Zbudowany jak zapaśnik agent specjalny FBI Miguel Gomez, założywszy splecione ręce pod głowę, z ciekawością patrzył na dwóch mężczyzn, siedzących po drugiej stronie biurka.
– Pewnie przepadacie, panowie, za tortillami, skoro chcecie się widzieć z Enrikiem Pedralezem – powiedział.
– Mniejsza o tortille. Chcemy zadać mu kilka pytań – wyjaśnił Austin.
– Nic z tego! – odparł Gomez, stanowczo kręcąc głową. Z jego ciemnych jak rodzynki oczu wyzierały smutek i czujność policjanta, którego już nic w życiu nie zdziwi.
– Nie rozumiem – rzekł z nutką zniecierpliwienia Austin. – Wystarczy ustalić termin z jego sekretarką. Chcemy wejść i pogadać jak z każdym innym biznesmenem.
– Farmer Pedralez nie jest każdym innym.
– Farmer? Nie wiedziałem, że para się też rolnictwem.
– Można to i tak nazwać – zgodził się Gomez, nie potrafiąc powściągnąć uśmiechu. – Słyszeliście o wielkim poszukiwaniu zwłok, zakopanych na paru ranczach tuż nad granicą?
– Jasne. Pisano o tym w gazetach. Znaleziono mnóstwo trupów, najprawdopodobniej ofiar handlarzy narkotyków.
– Znajdowałem się wśród agentów FBI, których Meksykanie dopuścili do tej akcji. Właścicielem tych rancz był Enrico Pedralez, a nominalnie figuranci, którzy dla niego pracowali.
– Twierdzi pan, że król tortilli jest handlarzem narkotyków?! – spytał siedzący w drugim fotelu Zavala.
Gomez pochylił się nad biurkiem i zaczął wyliczać na palcach.
– Narkotyki, prostytucja, wymuszenia, porwania, przekręty w służbie zdrowia, kradzieże i wszelkie inne przestępstwa przeciwko porządkowi społecznemu. Do wyboru, do koloru. Pedralez działa jak wielkie korporacje, które nie stawiają wszystkiego na jedną kartę. Złoczyńcy biorą przykład z Wall Street. Hasłem meksykańskiej mafii jest dziś różnorodność w działaniu.
– Mafia! Z nią może być mały problem – powiedział Austin.
– Mały? Z nią są wyłącznie duże problemy. Przy mafii meksykańskiej Sycylijczycy to ministranci. – Gomez rozgadał się. – Stara Cosa Nostra dawała komuś wycisk, ale nie tykała jego rodziny. Jeśli podpadłeś gangom ruskim, zabijały ci żonę i dzieci, ale i one traktowały to jak zwykły biznes. Inaczej sprawa ma się z Meksykanami. Każdy, kto wejdzie im w drogę, obraża ich machismo. Enrico nie zabija wrogów, on ściera ich, ich krewnych i przyjaciół na proch.
– Dzięki za ostrzeżenie – rzekł Austin, nie speszony jego monologiem. – No to powie nam pan, jak możemy się z nim zobaczyć?
Gomez zaniósł się gromkim śmiechem. Zastanawiał się nad nimi, odkąd weszli do jego biura i pokazali legitymacje NUMA. Znał Narodową Agencję Badań Morskich i Podwodnych tylko z nazwy i wiedział, że jest morskim odpowiednikiem NASA. Austin i Zavala nie pasowali do jego wyobrażeń o oceanologach. Mocno opalony mężczyzna z przenikliwymi niebieskozielonymi oczami i jasnymi włosami wyglądał na takiego, który swoimi rękami jak tarany jest w stanie obalać mury. Jego towarzysz miał co prawda łagodny głos, a na ustach błąkał mu się lekki uśmiech, ale w masce na twarzy i ze szpadą w ręce byłby wymarzonym kandydatem do roli Zorro.
