6

Meksykański celnik wychylił się i przyjrzał dwóm mężczyznom w podniszczonych szortach, koszulkach, okularach przeciwsłonecznych i baseballówkach ze znakiem firmowym sklepu z przynętami, siedzącym w białym fordzie pikapie.

– Powód wizyty? – zwrócił się do krzepkiego kierowcy.

Mężczyzna wskazał kciukiem za siebie na wędki i skrzynki ze sprzętem wędkarskim.

– Jedziemy na ryby – odparł.

– Z chęcią pojechałbym z wami – rzekł z uśmiechem celnik i gestem zaprosił ich, by wjechali do Tijuany.

– Nie mogliśmy pokazać naszych legitymacji NUMA? – spytał z siedzenia dla pasażera Zavala, gdy ruszyli.

Austin uśmiechnął się.

– Tak jest zabawniej – odparł.

– Na szczęście wyglądamy zbyt porządnie, by wzięto nas za terrorystów czy handlarzy narkotyków.

– Wolę myśleć, że jesteśmy mistrzami kamuflażu. – Austin spojrzał na kolegę i pokręcił głową. – Mam nadzieję, że zabrałeś amerykański paszport. Nie chciałbym, żebyś utknął w Meksyku.

– Dla Zavalów przekradanie się przez granicę to nie pierwszyzna.

W latach sześćdziesiątych rodzice Zavali opuścili rodzinne miasto Morales w Meksyku, gdzie się wychowali, i przeprawili się przez Rio Grande. Matka Joego była wtedy w siódmym miesiącu ciąży i chciała rozpocząć nowe życie. Jose urodził się w Santa Fe, w Nowym Meksyku, bo tam dotarli Zavalowie. Dzięki swoim stolarsko-drzeworytniczym talentom jego ojciec zdobył bogatą klientelę, budującą tam sobie eleganckie domy. Ci sami wpływowi ludzie dopomogli Zavali seniorowi w otrzymaniu zielonej karty, a później amerykańskiego obywatelstwa.

Ponieważ samochodów z wypożyczalni nie wolno było zabierać do Meksyku, Kurt i Joe pożyczyli swojego forda od ekipy technicznej “Czerwonego atramentu”. Z hotelu w San Diego wyruszyli na południe, przejeżdżając przez stanowiące mieszankę dwóch kultur, ni to amerykańskie, ni to meksykańskie, graniczne miasto Chula Vista, a po wjeździe do Meksyku skrajem chaotycznie rozrzuconych slumsów Tijuany dotarli do MEX l, ciągnącej się przez cały półwysep Baja California autostrady Carretera Transpeninsula. Za pełnym sklepów z pamiątkami, moteli i budek z tacos El Rosarito jarmarczno-tandetna zabudowa zaczęła rzednąć i niebawem po obu stronach drogi pojawiły się pola uprawne, w oddali po lewej nagie wzgórza, a za zakrętem szmaragdowa Zatoka Wszystkich Świętych – Todos Los Santos. Godzinę po opuszczeniu Tijuany zrobili sobie postój w Ensenadzie.

Austin znał to żyjące z turystyki i rybołówstwa miasto z czasów, gdy uczestniczył w regatach Newport-Ensenada. Nieformalnie zakończyły się one w tawernie Hussonga, podłej starej spelunce z podłogą posypaną trocinami. Zanim nowa autostrada sprowadziła tu turystów z dolarami, stan Baja California Norte był najprawdziwszym pograniczem. W swoich najlepszych latach tawerna ściągała barwne miejscowe postacie i typy – marynarzy, rybaków i kierowców rajdowych. W owym czasie Ensenada była ostatnim przyczółkiem cywilizacji przed La Paz. Tawerna Hussonga należała do tych legendarnych knajp, takich jak Foxy na Wyspach Dziewiczych czy Kapitan Tony w Key West, które odwiedzali wszyscy. Kiedy do niej weszli, Austin ujrzał kilku zdziadziałych ochlapusów, być może pamiętających stare dobre dni, gdy tequila płynęła rzeką, a policja jeździła tam i z powrotem między tawerną a miejscowym kryminałem.

