Dżungla w Wenezueli
Baldachim zwisających gałęzi zasłaniał promienie słońca, przez co czarna woda w rzecznej zatoczce wydawała się głębsza. Żałując, że przeczytała o tym, jak to rząd Wenezueli postanowił zadbać o przywrócenie naturze krokodyli ludojadów z Orinoko, Gamay Morgan-Trout rzuciła się do wody i silnymi ruchami smukłych nóg zagłębiła się w styksowy mrok. Przyszło jej na myśl, że tak samo musiało się czuć prehistoryczne zwierzę, kiedy tonęło w mazi smolnych jeziorek Rancho La Brea w Kalifornii. Włączyła dwa halogenowe reflektorki przy kamerze wideo i zanurkowała na dno. Gdy przepływała nad falującymi lekko zaroślami, coś szturchnęło ją w pośladki.
Bardziej zaskoczona niż przestraszona natychmiast się odwróciła i z pochwy przy pasie wyciągnęła nóż. O centymetry od maski ujrzała długi, wąski pysk z czarnymi oczkami. Gamay odepchnęła go w bok.
– Nie pozwalaj sobie za dużo! – mruknęła, wypuszczając przez fajkę strumień bulgoczących baniek.
Cienki dziób rozwarł się w przyjacielskim uśmiechu. A potem rzeczny delfin odsunął się i spojrzał na nią z góry.
Gamay zaśmiała się, bulgocząc niczym gejzer Old Faithful tuż przed wybuchem. Naciśnięciem kciuka dopompowała kamizelkę wypornościową i po kilku sekundach jej głowa przebiła spokojną powierzchnię zatoczki. Gamay wyciągnęła spomiędzy zębów ustnik i uśmiechnęła się.
Paul Trout siedział kilka metrów dalej w trzymetrowym pontonie. Jako pomocnik nurka, śledził spienione bańki powietrza, znaczące podwodną drogę żony. Zaskoczyło go nagłe wynurzenie się Gamay z czarnej wody, a jej wesołość zbiła go z tropu. Zaintrygowany, w charakterystyczny sposób pochylił głowę, jakby spoglądając znad niewidocznych okularów.
– Nic ci nie jest? – spytał, mrużąc oczy.
– Nic – odparła, choć widać było, że coś się stało.
Niedowierzająca mina męża znów pobudziła ją do śmiechu. Zakrztusiła się wodą. Myśl o utonięciu ze śmiechu rozśmieszyła ją jeszcze bardziej. Na powrót wepchnęła ustnik do ust. Paul podpłynął pontonem, wychylił się z niego i podał jej rękę.
– Na pewno nic ci nie jest? – spytał.
– Na pewno. – Wypluła ustnik. – Ale lepiej wejdę do łódki.
Przytrzymując się burty, podała sprzęt do nurkowania, a potem Paul z łatwością wciągnął do pontonu ważącą sześćdziesiąt kilogramów żonę. W jasnobrązowych szortach, w takiej samej koszuli w wojskowym stylu, z naramiennikami, i w miękkim popelinowym kapeluszu wyglądał jak podróżnik z czasów wiktoriańskich. Oczywiście miał na szyi zawiązaną muszkę w kształcie tropikalnego motyla. Paul Trout nie widział powodu, by rezygnować z nienagannego ubioru nawet w głuszy wenezuelskiej dżungli, gdzie opaskę na biodra uważano za strój wizytowy. Przy tym wszystkim był bardzo silnym człowiekiem i czas jakiś pracował jako rybak na Cape Cod. Wprawdzie z jego dłoni zniknęły odciski, ale pod eleganckim ubraniem prężyły się mięśnie, które wyrobił przy dźwiganiu skrzyń z rybami. Umiał też wykorzystać swój ponaddwumetrowy wzrost.
– Sonda pokazuje, że tu jest tylko dziewięć metrów głębokości, więc wesołość nie wynika z odurzenia nadtlenkiem azotu – ocenił rzeczowo.
Gamay rozwiązała tasiemkę przytrzymującą ciemnorude, sięgające ramion włosy, których kolor podsunął jej ojcu, koneserowi win, myśl, aby nadać córce imię jak nazwa gatunku winogron z Beaujolais.