– Dobrze, panowie – uległ wreszcie, kręcąc głową. – Ponieważ jednak pomoc w samobójstwie nie jest zgodna z prawem, lepiej się poczuję, gdy mnie oświecicie, o co tu chodzi. Dlaczego NUMA interesuje się wytwórnią placków należącą do meksykańskiego szubrawca?
– W zatoczce przy wytwórni Pedraleza na Baja California doszło do podwodnej eksplozji. Chcemy spytać, czy coś o niej wie. Jesteśmy organizacją naukową, i szukamy odpowiedzi na kilka pytań!
– Wszyscy pracownicy rządowi są jego wrogami. Takie wypytywanie uzna za wtrącanie się w jego sprawy. Zabijał ludzi z błahych powodów.
– Nie urwaliśmy się z choinki, panie Gomez – odparł Austin. – Próbowaliśmy innych dojść. Meksykańska policja twierdzi, że wybuch spowodowały przewody pary. Sprawa zamknięta. Zadzwoniliśmy więc do Ministerstwa Handlu, licząc, że dowiemy się czegoś od właściciela fabryki. Odparli, że to nie ich sprawa, wytwórnia należy do Pedraleza, i poradzili nam skontaktować się z Gomezem z biura terenowego w San Diego. Czyli z panem. A teraz chcemy zrobić następny krok. Czy Pedralez ma jakieś biuro w Stanach?
– Nie przekroczy naszej granicy. Wie, że go schwytamy.
– W takim razie musimy pojechać do niego.
– To nie będzie łatwe. Pedralez pracował kiedyś w meksykańskiej policji federalnej i ma w kieszeni połowę tamtejszych glin. Ochraniają go i przekazują mu wszystkich informatorów, rywali, każdego, kto mógłby mu zaszkodzić.
Gomez otworzył kluczem szufladę biurka i wyjął dwie grube teczki.
– W tej są akta dotyczące łajdactw Enrica, a w drugiej informacje o jego działalności legalnej – wyjaśnił. – Musi gdzieś prać brudne pieniądze, założył więc lub zakupił legalne przedsiębiorstwa po obu stronach granicy meksykańsko-amerykańskiej. Najwięcej zarobił na tortillach. Kiedy ludzie po naszej stronie granicy zaczęli je jeść, przemysł tortillowy stał się bardzo opłacalnym interesem. Kontroluje go kilka firm. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie to w swoim supermarkecie. Dla zdobycia swojej części Enrico wykorzystał koneksje w rządzie i obficie posmarował komu trzeba. – Pchnął akta w stronę gości. – Nie mogą wyjść z tego biura, ale możecie je przeczytać.
Austin podziękował mu i przeszedł z aktami do małej salki konferencyjnej. Usiadł przy stole naprzeciwko Zavali, wręczył mu teczkę z dokumentacją legalnych interesów Pedraleza, przykazując, by dał znak, jeśli znajdzie coś ciekawego, i zaczął kartkować drugą. Pragnął się zorientować, z kim będzie miał do czynienia. Im dłużej czytał, tym większą odczuwał niechęć. Nie podejrzewał, że w jednym człowieku może się skupić aż tyle zła. Enrico odpowiadał za setki morderstw, a w każdej z owych egzekucji było coś odrażającego.
– Mam! – obwieścił Joe i z szelestem przewrócił kilka kartek. – Informacje o powstaniu tej fabryki i raporty z jej obserwacji. Należy do niego od dwóch lat. Zajrzała tam FBI. Nie znaleźli nic podejrzanego. Odbyli pewnie tę samą wycieczkę co my, ale bez mojego skoku w bok. Raport stwierdza, że fabryka wygląda na legalne przedsięwzięcie.
– Żadnej wzmianki o podwodnej konstrukcji?
– Nie. – Zavala zmarszczył czoło. – Ani słowa.
– To mnie nie dziwi. Do laguny mogli ją ściągnąć w nocy.
