa. Kiedy zjawił się jego zmiennik i poprosił o raport, zmrużonymi oczami spojrzał na lśniące w słońcu jezioro i pstryknięciem posłał niedopałek do wody.
– Ruch jak w ulu – odparł śpiewnym akcentem z Alabamy. – Całą noc latały śmigłowce.
Na dźwięk łopat nadlatującego helikoptera były żołnierz Zielonych Beretów, zmiennik strażnika, spojrzał w górę.
– Mamy następnych gości – powiedział.
– Co się dzieje? Pracuję w nocy, a śpię w dzień, więc mało do mnie dociera.
– Na naradę zlatują się grube ryby. Cała załoga na nogach, a teren strzeżony jak nigdy. – Zmiennik spojrzał na jezioro. – Płynie “Królowa Tahoe”, punktualnie.
Podniósł lornetkę do oczu i skierował ją na tyłnokołowiec sunący wolno w stronę północnego krańca jeziora. “Królowa Tahoe” przypominała trochę parowiec z filmu Statek komediantów. Pomalowana na biało wyglądała jak polukrowana, a jej dwa pokłady oddzielone były jasnoniebieskim pasem.
Z przodu miała dwa wysokie czarne kominy, a młócące spokojną wodę jeziora, pchające ją naprzód koła łopatkowe biły w oczy jaskrawą czerwienią. Na górnym pokładzie trzepotały na wietrze czerwone, białe i niebieskie chorągiewki.
– Hmm – mruknął strażnik, lustrując pokład. – Niewielu tam dziś turystów.
Nie byłby tak spokojny, gdyby wiedział, że przyglądają mu się te same zielone jak rafa koralowa oczy, które wczoraj patrzyły na niego spod paralotni. Austin stał w przypominającej kształtem pudełko cygar sterówce na pokładzie dziobowym. Obserwował strażników na molu, oceniając ich czujność. Widział, że są uzbrojeni, ale najwyraźniej się nudzili.
Przy sterze stał kapitan statku, pochodzący z Emerald Bay, doświadczony weteran żeglugi jeziorowej.
– Zwolnić o parę węzłów? – spytał.
Tylnokołowiec był zbudowany z myślą o wygodzie, a nie szybkości podróży. Jeśli zwolni jeszcze bardziej, stanie w miejscu, pomyślał Austin.
– Płyniemy tak jak teraz, kapitanie – odparł. – Ze spuszczeniem łodzi nie powinno być problemu.
Spojrzał na molo i zobaczył, że jeden strażnik odchodzi, a drugi się chowa. Liczył, że utnie sobie drzemkę.
– Dziękuję za pomoc. – Wyciągnął dłoń. – Mam nadzieję, że nie sprawiliśmy panu kłopotu, wynajmując statek w ostatniej chwili.
– Żegluję tą łajbą tam i z powrotem i jest mi obojętne, kto nią płynie. A poza tym ten rejs jest znacznie ciekawszy od zwykłej wycieczki.
Firma żeglugowa nie chciała tracić dziennych dochodów, a przekonanie jej, że wynajęcie statku jest sprawą wagi państwowej, wymagało sięgnięcia do kieszeni i telefonów z samego Waszyngtonu.
– Cieszę się, że sprawiliśmy panu frajdę – powiedział Austin. – Pora. ruszać. Kiedy pan nas wysadzi, nie zwalniajcie.
– A jak wrócicie?
– Właśnie się zastanawiamy – odparł z uśmiechem Austin.
Opuścił sterówkę i zszedł do przestronnego salonu na dolnym pokładzie. Zwykle byłoby tam pełno turystów, którzy jedząc i pijąc podziwialiby wspaniałe krajobrazy. Dziś siedzieli tam tylko dwaj ludzie, Joe i Paul – Zavala włożył już wojskowy skafander z czarnym kapturem, a Trout przeglądał jakiś wykaz. Austin szybko się przebrał, a potem wraz z Zavalą przeszedł przez furtę w relingu, przez którą wsiadali i wysiadali pasażerowie.
Gdyby nie wisząca przy burcie tylnokołowca drewniana platforma, wpadliby do wody. Zbudowana na morskich pontonach ratowniczych – podłużnych kiszkach z mocnego nylonu – tratwa mogła unieść kilka ton. Rankiem umieścili na niej łódź podwodną. Contos sprawdzał właśnie, czy podczas pośpiesznego montażu nie popełnili większych błędów.
– Jak wygląda? – spytał Austin.
– Nie tak dobrze jak ta, którą Huckleberry Finn pływał po Missisipi – odparł Contos, kręcąc głową. – Ale obleci z braku laku.