– Słuszna uwaga, kochanie – odparła, wyżymając z włosów wodę. – Śmiałam się, bo myślałam, że ja tu innych podglądam, a okazało się, że sama jestem podglądana. Znalazł mnie delfin Cyrano i szturchnął nosem w pupę.
– Wcale mu się nie dziwię.
Paul pożądliwie otaksował wzrokiem smukłe ciało żony, poruszając brwiami jak Groucho Marx.
– Mama ostrzegała mnie przed mężczyznami noszącymi muszki, z przedziałkiem pośrodku głowy.
– Czy mówiłem już kiedyś, że jest pani podobna do Lauren Hutton? – spytał, wydmuchując dym z wyimaginowanego cygara. – I że pociągają mnie kobiety z seksowną przerwą pomiędzy przednimi zębami?
– Głowę dam, że mówi to pan wszystkim dziewczynom – odparła zachrypniętym głosem Mae West. – Dzięki zalotom delfina wzbogaciłam swoją wiedzę naukową.
– Nie on pierwszy szturchnął cię nosem?
Surowo uniosła brwi.
– Wyobraź sobie, że nie – odparła. – Dowiedziałam się, że delfiny rzeczne są być może bardziej prymitywne od swoich morskich kuzynów, ale są inteligentne, wesołe i mają poczucie humoru.
– Też byś go potrzebowała, gdybyś była różowoszara, miała płetwy z widocznymi palcami, płetwę grzbietową i głowę jak zdeformowany melon.
– Niezły opis jak na geologa morskich głębin.
– Cieszę się, że się przydałem.
Pocałowała go w usta.
– Jak dobrze, że jesteś ze mną – powiedziała. – I że opracowałeś komputerowy obraz biegu rzeki. To była miła odmiana. Aż żal wracać do domu.
Paul rozejrzał się po tchnącym spokojem otoczeniu.
– Bardzo mi się tu podoba – odparł. – Ten las przypomina średniowieczną katedrę. No i te zabawne zwierzaki, choć nie jestem zadowolony, że dobierają się do mojej żony.
– Mój związek z Cyranem jest czysto platoniczny – obruszyła się Gamay, dumnie unosząc podbródek. – Próbował zwrócić moją uwagę, więc go zadowolę.
– Zadowolisz?
– Dam mu rybę.
Kilka razy uderzyła wiosłem w burtę pontonu. W miejscu, gdzie zatoczka łączyła się z rzeką, plusnęło i w ich stronę, prując wodę popłynęło stworzenie z różowoszarym garbem. Przy akompaniamencie kichnięć delfin okrążył łódź. Gamay zaczęła mu rzucać kawałki ryby.
– To potwierdza nieprawdopodobne opowieści o delfinach, które przypływały na wezwanie. Widać naprawdę pomagają tubylcom łowić ryby.
– Udowodniłaś ponadto, że Cyrano doskonale wytresował cię w podawaniu przekąsek.
Przez kilka minut z przyjemnością obserwowali krążącego delfina, a potem, widząc, że się ściemnia, postanowili wrócić do wioski.
Gdy Gamay porządkowała sprzęt, Paul uruchomił silnik i wypłynął z zatoczki na spokojny nurt rzeki. Atramentowa woda zmieniła kolor na groszkowy. Delfin trzymał się ich jakiś czas, lecz gdy zrozumiał, że nie dostanie nic więcej, odpadł od nich jak samolot myśliwski. Niebawem ciągnąca się wzdłuż rzeki gęsta dżungla ustąpiła i pojawiła się polana, na której w otoczeniu kilku krytych strzechą chat stał otynkowany, kryty czerwoną dachówką biały dom z arkadami w hiszpańskim stylu kolonialnym.
Przycumowali w małej przystani, wyciągnęli z pontonu sprzęt i w asyście grupki na wpół nagich, szczebioczących indiańskich dzieci ruszyli do białego domu. Dzieciaki odpędziła groźna, potężna Metyska z miotłą, którą trzymała jak topór bojowy. Paul i Gamay weszli do środka. Zza zawalonego papierami biurka w chłodnym gabinecie wstał, ubrany w białą koszulę z haftowanym gorsem, bawełniane spodnie i ręcznie szyte sandały, siwy mężczyzna po sześćdziesiątce. Z nieskrywaną radością wyszedł im na spotkanie.