Usiedli przy stole i zamówili huevos rancheros.

– Nie ma to jak proste chłopskie żarcie! – rzekł Zavala, delektując się jajecznicą z ostrym sosem salsa.

Austin przyglądał się smutnemu pyskowi łosia, którego łeb wisiał nad barem od niepamiętnych czasów. Wciąż zadając sobie pytanie, jakim cudem łoś trafił do Meksyku, powrócił do mapy półwyspu, rozłożonej na stole obok satelitarnego zdjęcia, pokazującego temperaturę wody.

– Tam jedziemy – powiedział, wskazując mapę. – Nienormalna temperatura pojawiła się w pobliżu tej zatoczki.

Jego partner z błogim uśmiechem przełknął jajecznicę i otworzył przewodnik po Meksyku.

– Piszą tu, że ballena gris, wale szare, przebywają od grudnia do marca, przy Baja California odbywając gody i rodząc potomstwo. Waga tych wielorybów dochodzi do dwudziestu pięciu ton, a mierzą od trzech do piętnastu metrów. Podczas godów jeden samiec utrzymuje samicę w stosownej pozycji, podczas gdy drugi… – Zavala mrugnął. – Opuszczę ten fragment. Wielorybnicy omal ich nie wytępili, ale w 1947 roku wale szare uznano za gatunek zagrożony. – Przerwał czytanie. – O coś cię zapytam. Wiem, że szanujesz wszystko, co pływa w morzu, ale nigdy bym nie przypuszczał, że jesteś miłośnikiem wielorybów. Skąd u ciebie to zainteresowanie? Czemu nie zostawisz tej sprawy Agencji Ochrony Środowiska lub Służbie Ochrony Dzikich Zwierząt?

– Bo chcę wiedzieć, co zapoczątkowało łańcuch wypadków, które doprowadziły do zatopienia łodzi mojego taty. Jest też inny powód, którego nie potrafię sprecyzować. – W spojrzeniu Austina pojawiła się zaduma. – To tak jak podczas nurkowania. Płyniesz, niby wszystko w porządku, aż tu nagle jeżą ci się włosy na głowie, masz bardzo niemiłe uczucie, że nie jesteś sam, że ktoś cię obserwuje.

– Znam to – rzekł w zamyśleniu Zavala. – Na tym jednak zwykle się nie kończy. Wyobrażam sobie, że za plecami mam największego, najbardziej wygłodniałego rekina w oceanie, który się zastanawia, od jak dawna nie miał w pysku prawdziwie meksykańskiej przekąski. – Przełknął następną porcję jajecznicy. – Ale kiedy się rozglądam, nie widzę nic oprócz łypiącego na mnie spode łba byczka rozmiarów palca.

– Morze spowija tajemnica – rzekł Austin, patrząc nieobecnym wzrokiem.

– Co to za zagadkowe słowa?

– Cytat z Conrada: “Morze pozostaje niezmienne, a jego poczynania, cokolwiek o nim mówią, spowija tajemnica”. – Austin postukał palcem w mapę. – Wieloryby giną codziennie. Część z przyczyn naturalnych. Inne zaplątują się w sieci i zdychają z głodu, padają pastwą statków albo zanieczyszczeń, bo niektórzy traktują morze jak wysypisko trujących odpadów. – Urwał. – Ale tej sprawy nie da się zaliczyć do tych kategorii. W przyrodzie nawet bez ingerencji ludzi nigdy nie ma ładu, ale też nigdy nie ma całkowitego chaosu. To taka improwizacja, jak w dobrym zespole jazzowym.