– Dzięki za takie uznanie dla naszego szkutniczego kunsztu – rzekł Zavala.
– Postarajcie się jej nie stracić – powiedział Contos. – No bo na czym będę przeprowadzał testy?
Bez osłaniających go płacht Seabus wyglądał jak gruba plastikowa kiszka. Był wersją turystycznej łodzi podwodnej pływającej na Florydzie, przeznaczoną do transportu ekip pracujących pod wodą na średnich głębokościach. W przezroczystym sztywnym kadłubie z akrylu przewoził do sześciu osób wraz ze sprzętem. Kadłub spoczywał na grubych, okrągłych płozach, kryjących balast, zbiorniki trymowe i pędniki. Wyżej, przy burtach, znajdowały się dodatkowe zbiorniki balastowe i pojemniki ze sprężonym powietrzem. Tę zewnętrzną konstrukcję spajała ze sztywnym kadłubem twarda okrągła rama. Dwuosobowy kokpit umieszczono z przodu łodzi, a z tyłu znajdowało się jej elektryczno-hydrauliczno-mechaniczne serce i śluza powietrzna, umożliwiająca nurkom opuszczanie i powrót do Seabusa pod wodą.
– Zbliżamy się do celu – oznajmił Trout i spojrzał na zegarek. – Trzy minuty do wodowania.
– Jesteśmy gotowi – odparł Austin. – A jak z tobą, Paul?
– Nie może być lepiej – odparł z niepewnym uśmiechem Trout.
Wcale nie czuł się dobrze. Bardzo martwił się o Gamay i strasznie pragnął wziąć udział w tej akcji. Niemniej wiedział, że ze swoją niesprawną ręką tylko by zawadzał. Austin przekonał go, że na powierzchni jest potrzebny ktoś trzeźwo myślący, kto w razie niebezpieczeństwa wezwie wojsko.
Do przeniesienia łodzi podwodnej na tratwę sprowadzili dźwig. “Królowa Tahoe” odpłynęła wczesnym rankiem, zanim na nabrzeżu zrobił się ruch. Trzymała się blisko brzegu aż do chwili, kiedy zawsze wyruszała w rejs. Mimo dużego obciążenia holowana tratwa huśtała się i kołysała na boki. Na dany sygnał Zavala i Austin jednocześnie przekłuli nożami nylonowe pontony. Głośny syk powietrza szybko przeszedł w bulgotanie. Pontony sflaczały. Kiedy tył tratwy zanurzył się w wodzie, odpięli liny przytrzymujące łódź podwodną, weszli do niej przez właz rufowy, sprawdzili szczelność i usadowili się w kokpicie.
Przód tratwy uniósł się w górę, lecz wkrótce opadł i zaczął tonąć, bo z pontonów uszło powietrze. Jak na tak nowoczesną łódź podwodną, była to prymitywna metoda wodowania, ale zdała egzamin. Po zatonięciu tratwy Seabus utrzymał się na wodzie. Zatańczył w kilwaterze tylnokołowca i zniknął w pianie ubitej przez łopaty kół na rufie. Kiedy opuścili się niżej, woda z niebieskozielonej stała się granatowoczarna.
Austin wyregulował balast i zawiśli piętnaście metrów pod powierzchnią. Napędzane bateriami silniki zawyły, gdy Zavala dodał gazu i skierował łódź w stronę brzegu. Na szczęście nie natrafili na żaden prąd przeciwny i mogli utrzymać prędkość dziesięciu węzłów. Osiem kilometrów do brzegu pokonali w pół godziny.
Zavala kierował łodzią, Austin śledził ekran hydrolokatora. Skaliste urwisko, sięgające na trzydzieści metrów w głąb jeziora, miało u podstawy szeroką półkę. Na niej, bezpośrednio pod pływającym molem, sonar wykrył bardzo duży obiekt. Podnieśli oczy i na tle jasnego nieba zobaczyli długi zarys pomostu i pływaków. Austin miał nadzieję, że znudzony strażnik nie zwróci uwagi na odgłosy dochodzące spod wody. Kiedy Zavala ciasną spiralą sprowadzał łódź w dół, Austin na przemian śledził radar i sprawdzał wzrokiem otoczenie.
– Przestań schodzić! – polecił.
Zavala zareagował natychmiast i łódź zatoczyła koło niczym głodny rekin.
– Podeszliśmy za blisko półki? – spytał.
– Niezupełnie. Odsuń łódź i zejdź jeszcze piętnaście metrów.
Seabus odsunął się od brzegu półki i ustawił dziobem w jej stronę.