– Senor i senora Trout – powitał ich. – Miło państwa widzieć. Mam nadzieję, że wyprawa była owocna.
– Tak, doktorze Ramirez, bardzo – odparła Gamay. – Udało mi się zebrać więcej informacji o zachowaniu delfinów, a Paul uzupełnił komputerowy obraz biegu rzeki.
– Nie dokonałem nic wielkiego – rzekł Paul. – Wystarczyło poprosić badaczy dorzecza Amazonki, z którymi współpracuje Gamay, żeby skierowali kamery LandSatu w ten rejon. Pracę nad tym obrazem dokończę po powrocie do kraju, a Gamay wykorzysta go w swojej analizie siedliska wodnego.
– Szkoda, że państwo wyjeżdżają. Bardzo miło ze strony NUMA, że użyczyła swoich ekspertów do naszego skromnego programu badawczego.
– Bez tutejszych rzek, miejscowej flory i fauny nie byłoby życia w oceanie – odparła Gamay.
– Dziękuję, senora. W ten ostatni wieczór przed waszym wyjazdem zapraszam na uroczystą kolację.
– Miło nam – rzekł Paul. – Spakujemy się zawczasu, żeby statek zaopatrzeniowy nie czekał na nas.
– Tym bym się nie przejmował. Zawsze się spóźnia – poinformował Ramirez.
– Nic nie szkodzi. Będziemy mieli czas porozmawiać o pańskiej pracy.
– Czuję się jak troglodyta – odparł ze śmiechem gospodarz. – Botanikę uprawiam nadal po staremu, zbierając, konserwując, porównując rośliny i pisząc sprawozdania, których nikt nie czyta. Nasza fauna rzeczna nie miała lepszych przyjaciół od was.
– Może uda nam się wykazać, gdzie środowisko delfinów jest zagrożone. A wtedy coś zwojujemy – powiedziała Gamay.
– W Ameryce Łacińskiej rządy nie są chętne do współpracy, chyba że ktoś dostanie łapówkę – rzekł Ramirez, ze smutkiem kręcąc głową. – Grzęzną wszystkie wartościowe projekty.
– Dobrze to znamy. Nasze bagno bez dna nazywa się Waszyngton.
Kiedy śmieli się ze wspólnego żartu, gospodyni wprowadziła tubylca: niskiego, muskularnego, z przepaską na biodrach i miedzianymi kółkami w uszach. Kruczoczarne włosy miał równo przycięte wokół głowy, a brwi zgolone. Do doktora zwracał się z szacunkiem, ale podniecony ton jego głosu i rozbiegane oczy zdradzały, że jest zdenerwowany. Pokazywał na rzekę. Doktor Ramirez chwycił z wieszaka szerokoskrzydłą panamę.
– W łodzi leży trup – wyjaśnił. – Przepraszam, ale jako jedyny przedstawiciel wenezuelskiego rządu w promieniu stu kilkudziesięciu kilometrów muszę zbadać, co się stało.
– Możemy się przyłączyć? – spytała Gamay.
– Oczywiście. Nie jestem Sherlockiem Holmesem, więc przyda się każde doświadczone, bystre oko. Może to państwa zainteresować. Ten jegomość twierdzi, że zmarły to człowiek-duch… Wyjaśnię wszystko później – przyrzekł Ramirez, widząc zaciekawienie gości.
Szybko wyszli z domu i, mijając po drodze chaty, udali się nad brzeg rzeki. Nad wodą zastali gromadę milczących Indian i próbujące zerkać im zza nóg dzieci. Kobiety trzymały się z daleka. Kiedy nadszedł doktor Ramirez, mężczyźni rozstąpili się. Przy pomoście zacumowano ozdobioną rzeźbami pirogę, pomalowaną na biało, z niebieskim pasem, który biegł od rufy po sam dziób.
W pirodze leżał na wznak martwy młody Indianin. Podobnie jak ci z wioski, włosy miał równo przycięte, a na biodrach opaskę. Ale na tym podobieństwa się kończyły. Tubylcy tatuowali ciała i malowali kości policzkowe szkarłatną farbą, by uchronić się przed złymi duchami. Tymczasem nos, podbródek i ręce tego w łodzi pomalowane były na niebiesko, a reszta ciała na biało. Kiedy doktor Ramirez pochylił się nad pirogą, jego cień spłoszył zielone muchy, których buczący rój zerwał się z piersi trupa, odsłaniając okrągłą, ziejącą dziurę.
