Francesca stała na pokładzie okrętu wikingów, napawając oczy jego opływowymi kształtami, pięknym pełnym gracji zadartym dziobem i takąż rufą, malowanym kwadratowym żaglem. Nawet grube klepkowe poszycie kadłuba i duża ciężka stępka miały swój wdzięk. Rozejrzała się po wielkiej, oświetlonej pochodniami komnacie ze sklepionym sufitem i udekorowanymi średniowieczną bronią wysokimi kamiennymi ścianami, nie mogąc się nadziwić, jak czemuś tak pięknemu można dać tak dziwną, ponurą i brzydką oprawę. Stojąca przy rumplu Brunhilda Sigurd wzięła jej milczenie za podziw.
– To arcydzieło, prawda? – zagadnęła. – Norwegowie, którzy przed dwoma tysiącami lat zbudowali pierwowzór tego statku, nazywali go skuta. Nie był wprawdzie tak wielki, jak smoczy okręt – drakkar – za to najszybszy. Zleciłam odtworzyć go w każdym szczególe, począwszy od dębowych klepek po przędzę z krowiej sierści, używaną do uszczelniania. Ma dwadzieścia cztery metry długości i pięć szerokości. Oryginał znajduje się w Oslo. Jego pierwowzór przepłynął Atlantyk. Na pewno zastanawia się pani, dlaczego zadałam sobie tyle trudu, żeby go zbudować i umieścić w tej wielkiej sali.
– Niektórzy zbierają znaczki, inni stare samochody. Są różne gusta – odparła Francesca.
– To coś więcej niż kaprys kolekcjonera.
Brunhilda zdjęła dłoń z rumpla i podeszła do niej. Górowała nad Franceską muskularnym ciałem, ale nie samą posturą budziła grozę. Wyglądała na taką, co potrafi miotać pioruny.
– Wybrałam ten okręt na symbol moich niepomiernych dóbr, ponieważ ucieleśnia ducha wikingów – oznajmiła. – Pływali nim ci, którzy zagarniali, co tylko chcieli. Często zachodzę tu po natchnienie. Podobnie będzie z panią, doktor Cabral. Chodźmy, pokażę pani, gdzie będzie pani pracować.
Po krótkich odwiedzinach u Gamay, Franceskę odprowadzono do orlego gniazda Walhalli. Brunhilda poprowadziła ją zdumiewającym labiryntem korytarzy, który przypominał wnętrze statku wycieczkowego. Wprawdzie nikt ich nie pilnował, ale Francesce do głowy by nie przyszło uciekać. Nawet gdyby udało się jej jakimś cudem obezwładnić olbrzymkę, i tak by się tu zgubiła. A poza tym podejrzewała, że w pobliżu są strażnicy.
Wsiadły do windy, która zjechała w dół z prędkością, od której uginały się kolana. Znalazły się w pomieszczeniu, gdzie czekał wagonik na jednej szynie. Brunhilda wskazała Francesce miejsce z przodu, a sama usiadła z tyłu, w przedziale dostosowanym do jej wzrostu. Ich ciężar uruchomił akcelerator. Wagonik wjechał do oświetlonego tunelu i przyspieszył. Gdy zdawało się już, że wymknie się komputerom kontrolującym jego szybkość, zwolnił i zatrzymał się w pomieszczeniu takim samym jak to, które dopiero co opuściły.
Tu również była winda. Miała kształt jaja o ścianach z przezroczystego plastiku. Znajdowały się w niej fotele dla czworga osób normalnej postury. Drzwiczki zamknęły się z sykiem i winda ruszyła w ciemność, która wkrótce nabrała niebieskiego koloru. Obserwując przez przezroczyste ściany grę świateł i cieni, Francesca uzmysłowiła sobie, że otacza ich woda. Pociemniało, a potem nagle zrobiło się jasno, jakby zaświecił reflektor.
Drzwi otworzyły się i obie wysiadły. Francesca ledwo mogła uwierzyć oczom. Znajdowały się w jasno oświetlonym, okrągłym pomieszczeniu o średnicy trzydziestu metrów, z kopulastym dachem. Trudno było określić dokładnie jego wymiary, ponieważ wypełniały je grube rury, wężownice i kadzie wszelkich rozmiarów. Pośród tych przewodów i zbiorników krzątało się w milczeniu lub gapiło w monitory komputerowe kilkunastu techników w białych fartuchach.
– No i co pani na to? – spytała z wyraźną dumą Brunhilda.
– Niewiarygodne! – odparła z niekłamanym podziwem Francesca. – Gdzie jesteśmy, na dnie morza?
Olbrzymka uśmiechnęła się.
– Tu będzie pani pracować – powiedziała. – Chodźmy, oprowadzę panią.
Chociaż rury szły w różnych kierunkach, w tym szaleństwie była metoda. Wszystkie rury ostatecznie zbiegały się w środku pomieszczenia.
– Tu ustawia się parametry oddziałujące na materiał rozszczepialny – wyjaśniła Brunhilda, wskazując na migające światła na tablicy sterowniczej. – Nasze podwodne laboratorium stoi na czterech nogach. Dwie z nich służą ponadto jako rury wlotowe, a drugie dwie jako wylotowe. Ponieważ znajdujemy się w akwenie słodkowodnym, dlatego najpierw dodajemy do wody sól i minerały morskie, które są w tych pojemnikach.
