Przy poparciu Sandeckera Austin bez trudu załatwił odrzutowiec NUMA. Przeleciawszy z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę nad Stanami, przed skokiem do Anchorage turkusowa cessna citation ultra uzupełniła paliwo w Salt Lake City. Po całonocnym locie, o świcie barwiącym na różowo góry Chugach, Austin i Zavala wylądowali na obrzeżach największego miasta Alaski, nazywanego przez część tubylców Los Anchorage. Po niewielu minutach znów wzbili się w powietrze, śpiesząc do celu swojej podróży w Nome.
Wkrótce po starcie z Anchorage Zavala przyniósł z kuchenki dwa kubki parującej kawy. Austin studiował starą mapę, rozłożoną na składanym stole między fotelami. Uwagę skupił na półwyspie, który jak pięść z wydatnymi kłykciami sterczał w stronę pobliskiej Rosji po drugiej stronie Cieśniny Beringa.
Usadowiwszy się w fotelu naprzeciwko Austina, Zavala łyknął kawy i wyjrzał przez okno na rozległą przestrzeń w dole. Przez rozproszone strzępy pierzastych chmur przezierały obramowane rzekami czarne góry i gęste lasy.
– Bezkresna kraina – powiedział wolno. – Wiesz już, do jakiego portu zawiniemy po Nome?
Austin usiadł prosto, splótł dłonie za głową, spojrzał w dal i na jego ustach pojawił się uśmieszek.
– Mniej więcej – odparł.
Zavala wiedział, że Austin nie sili się na tajemniczość. Po prostu nie lubił niespodzianek. Przed przystąpieniem do działania starannie zbierał dane.
– Nie mam złudzeń, że stoimy przed ogromnie trudnym zadaniem. Możemy tak szukać do emerytury i nic nie znaleźć. – Austin zmarszczył w zamyśleniu czoło. – Dlatego postanowiłem zacząć od tego, co już wiemy.
– Wiemy, że celem ataku był Związek Radziecki – powiedział Zavala, wskazując na mapie północno-zachodni kraniec Alaski, gdzie krótkie palce poszarpanej linii brzegowej – pozostałości dawnego mostu międzylądowego – sięgały w stronę Azji. – Jaki zasięg miało to skrzydło?
– Cztery i pół tysiąca kilometrów przy prędkości przelotu około ośmiuset kilometrów na godzinę. Przyjmuję, że aby powiększyć jego zasięg, zwiększono pojemność zbiorników paliwa.
– Można zatankować w powietrzu – podpowiedział Zavala.
– Wziąłem to pod uwagę. Ale żeby uniknąć wykrycia, akcja ta musiała trwać jak najkrócej.
Ostro zatemperowanym ołówkiem Austin połączył łukiem przylądek Barrowa z deltą rzeki Jukon. Zavala cicho gwizdnął.
– To ponad tysiąc pięćset kilometrów – powiedział. – Ogromny teren do przeszukania.
– Większy od niektórych stanów – przyznał Austin. – Pomyślałem jednak, że nasz wywiad chciał utrzymać ten plan w jak największej tajemnicy. Wybudowanie nowej bazy byłoby kosztowne i czasochłonne, a co więcej, mogło zwrócić uwagę przeciwnika.
Zavala strzelił palcami.
– Wykorzystali istniejącą bazę! – zawołał.
Austin skinął głową.
– Po wybuchu drugiej wojny światowej na Alasce w obawie przed japońską inwazją zbudowano wiele stanowisk artyleryjskich i lotnisk. Te czerwone kropki na mapie to lotniska polowe z czasów wojny.
– A jeśli ta baza była tajna? – spytał Zavala po chwili zastanowienia.
– Była tajna. – Austin obrysował ołówkiem miasto Nome. – Tu znajdziemy to, czego szukamy, choć przyznaję, że mimo wielu domysłów nadal strzelam w ciemno.
– Skąd wiesz, że to właśnie tu? – spytał Zavala. – Samolot mógł wystartować z wielu innych miejsc.
Austin wyjął z kieszeni marynarki mały notatnik. Brązowa okładka była podniszczona, ale wciąż dało odczytać się słowa “Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych”, a w dole napisane atramentem nazwisko.
– To pamiętnik ojca Buzza Martina, pilota, który poleciał tym skrzydłem na ostatnie zadanie.
Zavala roześmiał się uradowany.