– Madre de Dios! – zdziwił się Zavala. – To jest wielkie jak stadion. Właśnie coś takiego wyleciało w powietrze w Baja. A więc znowu miałeś rację.
– Po prostu dopisało mi szczęście.
– Musimy tam wejść.
– Nie traćmy więc czasu. Proponuję obejrzeć to od spodu.
Joe skinął głową, dodał gazu i płynnie skierował łódź wprost pod potężną budowlę. Jej powierzchnię wykonano z półprzeźroczystego zielonego materiału, trudno dostrzegalnego pod wodą. Takie laboratorium byłoby imponującym osiągnięciem inżynierii nawet na suchym lądzie. Także ono, jak to w Baja, spoczywało na czterech cylindrycznych nogach, umieszczonych na skraju okręgu.
– Na zewnątrz tych nóg są otwory – rzekł Austin. – Prawdopodobnie takie same jak w Meksyku – wlotowe i wylotowe.
Zavala podpłynął do piątego wspornika pośrodku konstrukcji i włączył dwa reflektory.
– Brak otworów kanałowych – powiedział. – Ale co tu mamy? – Przysunął łódź bliżej owalnego zagłębienia, jedynego w gładkiej powierzchni wspornika. – Wygląda na drzwi. Brak tylko powitalnego transparentu.
– Może o nim zapomnieli – odparł Austin. – Co powiesz na to, żebyśmy zaparkowali i złożyli sąsiedzką wizytę?
Zavala posadził delikatnie Seabus na skalnej półce tuż przy wsporniku. Nałożyli aparaty do nurkowania i hełmofony z hydrotelefonami. Do wodoszczelnej torby przy pasie Austin wetknął dużego bowena i zapas amunicji. Był już w niej, zamiast pistoletu maszynowego, który Zavala stracił na Alasce, dziewięciomilimetrowy glock.
Austin pierwszy wsunął się do małej śluzy, zalał jej komorę i otworzył zewnętrzny właz. Zavala dołączył do niego na zewnątrz łodzi kilka minut potem. Podpłynęli do grubego cylindrycznego wspornika, unieśli się w górę i uchwycili się klamer po bokach drzwi. Z prawej strony znajdowała się przezroczysta płytka z dwoma przyciskami – czerwonym i zielonym. Zielony się świecił.
Zawahali się.
– Może być podłączona do alarmu – rzekł Zavala, wypowiadając na głos obawy Austina.
– Pomyślałem to samo. Tylko po co mieliby to robić? Jaki włamywacz by się tu zapuścił?
– Nie mamy wielkiego wyboru. Naciskaj!
Austin nacisnął podświetlony przycisk. Jeśli uruchomił alarm, to go nie usłyszeli. Część wspornika odsunęła się bezgłośnie w bok, odsłaniając otwór podobny do szeroko rozwartych ziewających ust. Zavala dał partnerowi znak, że wpływa pierwszy. Austin podążył za nim. Znaleźli się w pomieszczeniu w kształcie pudła na kapelusze. Na ścianie dostrzegli taki sam przycisk, jak ten, którym otworzyli drzwi. Austin nacisnął go. Przypadkiem tak nieszczęśliwie zaczepił torbą z bronią o drzwi śluzy, że urwała się i została na zewnątrz.
– Trudno – powiedział, uprzedzając pytanie Joego. – Nie ma czasu.
Po zamknięciu wewnętrznych drzwi w środku rozbłysnął krąg świateł. Z komory szybko zniknęła woda, a w suficie otworzył się okrągły właz. Wciąż nic nie wskazywało na to, że zauważono ich obecność. Gdyby nie odległy szum maszynerii, byłoby całkiem cicho.
Austin wspiął się po drabince, wystawił głowę przez właz, a potem dał znak Zavali i ruszył dalej. Znaleźli się w następnym okrągłym, większym pomieszczeniu. Na ścianie wisiało kilka ciemnozielonych kombinezonów płetwonurków. Na półkach leżały aparaty tlenowe, a w dużej szafie rozmaite specjalistyczne narzędzia.
Austin zdjął hełmofon, maskę, aparat i wziął szczotkę z długą rączką i sztywnymi stalowymi kolcami.
– Używają jej do czyszczenia furt wlotowych. W przeciwnym razie obrosłyby glonami.
Zavala podszedł do drzwi w zakrzywionej ścianie i wskazał na jeszcze jedną parę przycisków.
– Zaczynam się czuć jak szympans poddany testom na inteligencję, podczas których naciska guzik, żeby dostać jedzenie.
– Szympans nie miałby tutaj żadnych problemów – odparł Austin.