Paul wstrzymał oddech.
– To wygląda na ranę od kuli – ocenił.
– Istotnie – zgodził się Ramirez. – Nie przypomina rany od dzidy czy strzały.
Po kilkuminutowej rozmowie z mieszkańcami wioski przetłumaczył ich słowa Troutom.
– Kiedy rzeka przyniosła tę pirogę, łowili ryby. Rozpoznali w niej łódź ludzi-duchów i wystraszyli się. Podpłynęli do niej, bo wydawała się pusta. Gdy w środku zobaczyli trupa, chcieli ją puścić z prądem. Ale się rozmyślili, bo się zlękli, że jego duch powróci i będzie ich prześladował za to, że nie wyprawili mu porządnego pogrzebu. Więc przywieźli go tutaj i zwalili kłopot na moją głowę.
– Dlaczego mieliby się bać tych… ludzi-duchów? – spytała Gamay.
Doktor skubnął koniec gęstego siwego wąsa.
– Chulo, jak nazywają tu plemię, do którego należy zabity, żyją podobno za Wielkim Wodospadem. Tubylcy uważają ich za duchy zrodzone z mgły. Nikt nie wrócił żywy z ich terytorium. – Ramirez wskazał na pirogę. – Jak widzicie, jest to człowiek z krwi i kości, tak jak my.
Sięgnął do pirogi po leżącą przy zabitym skórzaną torbę. Mieszkańcy wioski cofnęli się, jakby były w niej zarazki dżumy. Ramirez porozmawiał po hiszpańsku z jednym Indianinem, a potem tubylcy rozeszli się.
– Boją się zmarłego – wyjaśnił. – Czy pomoże mi pan wciągnąć tę łódź na brzeg? Przekonałem ich, żeby wykopali dół. Nie na ich cmentarzu. Na drugim brzegu rzeki, gdzie i tak nikt nie chodzi. Szaman postawi na grobie nieboszczyka dość totemów, aby powstrzymać go od wycieczek. – Uśmiechnął się. – Bliskość trupa wzmocni jego pozycję. Gdyby nie spełniło się któreś z jego zaklęć, zawsze może powiedzieć, że to wina ducha zmarłego. Łódź puścimy samopas z prądem rzeki, żeby duch podążył za nią.
Paul przyjrzał się fachowo wykonanej pirodze.
– Szkoda zmarnować tak piękny egzemplarz sztuki szkutniczej. Ale spokój jest najważniejszy – powiedział i chwycił za jeden koniec łodzi.
Ciągnąc i pchając, we trójkę niebawem wyciągnęli ją z rzeki na brzeg. Ramirez przykrył zwłoki indiańskim kocem z pirogi i wziął worek zawiązany rzemieniem.
– Może on powie nam coś więcej o tym duchu – rzekł, ruszając w stronę domu. W gabinecie położył worek na długim bibliotecznym stole, rozwiązał rzemienie, ostrożnie go otworzył i zajrzał do środka. – Trzeba uważać – usprawiedliwił się. – Część plemion używa zatrutych strzał i strzałek wystrzeliwanych z dmuchaw. – Z uniesionego worka wysypały się na blat woreczki. Ramirez otworzył jeden, wyłuskał lśniący metalowy krążek i podał go Gamay. – O ile wiem, nim została pani biologiem, studiowała pani archeologię. Co to jest?
Gamay ze zmarszczonymi brwiami obejrzała uważnie płaski, okrągły przedmiot.
– Lustro? – zdziwiła się. – Widocznie próżność nie jest monopolem kobiet.
Paul wziął od niej lustro, odwrócił je, przyjrzał się widniejącym tam znakom i uśmiechnął się.
– Miałem takie, kiedy byłem dzieckiem – powiedział. – To lusterko sygnalizacyjne. Spójrzcie na te kropki i kreski. Przypominają alfabet Morse’a. Widzicie te małe prymitywne postacie? Kod podstawowy. Ten ludzik biegnący w jedną stronę znaczy pewnie “przyjdź”, ten biegnący w drugą “odejdź”, a ten leżący…
– “Stój” – podsunęła Gamay.