– Powinieneś być magikiem – powiedział. – Wyciągnąłeś go niczym królika z kapelusza.
– Ten królik sam mi wskoczył na kolana. Po spotkaniu Sandeckera z LeGrandem CIA pogrzebała w archiwach i oddali rodzinie osobiste rzeczy Martina. Widać bardzo im się śpieszyło, by pozbyć się obciążających dowodów, więc nie przeszukali tych rzeczy dokładnie. Buzz znalazł w mundurze ojca jego notatnik. Przyszło mu na myśl, że może być tam coś ważnego, więc przez wyjazdem z Waszyngtonu przekazał go mnie.
– Nie widzę tutaj żadnej mapy – rzekł Zavala, odwracając pofałdowane kartki pamiętnika.
– To byłoby zbyt proste. – Austin wziął pamiętnik i otworzył na stronie, którą wcześniej zaznaczył żółtą zakładką. – Martin był doświadczonym żołnierzem. Wiedział, że w wojsku nie można mieć długiego języka. Pamiętnik zawiera głównie zwierzenia, jak bardzo mu brak żony i dziecka. Ale kilka rzeczy przemycił. Pozwól, że odczytam ci fragment:
“Do mojej żony Phyllis i syna Buzza. Może kiedyś to przeczytacie. Mając mnóstwo czasu, w drodze do No-Name zacząłem pisać ten pamiętnik. Gdyby góra dowiedziała się, że robię notatki, nawarzyłbym sobie piwa. Ta sprawa jest bardziej tajna niż Program Manhattan. Od tajniaków nieraz słyszałem, że jestem zwykłym pilotem, który ma wykonywać rozkazy i nie zadawać pytań. Czasem czuję się jak więzień. Jestem wraz z cała załogą pod ścisłym dozorem. Prowadzę więc te zapiski chyba dlatego, aby poczuć, że jestem człowiekiem. Karmią nas dobrze, Phyllis, i pod tym względem nie musisz się o mnie martwić. Jem dużo świeżego mięsa i ryb. Niestety naszego baraku nie zbudowano z myślą o lodowatej Północy. Wprawdzie śnieg ześlizguje się z półkolistego dachu, ale metal to kiepski izolator. Ciągle palimy w piecu drewnem. Lepiej byłoby nam w igloo. Za to samolot ma się w swojej dziupli wybornie. Przepraszam za te narzekania. Mam szczęście, że latam tą maszyną. Nie do wiary, że taki wielki samolot może być zwrotny jak myśliwiec. To przyszłość lotnictwa”.
Austin przerwał czytanie.
– Dalej pisze, jak bardzo tęskni za domem i z jaką radością do niego wróci – powiedział.
– Szkoda, że nie było mu to sądzone – rzekł Zavala. – Nie miał pojęcia, że jest nie tylko więźniem, ale także skazańcem.
– Martin nie był pierwszym ani ostatnim patriotą rzuconym na pożarcie lwom w imię racji, które ci na górze ochrzcili wyższym dobrem. Niestety, nie zazna satysfakcji, że jego pamiętnik wskaże nam drogę do No-Name.
– To jeszcze bardziej mętne określenie miejsca niż “gdzieś na Pacyfiku” z czasów wojny.
– Też tak myślałem, dopóki nie przypomniałem sobie anegdoty, którą słyszałem przed laty. Pewien oficer marynarki brytyjskiej, opływający Alaskę w latach pięćdziesiątych XIX wieku, dostrzegł ziemię, której nie było na mapach, więc oznaczył ją jako “? Name”. Kopiujący jego mapę kartograf z admiralicji uznał ów znak zapytania za P, zaś “a” w “Name” wziął za “o”. W ten sposób z “No name” – “bez nazwy” – zrobił się “Przylądek Nome”. W pamiętniku jest jeszcze coś: “Lot z Seattle bez przygód. Samolot prowadzi się wspaniale. Lądowanie trzydzieści minut za No-Name”.
– Jaką prędkość przelotową miało to skrzydło? – spytał Zavala.
– Od sześciuset pięćdziesięciu do ośmiuset kilometrów na godzinę.
– A więc stacjonowali w odległości od trzystu dwudziestu pięciu do czterystu kilometrów od Nome.
– Zgadza się. I tu zaczyna być ciekawie. “Pierwsze spojrzenie na nasz punkt docelowy. Powiedziałem chłopcom, że z powietrza przypomina nos Douga” – przeczytał Austin.