Przeszły do środka pomieszczenia, które zajmował potężny cylindryczny zbiornik mający sześć metrów średnicy i trzy wysokości.
– Z pewnością jest w nim anasazium – powiedziała Francesca.
– Właśnie. Woda opływa rdzeń, a następnie przez dwa wsporniki powraca do jeziora.
Wróciły do głównej tablicy sterowniczej.
– No i co, doktor Cabral, jak bliscy jesteśmy powtórzenia pani procesu? – spytała Brunhilda.
Francesca sprawdziła wskazania przyrządów pomiarowych.
– Chłodzenie, napięcie prądu, temperatura, wszystko w porządku. Jesteście blisko, bardzo blisko.
– Poddaliśmy anasazium działaniu ciepła, zimna i elektryczności, ale z ograniczonymi sukcesami.
– Nic dziwnego. Brak drgań akustycznych.
– Oczywiście!
– Pojęliście zasadę, ale proces nie uda się bez poddania materiału działaniu fal dźwiękowych o pewnym natężeniu, zharmonizowanych z innymi siłami. To tak, jakby z kwartetu smyczkowego zabrać wiolonczelę.
– Błyskotliwe! Jak pani to odkryła?
– Wystarczyło pomyśleć nieszablonowo. Jak pani wie, do tej pory istniały trzy główne metody odsalania wody. W elektrodializie i osmozie odwróconej naelektryzowana woda przepływa przez membrany, które usuwają sól. Trzecia metoda to destylacja, polegająca na odparowaniu wody w taki sam sposób, w jaki pod wpływem słońca paruje woda w oceanach. Wszystkie trzy wymagają ogromnych nakładów energii, przez co koszty odsalania rosną nadmiernie. Moja metoda polega na zmianie struktury cząsteczkowej i atomowej. W trakcie procesu powstaje energia, która go podtrzymuje. Najmniejsza niedokładność i wszystko na nic.
– Ile czasu potrzeba na przystosowanie tego laboratorium do pani wymagań?
– Tydzień.
– Trzy dni – oświadczyła Brunhilda.
– Skąd ten pośpiech?
– Zwołałam zebranie zarządu Gokstad. Przyjadą tu ludzie z wszystkich kontynentów. Chcę zademonstrować im pani proces. Kiedy zobaczą efekty, powrócą do swoich krajów i przystąpimy do realizacji globalnego planu.
– Uporam się z tym w dwadzieścia cztery godziny – odparła Francesca po krótkim zastanowieniu.
– To znacznie krócej niż tydzień.
– Kiedy mam motywację, pracuję szybciej. Ale nie za darmo.
– Pani nie może się ze mną targować.
– Wiem. Chcę jednak, żeby wypuściła pani moją przyjaciółkę. Uśpiliście ją. Nie ma pojęcia, gdzie jest ani jak tutaj trafiła. Nigdy pani nie zidentyfikuje i nie sprawi kłopotów. Uwięziono ją tutaj, żebym uruchomiła odsalarnię. Potem nie będzie już pani potrzebna.
– Zgoda – odparła Brunhilda. – Wypuszczę ją, jak tylko zobaczę pierwszą szklankę czystej wody.
– A jakie mam gwarancje, że dotrzyma pani słowa?
– Żadnych. Przecież i tak nie ma pani wyjścia.
Francesca skinęła głową.
– Będzie mi potrzebny sprzęt i bezwzględny posłuch.
– Cokolwiek pani zechce – odparła Brunhilda i przywołała gestem kilku techników. – Doktor Cabral ma otrzymać wszystko, czego zażąda, zrozumiano?
Na jej rozkaz inny technik przyniósł poobijaną aluminiową walizeczkę.
– To chyba pani własność – powiedziała Brunhilda. – Znaleźliśmy ją w domu pani znajomych. Muszę iść. Proszę mnie wezwać, kiedy będzie pani gotowa do przeprowadzenia próby.
Francesca miłośnie pogładziła dłonią walizeczkę, w której był jej roboczy model procesu odsalania.
Brunhilda Sigurd odmaszerowała do windy. Kilka minut potem powróciła do komnaty na wieży. Czekali tam na nią bracia Kradzikowie, których wezwała przez telefon.
– Po tylu latach czekania i rozczarowań proces doktor Cabral wkrótce będzie nasz – oznajmiła triumfalnie.
– Kiedy? – spytał jeden z bliźniaków.
– Powinien zacząć działać za dwadzieścia cztery godziny.
– Nie, nie – odezwał się drugi bliźniak, błyskając metalowymi zębami. – Kiedy zabawimy się z tymi kobietami?
Powinna była się tego domyślić. Bracia byli jak dwa roboty zaprogramowane wyłącznie na torturowanie i mordy. Po uruchomieniu procesu odsalania nie zamierzała darować Francesce życia. Zazdrościła jej osiągnięć naukowych i urody, a po za tym chciała się zemścić za to, że straciła przez nią dużo czasu i pieniędzy. Do Gamay nie żywiła szczególnych uraz. Tyle tylko, że lubiła załatwiać sprawy do końca.
– Wkrótce – odparła z lodowatym uśmiechem.