– Znam twoje zamiłowanie do jazzu, Kurt. A więc tym razem uchwyciłeś jakąś fałszywą nutę.

– Raczej ogólny dysonans. – Austin zastanawiał się chwilę. – Ale wolę twoje porównanie. Mam wrażenie, że tuż obok czai się wielki, piekielnie głodny rekin.

– Jak to u nas mówią, ryby najlepiej biorą, gdy są głodne – odparł Zavala, odsuwając od siebie pusty talerz.

– Wiem przypadkiem, że wyrosłeś na pustyni, amigo. – Austin wstał. – Ale zgadzam się z tobą. Czas na połów.

Po opuszczeniu Ensenady ruszyli na południe. Podobnie jak w Tijuanie, rzedniejące przydrożne zabudowania handlowe w końcu znikły, a autostrada zwęziła się do dwóch pasm. Za Maneadero skręcili w boczną drogę i jadąc wśród pól, rozrzuconych zabudowań wiejskich i budynków, dawnych misji katolickich dotarli wreszcie do wyludnionej, dzikiej krainy z opadającymi ku morzu, spowitymi mgłą wzgórzami. Pełniący rolę pilota Zavala sprawdził mapę.

– Dojeżdżamy – oznajmił. – To tuż za zakrętem.

Austin nie wiedział, czego się spodziewać. Gdy minęli zakręt, zaskoczył go widok tablicy z napisem po hiszpańsku i angielsku, informującym, że jest to siedziba Baja Tortilla Company. Zjechał na pobocze. Tablicę umieszczono na początku długiego podjazdu, wysadzanego z obu stron drzewami. Na jego końcu stał duży budynek.

Austin oparł się o kierownicę i podniósł na czoło okulary przeciwsłoneczne.

– To na pewno tutaj? – spytał.

– To tu – zapewnił Zavala, podając mu do sprawdzenia mapę.

– Zdaje się, że przejechaliśmy kawał drogi na darmo.

– Niezupełnie. Huevos rancheros były wyśmienite, a poza tym wzbogaciłem się o nową podkoszulkę, reklamującą tawernę Hussonga.

Austin zmrużył oczy.

– Na tej tablicy napisano: “Goście mile widziani”. Skoro więc już tu jesteśmy, odwiedźmy ich.

Kawałek dalej znalazł porządny żwirowy parking z zaznaczonymi miejscami dla gości. Przed budynkiem z cegły, krytym dachówką, w stylu hiszpańskim, stało kilka aut z kalifornijską rejestracją i dwa autokary turystyczne. Poczuli zapach prażonej kukurydzy.

– Diablo sprytny kamuflaż – skomentował Zavala.

– Nie oczekiwałem, że zobaczę tu neon “Zabójcy wielorybów witają”.

– Jaka szkoda, że nie mamy broni – zażartował Zavala. – Człowiek nigdy nie wie, czy nie rzuci się na niego jakaś dzika tortilla.

– Zostaw tę opowieść na drogę powrotną.

Austin wysiadł z samochodu i ruszył w stronę bogato rzeźbionych drzwi wejściowych z ciemnego drewna. W pobielonej recepcji zastali uśmiechniętą młodą Meksykankę.

Buenos dias – powitała ich zza biurka. – Macie szczęście. Zwiedzanie właśnie się zaczyna. Panowie nie są ze statku wycieczkowego?

– Jesteśmy indywidualnie – odparł Austin, tłumiąc uśmiech. – Przejeżdżaliśmy tędy i zobaczyliśmy tablicę.

Meksykanka znów się uśmiechnęła i poprosiła, aby przyłączyli się do grupy starszych turystów, sądząc z ich wymowy, w większości Amerykanów ze Środkowego Zachodu, a potem, łącząc obowiązki recepcjonistki i przewodniczki, wprowadziła wycieczkę do piekarni.