– Nos doga?
– Nie, to imię własne – “Doug”.
– Co zawęża nasze poszukiwania do paru milionów gości, którzy je noszą.
– Tak, wiem, zareagowałem identycznie, ale potem przeczytałem resztę: “Brakuje tylko fajki z kaczana kukurydzy, żeby wyglądał jak stary Orli Dziób”.
– Douglas MacArthur! Niezapomniany profil.
– Zwłaszcza dla uczestnika ostatniej wojny. W dodatku Nome leży w odległości zaledwie dwustu sześćdziesięciu kilometrów od Rosji. Pomyślałem, że warto zamówić kilka zdjęć satelitarnych. Kiedy ty drzemałeś w samolocie, ja z lupą w ręku przyjrzałem się tym fotkom.
Austin podał zdjęcia Zavali.
– Nie widzę tu niczego podobnego do dziobu orła – powiedział Zavala kręcąc głową.
– Ja też go nie znalazłem. Ale uprzedzałem cię, że nie będzie to łatwe zadanie.
Kiedy pilot NUMA zameldował, że podchodzi do lądowania na lotnisku w Nome, Zavala z Austinem wciąż jeszcze analizowali mapę i zdjęcia. Zanim jednak samolot zatrzymał się na pasie małego, ale nowoczesnego lotniska, byli już spakowani. Do miasta przyjechali taksówką jedną z trzech tutejszych dwupasmowych żwirowych dróg. W jaskrawym słońcu płaska tundra prezentowała się jeszcze monotonniej, ale w oddali widać było góry Kigluaik. Taksówka wjechała na biegnącą nad szaroniebieskimi wodami Morza Beringa Front Street, minęła ratusz z przełomu wieków, metę wyścigów psich zaprzęgów szlakiem Iditarod i zatrzymała się w porcie barek nad zatoką. Tu Zavala i Austin wynajęli zatankowany do pełna hydroplan.
Joego zachwycił jednosilnikowy, nie wymagający dużego rozbiegu maule M-7. Kiedy sprawdzał jego stan, Austin kupił w gospodzie Grubego Fredzia kanapki i kawę. Nie mieli dużo bagażu. Zabrali głównie ubrania, ale Austin nie zapomniał o swoim niezawodnym rewolwerze bowen, a Zavala o strzelającym z szybkością stu pocisków na minutę pistolecie maszynowy ingram. Na pytanie Kurta, po co mu tak zabójcza broń na bezludnej północy, odmruknął coś o niedźwiedziach grizzly.
A potem usiadł za sterami i pofrunęli na północny wschód, trzymając się linii brzegowej. Samolot leciał nisko, z prędkością dwustu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Niebo się zachmurzyło, ale nie było deszczu, z którego słynął rejon Nome. Szybko zabrali się do pracy. Zavala po kilka razy okrążał obiecująco wyglądające miejsca wskazane przez Austina, a on ołówkiem zakreślał na mapie zbadane obszary. Ich entuzjazm malał z każdym kilometrem lotu nad poszarpanym wybrzeżem. Nagą ziemię przecinały jedynie wątłe rzeczki i płytkie stawy, utworzone przez stopniały śnieg.
Austin recytował wiersze Roberta Service’a, które Zavala przełożył na hiszpański, ale nie rozproszyło to nudy i monotonnych poszukiwań.
– Widzieliśmy dzioby papug, dzioby gołębi, a nawet dziób żółwi, ale nie orła – poskarżył się Joe, zaczynając tracić swój tradycyjnie dobry humor.
Austin przyjrzał się zakreślonym fragmentom mapy. Do zbadania pozostał spory jeszcze kawał wybrzeża.
– Nie chciałbym przerywać poszukiwań. Jak się czujesz?
– W porządku, ale niedługo zabraknie paliwa.
– Przelatywaliśmy nad jakąś osadą rybacką. Co powiesz na to, żeby zjeść tam lunch i zatankować maszynę?
W odpowiedzi Zavala pochylił samolot i zatoczył półkole. Wkrótce dostrzegli rzekę, nad którą przelecieli wcześniej. Wzdłuż jej koryta po około dziesięciu minutach dotarli do zbiorowiska domów z dykty. Na rzece stały zacumowane dwa hydroplany. Zavala wyszukał wolny kawałek wody, sprowadził maszynę w dół, z niemal idealnym poślizgiem wylądował i podpłynął do sponiewieranego przez sztormy mola. Stojący tam krępy młodzian z twarzą okrągłą jak księżyc w pełni, rzucił im linę cumowniczą.