– Właśnie. Ci dwaj z dzidami mogą znaczyć “przyłącz się do walki”, a ten mały ze zwierzakiem to “polowanie”. – Paul roześmiał się. – Coś w rodzaju telefonu komórkowego.
– Lepsze – wtrąciła Gamay. – Nie wymaga baterii i nie płaci się za każdą minutę rozmowy.
Paul poprosił Ramireza o otworzenie następnego woreczka.
– Sprzęt wędkarski. Metalowe haczyki, linka z łyka. A to co? – Paul przyjrzał się prymitywnym, metalowym kleszczom. – Pewnie szczypce do wyciągania haczyków.
– Mam coś lepszego – oznajmiła Gamay, opróżniając kolejny woreczek i wyjmując z niego połączone drewniane kółka z otworami wypełnionymi ciemnymi przezroczystymi płytkami. – Okulary przeciwsłoneczne – wyjaśniła, mocując znalezisko na uszach za pomocą pierścieni z łyka.
Ramirez, który, nie chcąc być gorszy od nich, też zaczął myszkować w woreczkach, wydobył piętnastocentymetrowe naczynie z wysuszonej tykwy, wyciągnął szpunt i powąchał.
– Chyba jakieś lekarstwo – orzekł. – Pachnie jak alkohol.
Do naczynia umocowana była miniaturowa czarka i urządzenie z drewnianą korbką z płaskim kamieniem i nieregularnym kółkiem na ruchomej osi. Paul napełnił naczynie płynem, zbliżył do niego ten dziwny przyrząd i zakręcił kółkiem. Posypały się iskry i płyn zapalił się z cichym pyknięciem.
– Voila – powiedział z wyraźnym zadowoleniem. – To prototyp zapalniczki. Przydatny do rozpalania ogniska.
Dokonali następnych ciekawych odkryć. W ziołach z jednego woreczka Ramirez rozpoznał rośliny lecznicze. Kilka z nich widział po raz pierwszy. W innym był wąski, płaski kawałek metalu, który po włożeniu do szklanki z wodą jednym końcem wskazał północ. Znaleźli też bambusowy cylinder, w którym osadzono szklane soczewki, dające ośmiokrotne powiększenie, oraz składany nóż, chowany w wąskim drewnianym futerale. Na koniec odkryli krótki łuk, wykonany z kawałków metalu, połączonych ze sobą na wzór resoru samochodowego, wygiętych tak, by zapewnić najsilniejszy naciąg. Za cięciwę służył cienki metalowy kabel. Nie była więc to bynajmniej prymitywna broń, jakiej można by się spodziewać w dżungli. Ramirez przesunął dłonią po wypolerowanym metalu.
– Niebywałe – powiedział. – Pierwszy raz widzę coś takiego. Łuki Indian z tej wioski to zwykłe kije z prymitywnymi cięciwami.
– Jak się nauczył wytwarzać takie rzeczy! – spytał Paul, drapiąc się w głowę.
– Zdumiewające są nie tylko te przedmioty, ale i materiały, z których je zrobiono – wtrąciła Gamay. – Skąd się tutaj wzięły?
Stali w milczeniu wokół stołu.
– Istnieje ważniejsze pytanie – rzekł trzeźwo Ramirez. – Kto go zabił?
– Oczywiście – przyznała Gamay. – Zapomnieliśmy, że przedmioty te należą do zabitego człowieka.
– Podejrzewa pan, kto go mógł zabić? – spytał Paul.
– Kłusownicy. Może drwale i wypalacze dżungli. A ostatnio pojawili się zbieracze cennych roślin leczniczych. Ci zabiją każdego, kto im wejdzie w drogę.
– Komu mógł zagrażać samotny Indianin? – spytała Gamay.
Ramirez wzruszył ramionami.
– Śledztwo w sprawie morderstwa należy zacząć od oględzin zwłok – dodała.
– Gdzie to słyszałaś? – spytał Paul.
– Pewnie przeczytałam w jakimś kryminale.
– No to przyjrzyjmy się mu.
Wrócili nad rzekę i odsłonili zwłoki. Paul przekręcił zabitego na brzuch. Mniejsza rana wlotowa wskazywała, że strzelono mu w plecy. Trout ostrożnie zdjął z szyi Indianina rzeźbiony wisior. Przedstawiał skrzydlatą kobietę z rękami wyciągniętymi przed siebie tak, jakby lała z nich wodę. Podał go Gamay. Skrzydlata postać skojarzyła się jej z egipskimi płaskorzeźbami przedstawiającymi zmartwychwstanie Ozyrysa.