Na jego znak Zavala nacisnął zielony przycisk. Drzwi otworzyły się i weszli do pomieszczenia z kabinami prysznicowymi i półkami. Z jednej z nich Austin zdjął zawiniętą w plastik paczkę i otworzył. Był w niej dwuczęściowy biały komplet z lekkiej syntetycznej tkaniny. Bez słowa zdjęli skafandry płetwonurków i na termiczną bieliznę szybko włożyli białe uniformy. W paczkach znaleźli też ściśle przylegające do głowy czepki, co ucieszyło Austina, bo jego srebrnoplatynowa czupryna zbyt rzucała się w oczy.
– Jak wyglądam? – spytał czując, że to ubranie jest dla niego stanowczo przyciasne.
– Jak wielka, paskudna pieczarka.
– O taki właśnie kamuflaż mi chodziło. Idziemy.
Weszli do ogromnego pomieszczenia z wysokim sklepieniem z różnej grubości rurami i przewodami. Dobiegający zewsząd szum świdrował uszy.
– To jest to – mruknął Austin.
– Przypomina mi scenografię z filmu Obcy – powiedział Zavala.
Zza grubej pionowej rury wyłoniła się znienacka postać w bieli. Zesztywnieli i sięgnęli po broń, której nie mieli, ale idący z jakimś przyrządem pomiarowym technik ledwie na nich spojrzał i zniknął w labiryncie przewodów. Wielkie pomieszczenie składało się z dwóch poziomów, oddzielonych pomostami i kratownicami. Postanowili wspiąć się wyżej, by mieć lepszy widok na laboratorium i uniknąć spotkań z innymi technikami. Weszli tam po najbliższych schodach. Żaden z zajętych pracą techników nie spojrzał w górę. Z wysoka laboratorium robiło jeszcze większe wrażenie. Przypominało futurystyczny ul wypełniony brzęczeniem pszczół.
– Przeszukanie tego miejsca zajęłoby nam cały dzień – orzekł Austin. – Znajdźmy przewodnika.
Zeszli schodami na dół i ukryli się za dużą rurą. Przed wielkim pulpitem sterowniczym stało plecami do nich trzech techników, najwyraźniej bardzo zaabsorbowanych pracą.
Dwóch odeszło, trzeci został. Rozejrzawszy się szybko, czy nikt go nie widzi, Austin błyskawicznie dopadł do nic nie podejrzewającego człowieka i potężnym ramieniem otoczył jego szyję.
– Ani słowa, bo ci skręcę kark – zagroził i zaciągnął jeńca za rurę. – To nasz nowy przewodnik – przedstawił go Zavali.
Zavala przyjrzał się technikowi.
– My się znamy – powiedział.
Austin obrócił jeńca do siebie. Francesca! W miejsce przerażenia na jej twarzy pojawiła się ulga.
– Co tutaj robicie? – spytała.
– Byliśmy umówieni, pamiętasz? – odparł z uśmiechem. – “Czas i miejsce ustalimy później”.
Uśmiechnęła się mimo zdenerwowania. Nieco uspokojona, rozejrzała się dookoła.
– Nie możemy tu zostać – powiedziała. – Idźcie za mną.
Klucząc pośród labiryntu rur dotarli do pokoiku, w którym stał plastikowy stół i krzesło.
– Zażądałam tego pomieszczenia, żeby móc spokojnie pracować – wyjaśniła. – Przez kilka minut będziemy bezpieczni. Jeżeli ktoś przyjdzie, udawajcie, że tu pracujecie. – Z niedowierzaniem pokręciła głową. – Jak się tutaj dostaliście?
– Busem – odparł Austin. – A gdzie Gamay?
– To jest odsalarnia. Gamay trzymają w rezydencji. Pod silną strażą w celi na parterze.
– Jak się tam dostać?
– Pokażę wam. Z laboratorium pojedziecie windą, która dociera do wagonika na szynie. Wagonik wjeżdża tunelem do podziemi rezydencji. Stamtąd windą wjedziecie na parter. Zdołacie ją uratować?
– Przekonamy się, kiedy spróbujemy – odparł z uśmieszkiem Zavala.
– To bardzo niebezpieczne. Ale macie szansę. Strażnicy są dziś zajęci. Ma się tu odbyć zebranie. Śpieszcie się, zanim zacznie się ruch.
– Jakie zebranie? – spytał Zavala.
– Wiem tylko tyle, że niezwykle ważne. Jeżeli do tego czasu nie uruchomię odsalarni, Gamay zginie.
Francesca wyjrzała z pokoju, żeby sprawdzić, czy droga wolna, a potem zaprowadziła ich do windy. Widać było, że jest wyczerpana. Pod zaczerwienionymi oczami miała ciemne podkówki. Życząc im powodzenia, zniknęła w plątaninie rur.