– Prawdopodobnie. A co z twoimi aktami? Dowiedziałeś się czegoś?
– Owszem, że to wyjątkowe bydlę. Ale i tak musimy z nim pogadać.
– Gomez twierdzi, że to niemożliwe. Wymyśliłeś coś?
– Może. – Austin wręczył Zavali kartkę, którą wyjął z akt. – To lista jego zamiłowań. Oczywiście wino, kobiety, wyścigi konne, hazard. Jednak moją uwagę zwróciło coś jeszcze.
Zavala dostrzegł to od razu.
– Zbiera starą broń palną – powiedział. – Znam jednego takiego.
Austin uśmiechnął się. Był namiętnym kolekcjonerem pistoletów pojedynkowych, wykwintnie zdobionych staroświeckich narzędzi śmierci, którymi obwiesił ściany starej krytej przystani łodziowej nad Potomakiem, stanowiącym jego dom. Najcenniejsze eksponaty trzymał w skarbcu, a kolekcja ta należała do najciekawszych w kraju.
– Czy pamiętasz dwa nowe pistolety, które kupiłem w przeddzień regat? Są piękne, ale to duplikaty pary, którą mam. Zamierzałem wymienić się nimi na inne z jakimś kolekcjonerem.
– Chyba wiem, co ci chodzi po głowie. A jak chcesz dać znać Enricowi, że masz je na zbyciu?
– Zadzwonię do kilku handlarzy i powiem, że muszę szybko sprzedać te pistolety. Udam, że jestem w wielkiej potrzebie. Ten łajdak nigdy nie przepuści okazji, by kogoś oszukać.
– A jeśli Enrico już takie ma?
– Są dość rzadkie. Ale jeśli ma ich duplikaty, to być może zechce nabyć je z tego samego powodu co ja, by się nimi w przyszłości wymienić. Najważniejsze żebym mógł z nim porozmawiać. Nawet jeżeli ich nie kupi, to nie oprze się pokusie, żeby je obejrzeć, potrzymać w dłoniach. Jak każdy prawdziwy kolekcjoner.
– A co w przypadku ofert anonimowych? Jak poznamy, którą z nich złożył Enrico?
– Wiemy, że Pedralez nie przekracza granicy ze Stanami. Jeśli poproszą mnie, żebym w związku ze sprzedażą przyjechał do Meksyku, będzie jasne, że to on.
Zwrócili akta Gomezowi i opowiedzieli mu o swoim planie.
– Uda się albo nie – odparł. – To diablo niebezpieczne. Nawet jeżeli się z nim spotkacie, nie ma żadnej gwarancji, że coś wam powie.
– Uwzględniliśmy taką możliwość.
Gomez skinął głową.
– Za nic nie chciałbym, by tak sympatycznego gościa jak pan spotkało coś złego. W niczym wam nie pomogę, bo Meksykanie są trochę przeczuleni na punkcie policyjnych gringos, kręcących się na ich terytorium. Ale bądźcie pewni, że jeżeli was zabije, to jego życie nie będzie warte dziurawego peso.
– Dziękuję panu. To pociecha dla wszystkich, których pogrążę w żałobie.
– Zrobię, co się da. Podeślę kilku naszych ludzi. Dajcie znać, kiedy wyruszacie.
Wymieniwszy z nim uściski dłoni, agenci NUMA wrócili do hotelu. Austin z marynarskiego worka wydobył kasetkę z ciemnobrązowego drewna, podniósł wieko i wyjął jeden z pistoletów.
– Są prawie identyczne z tymi, które mam w kolekcji – powiedział. – Wyszły spod ręki rusznikarza Bouteta w czasach egipskiej kampanii Napoleona. Na ich lufach umieścił sfinksa i piramidy. Wykonał je prawdopodobnie dla jakiegoś Anglika. – Wycelował pistolet w lampę. – Kolba jest zaokrąglona, a nie kanciasta jak w pistoletach z kontynentu. Ale gwint w stylu francuskim, wielobruzdowy. – Odłożył broń na zielone sukno. – To nieodparta przynęta dla każdego kolekcjonera.