– Witamy w wiosce Tinook. Stu sześćdziesięciu siedmiu mieszkańców, w większości spokrewnionych – powitał ich z olśniewającym uśmiechem. – Jestem Mike Tinook.
Wcale nie był zaskoczony, że dwóch nieznajomych spadło z nieba do jego zapadłej wioski. Ogromne odległości sprawiają, że mieszkańcy Alaski muszą czasem przelecieć setki kilometrów, chcąc zjeść z kimś śniadanie. Mike opowiedział im, że wyrósł w tej wiosce, jakiś czas pracował jako mechanik samolotowy w Anchorage, po czym na dobre wrócił do domu.
Austin wyjaśnił mu, że są z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych.
– Domyśliłem się, że pracujecie dla rządu – zapewnił rezolutnie Tinook. – Jesteście za czyści na nafciarzy i myśliwych, a zbyt pewni siebie jak na turystów. Kilka lat temu wpadła tu ekipa NUMA. Prowadzili badania na Morzu Czukockim. Co was sprowadza do Krainy Północnego Słońca?
– Prowadzimy rekonesans geologiczny, ale muszę przyznać, że na razie bez sukcesów – odparł Austin. – Poszukujemy cypla, który wystaje w morze. Ma kształt orlego dziobu.
Tinook pokręcił głową.
– Tam stoi mój samolot – powiedział. – Kiedy nie łowię ryb i nie pomagam przy wypasie reniferów, dużo latam, ale z niczym mi się to nie kojarzy. Chodźmy do sklepu. Przyjrzyjmy się mapie.
Po rozchwianych schodach wspięli się do budynku z dykty. Był to typowy na Alasce sklep wielobranżowy, połączenie spożywczego z żelaznym, pamiątkarskim, odzieżowym i apteką. Klienci mogli się tu zaopatrzyć w rzeczy najróżniejsze: od środków odstraszających owady i żywności w puszkach po części zamienne do śniegołazów i magnetowidy.
Tinook przyjrzał się mapie.
– Nie. Nie ma tu nic przypominającego dziób orła – powiedział, drapiąc się w głowę. – Może powinniście pomówić z Clarencem.
– Z Clarencem?
– To, mój dziadek. Niejedno widział w życiu i lubi gości.
Austin stracił nadzieję. Chciał jak najszybciej stąd odlecieć. Zastanawiał się właśnie, jak dyplomatycznie spławić Tinooka, nie robiąc mu przykrości, kiedy na ścianie za kontuarem dostrzegł wiszącą strzelbę. Podszedł, żeby ją obejrzeć. Był to karabin M1, broń amerykańskiej piechoty z drugiej wojny światowej.
– Pański? – spytał Tinooka.
– Prezent od dziadka, ale do polowań używam własnego. Ta broń ma swoją historię. Na pewno nie chcecie porozmawiać z Clarencem? Może warto.
– Z chęcią rozprostuję nogi – powiedział Zavala, widząc zainteresowanie Austina. – W końcu nie musimy się martwić, żeby wrócić do domu przed zmrokiem.
Ten argument przemówił do Austina. Dzień trwał tu dwadzieścia dwie godziny i nawet po zachodzie słońca tylko na krótko zapadał zmierzch.
Mike poprowadził ich zabłoconą ulicą obok innych bud, gromad pyzatych dzieci, śpiących psów husky i stojaków, na których suszyły się w słońcu czerwone płaty łososia. Zatrzymał się przed drzwiami budy mniejszej od innych i zapukał. Ktoś w środku zaprosił ich, by weszli. W jednoizbowej chacie pachniało drzewnym dymem i jakąś mięsną potrawą, gotowaną na piecyku. Całe umeblowanie stanowiła prycza w kącie i stół pokryty ceratą w czerwono-białą szachownicę. Siedzący przy nim starzec, starannie malował drewnianą, wysoką na piętnaście centymetrów figurkę niedźwiedzia polarnego. Na stole stał już rząd innych zwierząt – pomalowanych figurek wilków i orłów.
– Dziadku, panowie chcieliby posłuchać historii twojego karabinu – powiedział Mike.