Paul przyjrzał się dokładniej czerwonawym pręgom na ramionach zabitego.
– Zdaje się, że go wychłostano – powiedział i przekręcił ciało z powrotem na plecy. – Spójrzcie na tę dziwną szramę. – Wskazał bladą cienką kreskę na podbrzuszu Indianina. – Nie do wiary, ale wygląda to na bliznę po wyciętym wyrostku.
Z drugiego brzegu rzeki nadpłynęły dwie pirogi. Szaman, z głową przystrój ona wspaniałym pióropuszem, oznajmił, że grób jest gotowy. Trout przykrył zwłoki kocem i wraz z Gamay sterującą pontonem przeholował biało-niebieską pirogę na drugi brzeg. Trout z Ramirezem przenieśli zwłoki sto metrów dalej i pogrzebali je w płytkiej mogile w dżungli. Szaman otoczył grób czymś, co wyglądało jak kości drobiu, i ostrzegł zgromadzonych, że miejsce to jest odtąd tabu. Na koniec puścili pustą pirogę z prądem rzeki.
– Daleko dopłynie? – zapytał Paul patrząc, jak błękitno-biała łódź rusza wolno w swą ostatnią podróż.
– Kawałek stąd są bystrzyny. Jeżeli nie rozbije się na skałach lub nie utkwi w zielsku, to dopłynie do morza.
– Ave atque vale! – rzekł Paul Trout, przytaczając starą rzymską sentencję, wypowiadaną na pożegnanie ze zmarłym. – Witaj i żegnaj.
Wrócili na brzeg rzeki. Gramoląc się z pontonu, Ramirez pośliznął się na mokrej ziemi.
– Nic się panu nie stało? – spytała Gamay.
– No proszę, złe duchy już wzięły się do dzieła – odparł Hiszpan, krzywiąc się z bólu. – Pewnie zwichnąłem nogę. Przyłożę zimny kompres, ale proszę pomóc mi dojść do domu.
Z pomocą Troutów dokuśtykał do domu i przyrzekł, że zawiadomi lokalne władze o morderstwie. Nie spodziewał się jednak z ich strony żadnej reakcji. W tym kraju nadal wielu uważało, że dobry Indianin to martwy Indianin.
– No cóż – powiedział, ożywiając się. – Co się stało, to się nie odstanie. Zajmę się naszą dzisiejszą kolacją.
Troutowie powrócili do swojego pokoju i umyli się do kolacji. Deszczówka, którą Ramirez gromadził w cysternie na dachu, służyła do kąpieli pod prysznicem. Gamay najwyraźniej nie mogła uwolnić się od myśli o zabitym Indianinie, bo gdy tylko wytarła się ręcznikiem, spytała:
– Pamiętasz tego zamrożonego człowieka, którego znaleziono w Alpach?
– Oczywiście – odparł Paul, leżąc na łóżku w płaszczu kąpielowym. – Pochodził z epoki kamiennej i zamarzł na kość w lodowcu.
– Na podstawie narzędzi i rzeczy, które miał przy sobie, można było wyobrazić sobie, jak się wówczas żyło. Tutejsi tubylcy znajdują się właśnie na etapie epoki kamiennej. Ale naszego Indianina z niebieską twarzą ulepiono z innej gliny. Jak się nauczył wytwarzać podobne rzeczy? Gdyby na takie narzędzia natrafiono przy człowieku z lodowca, wiadomość o tym znalazłaby się na pierwszych stronach gazet. Już widzę nagłówki na pierwszych stronach gazet: “Prapraszczur z zapalniczką!”
– Może prenumeruje “Młodego technika”?
– A do tego “Małego majsterkowicza”. Gdyby nawet dostawał co miesiąc wskazówki, jak zrobić różne pomysłowe narzędzia, to skąd wytrzasnąłby takie materiały?
– Może oświeci nas w tej mierze przy kolacji doktor Ramirez. Mam nadzieję, że apetyt ci dopisuje – odparł Paul, patrząc przez okno.
– Umieram z głodu. A bo co?
Bo przed chwilą widziałem dwóch tubylców, nieśli tapira do ogniska.