Sprawdził swoją listę handlarzy starą bronią i obdzwonił ich. Zadbał o to, by wiedzieli, że ogromnie mu zależy na sprzedaniu pistoletów, nawet ze stratą, i że nazajutrz wyjeżdża z San Diego. Wyznawał pogląd, że zmyślone historie muszą zawierać ziarno prawdy. Dodał więc, że w związku z zatonięciem łodzi potrzebuje gotówki na zapłacenie rachunków.
Godzinę po wypuszczeniu pierwszych balonów próbnych odebrał telefon od Lathama, wyjątkowo szczwanego handlarza o nieco podejrzanej reputacji.
– Mam chętnego na pańskie pistolety – oznajmił podniecony Latham. – Jest bardzo zainteresowany i chciałby je obejrzeć jak najszybciej. Może pan z nim się dzisiaj spotkać w Tijuanie? To niedaleko.
– Nie ma sprawy – zapewnił Austin. – A gdzie chce się ze mną zobaczyć?
Handlarz przekazał mu, żeby zaparkował po amerykańskiej stronie granicy i przeszedł do Meksyku przez most dla pieszych. Jego znakiem rozpoznawczym będzie futerał na pistolety. Austin odparł, że przyjedzie tam za dwie godziny, odłożył słuchawkę i przekazał wiadomość Zavali.
– A jeżeli zabierze cię gdzieś, gdzie nie będziemy mogli ci pomóc, na przykład, na jedno z rancz, na których lubi flancować ludzi?
– To pogadam z nim o pistoletach i jeśli go zainteresują, dobijemy targu. W najgorszym razie da mi to sposobność wyrobić sobie o nim zdanie.
Zaraz potem Austin zadzwonił do Gomeza. Agent FBI powiedział mu, że zebrał już ludzi, którzy będą go pilnować, ale nie z bliska, bo Pedralez na pewno sprawdzi, czy nikt za nim nie idzie. Kilka minut później agenci NUMA wsiedli do ponownie wypożyczonego pickupa i wyruszyli na południe. Zavala zostawił Austina po amerykańskiej stronie i wjechał do Meksyku. Austin odczekał dwadzieścia minut, a potem z futerałem pod pachą przekroczył most graniczny. Gdy tylko znalazł się po drugiej stronie podszedł do niego postawny mężczyzna w średnim wieku, w tanim garniturze.
– Pan Austin? – zagadnął.
– Tak, tak się nazywam.
Meksykanin okazał odznakę policji federalnej.
– Policyjna eskorta dla pana i pańskich skarbów – wyjaśnił z uśmiechem. – Z polecenia szefa. W Tijuanie jest dużo złych ludzi.
Zaprowadził gościa do granatowego samochodu i otworzył tylne drzwi. Austin wsiadł pierwszy, szybko lustrując wzrokiem parking. Zavali nie dostrzegł. To dobrze, że Joe nie rzuca się w oczy, lecz poczułby się raźniej, wiedząc, że ktoś go osłania.
Wóz ruszył ulicami Tijuany, lawirując wśród plątaniny ulic przeludnionych slumsów. Korzystając, z tego że kierowca pożera wzrokiem młodą kobietę przechodzącą przez ulicę, Austin zerknął do tyłu. Za nimi jechał tylko jeden samochód – poobijana stara żółta taksówka.
Wóz policyjny zatrzymał się przed restauracją bez okien. Jej zielona ściana frontowa była tak upstrzona dziurami, jakby ćwiczono tu strzelanie z kałasznikowa. Stara taksówka minęła ich w pędzie. Austin wysiadł i stanął przy zardzewiałej reklamie piwa corona, zadając sobie pytanie, czy oczekują po nim, że wejdzie do tej spelunki. W tym momencie zza rogu wyłonił się szary mercedes, podjechał do krawężnika, a młody oprych w szoferskiej czapce, który z niego wyszedł, bez słowa otworzył drzwiczki. Austin wsiadł i ruszyli.