Z pokrytej tysiącem zmarszczek twarzy starca wyjrzały ciemne azjatyckie, mądre i wesołe oczy. Clarence nosił okulary w ciemnej oprawce, gęste siwe włosy miał porządnie zaczesane w jedną stronę, a jego szeroki uśmiech sięgał od ucha do ucha. Choć skończył już osiemdziesiąt lat, uścisk ręki wciąż miał żelazny, a wyglądał tak, że pewnie poradziłby sobie w zapasach z lwem morskim.
– Muszę wracać do sklepu – powiedział jego wnuk. – Do waszego powrotu zdążę zatankować hydroplan.
– Robię je dla sklepów z pamiątkami w Anchorage – wyjaśnił starzec, odkładając niedźwiedzia i farby. – Cieszę się, że wpadliście. Właśnie pora na lunch.
Wskazał gościom rozklekotane krzesła i nie słuchając ich protestów napełnił dwie wyszczerbione chińskie miski gulaszem z garnka. Sobie też nałożył nie żałując, jakby chcąc zademonstrować, że to jedzenie nikomu nie zaszkodzi.
– Jak smakuje? – spytał.
Austin skosztował na próbę potrawy i oświadczył, że jest bardzo smaczna. Starzec się rozpromienił.
– Czy to z karibu? – spytał Zavala.
Gospodarz sięgnął do kubła na śmieci i wyjął z niego pustą puszkę po “gulaszu popularnym”.
– Dobry chłopak z tego Mike’a – powiedział. – On i jego żona kupują mi to, więc nie muszę gotować. Martwią się, że po śmierci żony żyję samotnie. Lubię gości, ale nie chciałbym was zanudzić.
Austin rozejrzał się po chacie. Ściany ozdobione były prymitywnymi harpunami i wytworami eskimoskiej sztuki ludowej. Obok głowy srogiego morsa wisiała ni w pięć, ni w dziewięć ilustracja Normana Rockwella, przedstawiająca chłopca w gabinecie dentystycznym. Były też rodzinne fotografie, a wśród nich liczne zdjęcia krępej, przystojnej kobiety, być może żony starca. Najmniej pasował do tego pomieszczenia komputer, upchnięty w kącie.
– To zadziwiające – powiedział dziadek Tinooka, spostrzegając jego rozbawienie. – Mamy tu antenę satelitarną, żeby dzieci poznawały świat. Mogę przez tę maszynę rozmawiać z każdym, więc nigdy nie jestem sam.
Austin doszedł do wniosku, że Clarence wcale nie jest starym gadułą, który plecie trzy po trzy.
– Bardzo chętnie posłuchamy tej historii – powiedział.
Starzec głośno dojadł resztę gulaszu, włożył miski do zlewu, usiadł i zmrużył oczy tak, jakby zmagał się z zawodną pamięcią. Ale kiedy zaczął mówić, od razu stało się jasne, że nie pierwszy raz snuje tę opowieść.
– Pewnego dnia, wiele lat temu, polowałem. Oj, było wtedy pstrągów i łososi do złowienia, lisów do schwytania, stad karibu. Zawsze coś upolowałem. Miałem małą aluminiową łódkę i dobry silnik. Świetnie mi służyła. Ponieważ było za daleko, żeby po tym polowaniu wracać do domu, dwie noce spędziłem na starym lotnisku.
Austin zerknął na Zavalę. Alaska była usiana lotniskami nie zasługującymi na nazwy.
– Gdzie się znajdowało? – spytał.
– Kawałek stąd, na pomoc. Zostało po drugiej wojnie. Latali z transportami do Rosji i tam był przystanek. Mieli też sterówce do wypatrywania okrętów podwodnych. Niewiele zostało – barak, w którym mogłem rozpalić ognisko, ogrzać się i wysuszyć. Przed powrotem do domu trzymałem tam i wędziłem upolowaną zwierzynę.
– Dawno temu?
– O, będzie z pięćdziesiąt lat. Pamięć już u mnie nie ta. Ale dobrze pamiętam, kiedy oni zakazali mi tam polować.
– Oni?!
Dziadek Tinooka skinął głową.