– Kukurydza oznaczała w Meksyku życie, a tortille od wieków były głównym pożywieniem zarówno Indian, jak hiszpańskich osadników – zaczęła wyjaśniać gościom, prowadząc ich przez dział, w którym kukurydza z worków trafiała do młynów. – Przez wiele lat ludzie piekli tortille w domach. Kukurydzę mielono na mąkę, a zrobione z niej w połączeniu z wodą ciasto ręcznie zwijano, wałkowano, ugniatano i pieczono. Wraz ze wzrostem popytu na tortille w Meksyku, a zwłaszcza w Stanach, ich produkcję scentralizowano. Pozwoliło to nam zmodernizować urządzenia, a więc produkować wydajniej i w lepszych warunkach sanitarnych.

– Skoro największy zbyt na meksykańskie placki jest w Stanach, to dlaczego tej wytwórni nie wybudowano bliżej granicy? – spytał przyciszonym głosem Austin, gdy podążali za innymi. – Czemu wypiekają je tutaj i dowożą autostradą?

– Dobre pytanie – przyznał Zavala. – W Meksyku monopol na wytwarzanie tortilli mają ludzie blisko związani z rządem. Ten interes daje miliardy. Ale nawet gdybyś miał powód, żeby wybudować wytwórnię tak daleko na południu, to dlaczego z widokiem na ocean? To miejsce nie na fabrykę, lecz na luksusowy hotel.

Wycieczka przeszła obok mieszarek, podających ciasto do maszyn, które wytwarzały setki tortilli na minutę – cienkich placków spadających na pasy transmisyjne, doglądane przez pracowników w śnieżnobiałych fartuchach i w plastikowych czepkach na głowach. Kiedy przewodniczka wprowadzała turystów do pakowalni i działu ekspedycji, Austin wypatrzył drzwi z napisem w języku hiszpańskim.

– Tylko dla personelu? – spytał Zavalę.

Joe skinął głową.

– Chyba już dowiedziałem się wszystkiego o tortillach. – Austin odłączył się od grupy i nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. – Rozejrzą się.

– Doceniam wprawdzie twój szpiegowski talent, ale różnisz się nieco od miejscowych pracowników – rzekł Zavala, przyglądając się jego imponującej posturze i rażąco jasnym włosom. – Ja nie będę się tak rzucał w oczy, jak grasujący po korytarzach wielki gringo.

– No dobrze, to poszpieguj – przystał Austin, przekonany tym argumentem. – Ale bądź ostrożny. Spotkamy się po wycieczce. Gdyby spytała o ciebie przewodniczka, powiem, że musiałeś pójść do toalety.

Zavala mrugnął do niego i prześliznął się przez drzwi. Był pewien, że dzięki urokowi osobistemu wybrnie z każdej sytuacji, i przygotował sobie wykręt, że zabłądził, szukając bańo. Znalazł się w długim korytarzu bez okien, który kończył się stalowymi drzwiami. Doszedł do nich i przyłożył ucho. Nic nie usłyszawszy, przekręcił gałkę. Były zamknięte na klucz.

Sięgnął do kieszeni i wyjął przerobiony szwajcarski scyzoryk wojskowy, za posiadanie którego trafiłby do aresztu. Zwykłe akcesoria, takie jak nożyczki, pilnik do paznokci i otwieracz do puszek, wymieniono w nim na wytrychy do otwierania najbardziej popularnych zamków. Przy czwartej próbie zamek ustąpił z trzaskiem. Za drzwiami pojawił się następny korytarz. W przeciwieństwie do pierwszego, było w nim kilkoro drzwi. Wszystkie zamknięte, oprócz wiodących do szatni.

Gdyby Zavala miał czas, mógłby otworzyć znajdujące się w niej szafki. Zerknął na zegarek. Wycieczka dobiegała końca. Na półkach stojących przy ścianie naprzeciwko szafek piętrzyły się porządnie złożone białe fartuchy. Znalazł odpowiedni do swego wzrostu i włożył go. Wziął z półki notatnik. Wyszedł na korytarz i podszedł do trzecich drzwi. Te również były zamknięte na klucz, ale po kilku próbach zdołał je otworzyć.