Mercedes opuścił slumsy, wjechał do lepszej dzielnicy i zatrzymał się przed kawiarnią na świeżym powietrzu. Drzwiczki otworzył Austinowi inny młody Meksykanin i zaprowadził go do stolika, przy którym siedział mężczyzna.
Nieznajomy wyciągnął rękę i uśmiechnął się szeroko.
– Proszę usiąść, panie Austin – powiedział. – Jestem Enrico Pedralez.
Austin ocenił, że gangster ma ponad pięćdziesiąt lat. Zaskoczyło go, że ten potwór wygląda tak zwyczajnie. Pedralez ubrany był w luźne jasnobrązowe bawełniane spodnie i białą koszulę z krótkimi rękawami. Można go było wziąć za sprzedawcę sombrer i koców ze sklepu dla turystów. Jego czarne włosy i wąsy wyglądały na farbowane i miał na sobie mnóstwo złota – łańcuch na szyi, pierścienie, bransolety.
Kelner przyniósł dwie wysokie szklanki z zimnym sokiem. Austin pociągnął łyk i rozejrzał się. Przy sąsiednich stolikach siedziało parami ośmiu śniadych drabów. Nie rozmawiali ze sobą. Udawali, że nie patrzą na niego, ale kątem oka pochwycił ich szybkie spojrzenia. Pokazując się tak publicznie, Pedralez nie zapomniał o swym bezpieczeństwie.
– Bardzo dziękuję, że tak szybko pan przyjechał, panie Austin – powiedział po angielsku z lekkim obcym akcentem. – Mam nadzieję, że nie był to wielki kłopot.
– Żaden. Ucieszyłem się, że udało mi się nawiązać kontakt z ewentualnym nabywcą. Jutro wyjeżdżam z San Diego.
– Senor Latham powiedział mi, że ścigał się pan w regatach.
– Niestety, nieudanych. Moja łódź zatonęła.
– Szkoda. – Pedralez zdjął okulary przeciwsłoneczne, a jego chciwe oczy spoczęły na futerale z pistoletami. Wyczekująco zatarł dłonie. – Mogę je zobaczyć? – spytał.
– Oczywiście.
Austin odpiął zatrzask i podniósł wieko.
– Ale piękne! – zachwycił się Pedralez z zapałem prawdziwego znawcy. Wziął jeden z pistoletów i wycelował go w mężczyznę przy sąsiednim stole. Goryl uśmiechnął się nerwowo. Król narkotyków przeciągnął palcem po naoliwionej lufie. – Boutet. Styl angielski, wykonany z pewnością na zamówienie jakiegoś bogatego lorda.
– Podzielam pańskie zdanie.
– Wspaniała robota, tak jak się spodziewałem. – Pedralez ostrożnie odłożył broń do futerału i westchnął teatralnie. – Niestety, mam podobną parę.
– Cóż, trudno.
Austin udał, że stara się ukryć rozczarowanie. Już miał zamknąć futerał, gdy Pedralez położył rękę na jego dłoni.
– Niemniej moglibyśmy dobić interesu – powiedział. – Chciałbym je sprezentować bliskiemu znajomemu. Zastanowił się pan nad ceną?
– Tak – odparł Austin. Rozejrzał się dookoła, mając nadzieję, że Gomez serio obiecywał mu wsparcie, i dodał niedbałym tonem: – Potrzebuję pewnej informacji.
Oczy Meksykanina zwęziły się.
– Nie rozumiem – rzekł ostrożnie.
– Chcę nabyć jakąś nieruchomość. Na Baja California jest wytwórnia tortilli. Podobno ma być wystawiona na sprzedaż z powodu pożaru.