– Od miesięcy nie widziałem tam nikogo. Aż któregoś dnia, kiedy smażyłem pstrągi, przyleciało takich dwóch. Groźnych białych. Błysnęli odznakami, mówią, że pracują dla rządu, i pytają, co tu robię. Gdy poczęstowałem ich rybą, zrobili się milsi. Powiedzieli, że w tej bazie będzie coś tajemniczego i nie mogę tu więcej przypływać. Ale że kupią ode mnie każde świeże mięso i ryby, jakie im dostarczę. Jeden z nich dał mi karabin, który widzieliście, żebym mógł polować. Dostarczyłem im mnóstwo zwierzyny i ryb, ale nie do samej bazy. Spotykałem się z nimi zawsze w pół drogi.
– Widział pan jakieś samoloty?
– Pewnie, dużo przylatywało i odlatywało. Raz na polowaniu usłyszałem taki, co hałasował jak sto pędzących rzek. Był wielki jak ta wioska i miał cudaczny kształt.
– Jaki?
Starzec podszedł do ściany i zdjął harpun.
– Podobny do tego – powiedział, dotykając palcem ostrego metalowego grotu.
– Jak długo pan dla nich polował? – spytał Austin, nie odrywając od niego oczu.
– Jakieś pół roku. Któregoś dnia pojawili się i powiedzieli, że już nie potrzebują mięsa. Kazali mi trzymać się z daleka od lotniska, żebym nie wszedł na minę. Karabin mi zostawili. I bardzo szybko odjechali.
– Szukamy starego lotniska, które leży na kawałku ziemi przypominającym orli nos, ale nie możemy go znaleźć – powiedział Zavala.
– To miejsce właśnie tak wyglądało. Ale zmieniły je lód i wiatr. W lecie tę ziemię zatapia woda z wezbranych rzek. Dlatego wygląda inaczej niż wtedy. Macie mapę?
Austin wyjął z kurtki mapę i rozłożył ją.
Gruby palec dziadka Tinooka spoczął na odcinku brzegu pod fragmentem mapy zakreślonym ołówkiem.
– Tutaj – powiedział starzec.
– Przelecieliśmy nad tym – stwierdził Zavala.
– A czy ci dwaj podali panu swoje nazwiska? – spytał Austin.
– Pewnie, powiedzieli, że nazywają się Hewy i Dewy.
– Lewy był chyba akurat zajęty – skomentował ze śmiechem Zavala.
Stary Eskimos wzruszył ramionami.
– Czytałem komiksy z Kaczorem Donaldem, kiedy pływałem na statkach handlowych w Anchorage – powiedział. – Pewnie uznali, że na niczym się nie znam, ale nie wyprowadzałem ich z błędu.
– I chyba dobrze pan zrobił.
– Jak powiedziałem, byli to groźni ludzie, ale trochę się z nimi zaprzyjaźniłem. O tych minach powiedzieli pewnie dlatego, żeby mnie odstraszyć. – Zamyślił się na chwilę. – Jedno nie dawało mi spokoju. Jaką to wielką tajemnicę tam skrywano? Przecież nie walczyliśmy z Japończykami. Wojna była skończona.
– Niektórzy nie mogą żyć bez wojny – odparł Austin. – Zawsze ją sobie znajdują.
– Nie znam się na tym, ale dla mnie to szaleństwo. No cóż, minęło wiele lat. Po co chcecie lecieć do tej starej bazy?
Austin nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Mógł wyjaśnić staremu, jak ważne jest znalezienie dziwnej substancji anasazium, nim dostanie ją w łapy Gokstad i narobi biedy na cały świat. Podejrzewał jednakże, że prawdziwe motywy jego postępowania tkwią głębiej. Nie mogli pogodzić się z tym, jak potraktowano ojca Buzza Martina.
– Ze względu na pewnego chłopaka, który był na pogrzebie żyjącego jeszcze wówczas ojca – odparł, nie potrafiąc znaleźć lepszej odpowiedzi.
Starzec skinął głową z powagą, jakby wszystko stało się dla niego jasne.
Tymczasem Austin już myślał o czekającym ich zadaniu.
– Wielkie dzięki za opowieść – powiedział wstając. – I za lunch.
– Zaczekajcie. – Clarence przyjrzał się drewnianym figurkom, które wyrzeźbił, wybrał dwie i wręczył je gościom. – Weźcie je. Niedźwiedzia dla jego siły i wilka dla jego przebiegłości.
Austin i Zavala podziękowali starcowi za ten gest.
– Po tym, jak wskazałem wam drogę, lepiej się poczuję, dając wam je na szczęście. Mam przeczucie, że w tej bazie, mogą być wam potrzebne.