Wychodziły na podest dużej hali. Dostrzegł szereg pomostów i całą sieć poziomych i pionowych rur. Słychać było niskie buczenie maszyn, którego źródła nie potrafił zlokalizować. Zszedł po schodkach. Wychodzące z podłogi rury zginały się pod kątem prostym i ginęły w ścianie. Domyślił się, że to instalacja kanalizacyjna wytwórni tortilli. Na końcu pomieszczenia były kolejne drzwi – niezamknięte. Kiedy ostrożnie je otworzył, poczuł na twarzy chłodną oceaniczną bryzę.

Zaskoczony, wstrzymał oddech. Stał na małej platformie, zawieszonej wysoko na skalnym zboczu, a w dole, jakieś sześćdziesiąt metrów pod nim, rozciągała się laguna. Ten piękny widok znowu nasunął pytanie, dlaczego zamiast fabryki nie zbudowano tu hotelu. Stąd nie widział fabryki, zasłoniętej krawędzią urwiska. Znów spojrzał w dół. Spieniona woda omywała wyszczerbione przybrzeżne skały. Z boku platformy znajdowała się furtka prowadząca donikąd, bez schodów w górę czy w dół. Dziwne. Metr od niej po skalnej ścianie zbiegała w dół metalowa szyna, znikająca w wodzie.

Woda wydała mu się tutaj ciemniejsza niż gdzie indziej. Może rosły tam morszczyny albo inne wodorosty? Wtem u podstawy szyny zabulgotały bańki powietrza, a potem z morza wyłonił się duży, lśniący, jajowaty przedmiot, który zaczął się wspinać po zboczu. Oczywiście! To szyna windy! Jajo sunęło po niej równym tempem w górę. Za chwilę znajdzie się przy platformie. Zavala wskoczył do hali z rurami, zostawiając uchylone drzwi.

Wykonane z przyciemnionego szkła lub plastiku jajo, zlewające się. z powierzchnią skały, zatrzymało się przy platformie. Z jego wnętrza wyszli dwaj mężczyźni w białych kitlach. Zavala rzucił się do schodków. W ciągu paru sekund znalazł się w szatni, zerwał z siebie fartuch, złożył go, jak umiał, i korytarzami szybko powrócił do piekarni. Nikt go nie zauważył, kiedy wchodził do pomieszczeń pokazywanych gościom. Podążył śladem Austina i grupy turystów. Na jego widok przewodniczka posłała mu pytające, nie całkiem przychylne spojrzenie.

– Szukałem bano – wyjaśnił.

Jej twarz pokryła się rumieńcem.

– Ach tak. Pokażę panu – powiedziała, i żeby zwrócić na siebie uwagę, klasnęła w dłonie. – Na tym kończymy zwiedzanie.

Wręczyła wszystkim uczestnikom wycieczki po paczce tortilli i odprowadziła ich do recepcji. Kiedy samochody i autokary odjechały, Austin i Zavala porównali swoje spostrzeżenia. – Z twojej miny odgaduję, że udał ci się rekonesans – powiedział Austin.

– Coś odkryłem – odparł Zavala i zrelacjonował to, co widział.

– Ukryli coś pod wodą. Nie chcą, żeby wyszło na jaw, co tam robią – rzekł Austin.

Obeszli bokiem fabrykę, ale kawałek dalej, kilkadziesiąt metrów od urwiska, natknęli się na wysokie ogrodzenie z siatki, zwieńczone ostrym jak brzytwa drutem tnącym.

– No, to nie popatrzymy sobie na ocean – powiedział Zavala.

– Spróbujmy z drugiej strony zatoki.