Nie tracąc czasu, weszli do dziwnej jajowatej windy i poprzez wodę dotarli nią do opisanego przez Franceskę wagonika. Wsiedli do niego i tunelem dojechali do górnej stacji. Wyszli na korytarz. Drzwi windy były kilka kroków dalej. Światełko nad nimi wskazywało, że kabina zjeżdża na dół.
– Jesteśmy mili czy od razu walimy w łeb? – spytał Zavala.
– Spróbujmy być mili.
Drzwi windy otworzyły się i wysiadł z niej strażnik. Z ramienia zwisał mu pistolet maszynowy. Podejrzliwie spojrzał na Zavalę, a potem na Austina.
– Przepraszam – zagadnął grzecznie Zavala. – Gdzie możemy znaleźć kobietę z NUMA. Trudno jej nie zauważyć. Wysoka, z rudymi włosami.
Kiedy strażnik sięgał do pistoletu, wielka jak bochen pięść Austina wyrżnęła go w brzuch. Wydawszy dźwięk jak balon, z którego uchodzi powietrze, osunął się na ziemię.
– Podobno mieliśmy być mili – powiedział Zavala.
– I byliśmy – odparł Austin.
Chwycili strażnika za ręce i nogi i razem wciągnęli go do windy. Zavala podjechał pół piętra w górę i zablokował ją. Austin uklęknął i poklepał mężczyznę w policzek. Strażnik odemknął powieki i widząc jego twarz szeroko otworzył oczy.
– Nie chcemy dziś nikomu robić krzywdy – powiedział Austin. – Dlatego daję ci jeszcze jedną szansę. Gdzie jest ta kobieta?
Strażnik pokręcił głową. Ale Austin nie miał chęci słuchać wykrętów. Przystawił lufę do jego nosa tak blisko, że strażnik zrobił zeza.
– Nie będę tracił czasu – powiedział cicho. – Wiemy, że jest na parterze. Jeśli nie powiesz nam tego ty, znajdziemy kogoś innego. Rozumiesz?
Strażnik skinął głową.
– To dobrze.
Austin chwycił go za kark, podźwignął na nogi, a Zavala wcisnął guzik w windzie. Na parterze nikt na nią nie czekał. Wypchnęli strażnika na pusty korytarz.
– Co z ochroną? – spytał Austin.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Większość strażników jest na górze. Są zajęci pilnowaniem szych zjeżdżających na zebranie.
Austina ciekawiło wprawdzie, jaki jest cel zebrania i kim są jego uczestnicy, ale bardziej obchodził go los Gamay.
– Prowadź – polecił, wbijając w żebra strażnika lufę pistoletu.
Strażnik z ociąganiem poprowadził ich korytarzem i zatrzymał się przed drzwiami otwieranymi kodem cyfrowym. Przez chwilę wahał się, czy nie grać na zwłokę, udając, że nie zna kodu, ale piorunujące spojrzenie Austina ostrzegło go, by lepiej nie próbował. Wystukał kod i drzwi się otworzyły. Pokój był pusty.
– To jej pokój – zapewnił.
Wepchnęli go do środka i rozejrzeli się. To pomieszczenie mogło służyć za więzienie, gdyż drzwi otwierały się tylko z zewnątrz. Zavala podszedł do łóżka, zdjął coś z poduszki i uśmiechnął się.
– Była tutaj – oznajmił.
Ciemnorude pasemko włosów, które trzymał w palcach, należało z pewnością do Gamay.
– Dokąd ją zabrali? – spytał Austin.
– Nie wiem – odparł ponuro strażnik.
– Uważaj, żeby to, co powiesz, nie było twoim ostatnim słowem.
Strażnik nie miał wątpliwości, że Austin zastrzeli go bez wahania.
– Ja nie ochraniam tych kreatur – odparł.
– O kim mówisz?
– O braciach Kradzikach. Zabrali ją do Wielkiej Sali.
– Co to za jedni?
– Para zabójców, załatwiają dla szefowej brudną robotę – odparł strażnik z wyraźną odrazą.
– Powiedz, jak się tam dostać.
Strażnik wyjaśnił im wszystko, co chcieli. Austin zapowiedział, że jeżeli wprowadził ich w błąd, wrócą do niego. Pozostawili go w zamkniętej celi i zaryglowali drzwi na korytarz prowadzący do windy. Nie wiedzieli, kim są bracia Kradzikowie, i nie dbali o to. Jednego byli pewni. W tym miejscu nie czekało Gamay nic dobrego.