– Źle pan słyszał – odparł chłodno Pedralez i strzelił palcami. Mężczyźni okupujący sąsiednie stoliki stali się czujni. – Kim pan jest?
– Reprezentuję organizację znacznie większą niż pańska.
– Jest pan z policji? Z FBI.
– Nie. Z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Jestem oceanologiem i prowadzę śledztwo w sprawie wybuchu w pobliżu pańskiej wytwórni. W zamian za informacje chciałbym podarować panu te pistolety.
Usta Enrica, z których zniknął dobroduszny uśmiech, wygięły się w okrutnym grymasie.
– Bierze mnie pan za głupca? – spytał. – To moja restauracja. Ci ludzie, kelnerzy, kucharz, wszyscy pracują dla mnie. Może pan zniknąć bez śladu. Przysięgną, że nigdy tu pana nie było. Co mi po pańskich pistolas! – dodał z pogardą. – Mam ich na kopy.
– Panie Pedralez – rzekł Austin, cały czas patrząc mu prosto w oczy – proszę mi powiedzieć, jak kolekcjoner kolekcjonerowi, co pana fascynuje w tych starych pistoletach?
Meksykanina chyba zaskoczyło to pytanie. Groźny żar w jego oczach przygasł.
– Symbolizują i ucieleśniają władzę – odparł. – A zarazem są tak piękne jak ciało kobiety.
– Ładnie powiedziane.
– A co fascynuje w nich pana?
– Piękna robota, a poza tym przypominają mi, że przypadek – przedwczesne naciśnięcie spustu, za szybko uniesiony pistolet, kula o centymetry mijająca serce – może odmienić ludzki los i życie. Są symbolem śmiertelnej loterii, jaką jest pojedynek.
– Oddał się pan w moje ręce, więc na pewno uważa się pan za szczęściarza – rzekł Pedralez, najwyraźniej zaintrygowany jego odpowiedzią.
– Skądże. Założyłem, że zechce pan porozmawiać.
– Zaryzykował pan. Brawo za odwagę. Ale nie jest to, niestety, pański dzień. Przegrał pan – odparł chłodno Meksykanin. – Nie obchodzi mnie, kim pan jest ani kogo pan reprezentuje. Wyciągnął pan fatalną kartę.
Znów strzelił palcami, na co jego goryle podnieśli się od stolików i ruszyli w ich stronę. Austin poczuł się jak lis przechytrzony przez myśliwych.
W tym momencie, wydając przeraźliwe dźwięki z rury wydechowej, pod restaurację zajechała poobijana żółta taksówka, staroświecki checker. Szofer, który wyskoczył z niej, nosił srebrne lustrzane okulary i – jeśli nie liczyć powalanej sportowej bluzy w prążki, narzuconej na koszulkę z tawerny Hussonga – podejrzanie przypominał Joego Zavalę.
Joe stanął na chodniku i z silnym meksykańskim akcentem zawołał po angielsku:
– Czy ktoś tu wzywał taksówkę?
Jeden z brysiów Enrica podszedł do niego i warknął coś po hiszpańsku.
– Szukam Amerykanina – zawołał na cały głos Zavala, patrząc ponad ramieniem zbira. – Sierżanta Alvina Yorka.
Dla podkreślenia, że nie żartuje, bandzior położył mu dłoń na piersi.
– No dobra, dobra! Przeklęci gringos! – zaklął Zavala, a potem dumnym krokiem wrócił do taksówki i odjechał, ciągnąc za sobą granatową chmurę spalin.
Goryl odwrócił się i zaśmiał.
Austin odetchnął z ulgą. Przesunął wzrokiem po niskich dachach okolicznych domów i uśmiechnął się.
Zavala przekazał mu wiadomość, wprawdzie niezbyt subtelnie, za to skutecznie. Sierżant York był strzelcem wyborowym z Kentucky, którego za wzięcie do niewoli niemieckich żołnierzy w czasie I wojny światowej odznaczono Medalem Honorowym Kongresu.