Powrócili do pikapa i wyjechali na drogę. Do morza wiodło kilka szlaków, ale wszystkie zagradzała stalowa siatka. Już mieli zrezygnować, kiedy ścieżką od strony wody nadszedł mężczyznę z wędką i koszem pełnym ryb. Zavala spytał, jak mogą stąd zejść do zatoki. Rybak z początku potraktował ich nieufnie, sądząc widocznie, że są z fabryki placków. Ale gdy Zavala wyjął z portfela dwudziestodolarówkę, rozpromienił się na ten widok i odparł, że w jednym miejscu można się przeczołgać pod ogrodzeniem.

Poprowadził ich wąską ścieżką, biegnącą przez sięgające ramion krzaki, wskazał im odcinek ogrodzenia i oddalił się z nieoczekiwanym zarobkiem w garści. We wskazanym przez niego miejscu siatka była odgięta w górę, a pod nią widniała dziura w ziemi. Zavala z łatwością prześliznął się na drugą stronę i przytrzymał siatkę Austinowi. Zarośniętą ścieżką dotarli na skraj urwiska. Znajdowali się nieopodal najbardziej na południe wysuniętego koniuszka cypla, opasującego lagunę.

Szlak wydeptany nogami rybaków prowadził nad wodę, ale pracowników NUMA bardziej interesował widok na przeciwległy brzeg zatoki. Z miejsca, w którym stali, ciemna budowla wyglądała jak złowroga forteca z filmu o Conanie barbarzyńcy. Austin przesunął lornetką po budynku i skierował ją na skalne zbocze. Tam, gdzie według Zavali znajdowała się metalowa szyna windy, rozbłysło odbite słońce. Austin przeniósł wzrok na szerokie wejście do laguny, gdzie o skały rozbijały się fale przyboju, i ponownie spojrzał na wytwórnię placków.

– Pomysłowe – przyznał. – Jeśli zbuduje się fabrykę na takim zadupiu, wszyscy zaczną o tym plotkować. Ale jeżeli codziennie będą ją zwiedzali ludzie, uzyska się idealną przykrywkę dla zakamuflowanych działań.

Zavala wziął od niego lornetkę i przyjrzał się klifowi po drugiej stronie zatoczki.

– Po co im wodoszczelna winda? – spytał.

– Tego nie wiem. – Austin pokręcił głową. – Ale zobaczyliśmy wszystko, co się dało.

Myśleli, że dostrzegą jakiś ruch w pobliżu fabryki lub na urwisku, ale latały tam tylko morskie ptaki. Odeszli od laguny i po kilku minutach przeczołgali się pod siatką. Zavala chętnie spytałby poznanego rybaka, czy wie o windzie, czy zauważył coś niezwykłego w zatoczce, ale tamten wziął pieniądze i zdążył już zniknąć. Wrócili do pikapa i pojechali na północ.

Austin prowadził w milczeniu. Zavala wiedział z doświadczenia, że partner układa w myślach jakiś plan.

– Czy NUMA nadal prowadzi badania koło San Diego? – spytał Austin, gdy minęli już Ensenadę.

– O ile wiem, to tak. Po regatach zamierzałem sprawdzić, co tam słychać.

Austin skinął głową. Podczas powrotnej jazdy rozmawiali o błahostkach, o męskich przygodach i młodzieńczych wygłupach w Meksyku. Długi wąż samochodów na granicy posuwał się w żółwim tempie. Dla zaoszczędzenia czasu okazali swoje legitymacje NUMA i przemknęli przez kontrolę celną. W San Diego skierowali się w stronę zatoki i wielkiej miejskiej przystani jachtowej. Tam zaparkowali i weszli na molo, obstawione żaglówkami i motorówkami. Na końcu basenu, zarezerwowanego dla większych jednostek, odnaleźli krótki, dwudziestosześciometrowy statek z szerokim pokładem. Na jego zielonkawoniebieskim kadłubie widniał wymalowany białą farbą napis: NUMA. Weszli na pokład i spytali jednego z kręcących się tam członków załogi, czy zastali kapitana. Zaprowadził ich na mostek, gdzie szczupły, śniady mężczyzna studiował mapy. Jim Contos uchodził za jednego z najlepszych kapitanów we flocie NUMA. Ten syn poławiacza gąbek z Tarpon Springs pływał już na statkach, zanim nauczył się chodzić.

– Kurt! Joe! – przywitał ich z szerokim uśmiechem. – Co za miła niespodzianka! Słyszałem, że przebywacie w okolicy, ale nie spodziewałem się, że zaszczycicie wizytą “Żaborybę”. Co kombinujecie? – Spojrzał na Zavalę. – Co ty kombinujesz, nie muszę pytać, bo zawsze jest to jedno i to samo.

Zavala uśmiechnął się lekko.

– Wczoraj ścigaliśmy się z Kurtem w przybrzeżnych regatach – odparł.

– A tak, słyszałem o wypadku waszej łodzi – powiedział Condos, chmurząc czoło. – Bardzo współczuję.

– Dziękuję – rzekł Austin. – A więc wiesz o zdechłych walach.

– Tak… bardzo dziwna historia. Wiadomo, co je zabiło?

– Z twoją pomocą może się tego dowiemy.

– Oczywiście jestem do dyspozycji.

– Chcielibyśmy pożyczyć “Żaborybę” i trochę ponurkować na południe od granicy.

Contos roześmiał się.

– A więc z tą pomocą to nie żart – powiedział i po chwili zastanowienia wzruszył ramionami. – Czemu nie. Właśnie kończymy próby. Jeśli dostaniecie zgodę na pracę na wodach meksykańskich, to chętnie wam służę.

Austin skinął głową i bezzwłocznie zadzwonił do NUMA. Po kilkuminutowej rozmowie przekazał telefon komórkowy Contosowi. Contos wysłuchał, skinął głową, zadał kilka pytań i rozłączył się.

– No to płyniemy na południe. Gunn się zgadza – oznajmił, mając na myśli Rudiego Gunna, dyrektora operacyjnego NUMA w Waszyngtonie. – Ale najwyżej na dwa dni. Chce mieć ciebie i Joego z powrotem, żebyście wzięli się do pracy. Jest jednak pewien szkopuł. Gunn twierdzi, że w tak krótkim czasie nie zdąży uzyskać od meksykańskiego rządu pozwolenia na tę akcję.

– Jakby ktoś nas spytał, to powiemy, że zabłądziliśmy – odparł z głupia frant Austin.

– Przy takiej elektronice trudno będzie wcisnąć ten kit – przestrzegł Contos, wskazując na szeregi jaśniejących światełek i tarcz na pulpicie sterowniczym statku. – “Żaboryba” nie grzeszy wprawdzie urodą, ale swoje potrafi na pewno. Jeżeli nas przyłapią, sprawą zajmie się Departament Stanu. Kiedy chcecie wypłynąć?

– Zabierzemy sprzęt i wrócimy jak najszybciej. Reszta zależy od ciebie.

– Wypłyniemy jutro o siódmej rano – zadecydował Contos i odszedł wydać nowe rozkazy załodze.

W drodze do samochodu Austin zagadnął partnera, co Contos miał na myśli mówiąc, że zawsze wie, co Joe kombinuje.

– Mieliśmy kilka randek z tą samą kobietą – wyznał Zavala, wzruszając ramionami.

– Czy w Dystrykcie Kolumbia jest choć jedna kobieta, z którą nie miałeś randki?

– Żona prezydenta – odparł Zavala po namyśle. – Jak wiesz, nie zadaję się z mężatkami.

– Co za ulga – rzekł Austin, sadowiąc się za kierownicą.

– No, ale jeśli się rozwiedzie, to…

Загрузка...