– Zabawny typek, no nie, panie Austin?
– Bardzo.
– No cóż. Muszę iść. Adios. Niestety więcej się nie spotkamy.
– Chwileczkę.
Pedralez spojrzał na Austina z takim rozdrażnieniem, jakby był on paprochem na jego koszuli.
– Na pana miejscu pozostałbym tutaj. Trzyma pana na celowniku snajper. Jeden nierozważny ruch, a pańska głowa rozpryśnie się jak melon. Nie wierzy pan, to proszę spojrzeć na ten dach. I na tamten.
Pedralez obrócił głowę i przyjrzał się niskim dachom. Rozmieszczeni w trzech różnych miejscach snajperzy wcale się nie kryli. Usiadł.
– Widzę, że nie do końca zawierza pan losowi. Czego pan chce? – spytał.
– Chcę wiedzieć, kto jest właścicielem wytwórni tortilli na Baja.
– Oczywiście ja. Przynosi naprawdę duże zyski.
– A co z podwodnym laboratorium w zatoce? Co pan o nim wie?
– Jestem bardzo zajętym człowiekiem, panie Austin, więc powiem panu, co wiem, i pożegnamy się. Dwa lata temu ktoś złożył mi propozycję. Prawnik z San Diego. Pewni ludzie chcieli wybudować fabrykę. Finansowali jej wzniesienie, a ja miałem czerpać zyski. Pod pewnymi warunkami. Wytwórnia musiała stanąć na odludziu i koniecznie nad wodą.
– Chcę wiedzieć, co zbudowano w tej wodzie.
– Nie mam pojęcia. Przypłynął duży statek. Ze strażnikami. Wwieźli coś do zatoki i zatopili tam. Połączyli to z fabryką. Był duży ruch. A ja o nic nie pytałem.
– Co pan wie o tej eksplozji?
Pedralez wzruszył ramionami.
– Ktoś zadzwonił do mnie potem i powiedział, żebym się nie martwił. Wyrównają mi straty. Nic więcej nie wiem. A policji to nie obchodzi.
– Jak nazywał się prawnik, który załatwił tę transakcję?
– Francis Xavier Hanley. Naprawdę muszę iść. Powiedziałem panu wszystko, co mi wiadomo.
– Tak, wiem, jest pan bardzo zajętym człowiekiem.
Pedralez dał znak ręką. Jego obstawa podniosła się od stolików i, stanąwszy w dwuszeregu, utworzyła korytarz wiodący na chodnik. Chwilę później jak spod ziemi wyrósł mercedes. Goryle wsiedli do dwóch jadących z przodu i z tyłu jeepów cherokee.
– Panie Pedralez! – zawołał Austin. – Umowa jest umową. Zapomniał pan pistoletów.
Meksykanin odpowiedział mu niewesołym uśmiechem.
– Niech pan je zatrzyma – odparł i dorzucił kilka słów.
Usiadł na tylnym siedzeniu mercedesa, zatrzasnął drzwiczki i błyskawicznie odjechał. Do spoconego, nie tylko z gorąca, Austina podjechała zdezelowana taksówka i zatrąbiła.
Kurt wszedł do środka i zdumiony rozejrzał się po jej wnętrzu.
– Skąd wytrzasnąłeś tę kolaskę? – spytał.
– Czekała na mnie dzięki uprzejmości agenta Gomeza. Z rozgrzanym silnikiem i sprzętem radiowym, przez który zawiadomiłem naszych przyjaciół, gdzie jesteś. Z żalem się z nią rozstanę. Czy mister Pedralez coś ci powiedział?
– Owszem. – Austin podniósł w górę futerał z pistoletami. – Poradził mi, żebym następnym razem, kiedy zjawię się w Tijuanie, nie zapomniał ich naładować.