Paul Trout zakręcił prysznic i jeszcze raz z podziwem przyjrzał się jego konstrukcji. Płynąca drewnianą rurą woda tryskała przez dziurki w twardej wydrążonej skorupie tykwy, a natężenie jej strumienia regulowano prostym drewnianym zaworem. W podłodze z twardego drewna znajdował się otwór ściekowy. Paul wyszedł z drewnianej kabiny, wytarł się bawełnianym ręcznikiem, opasał drugim i wszedł do przyległej izby, oświetlonej glinianymi kagankami.
Gamay leżała w wysokim łóżku na wygodnym materacu z trawy. Ze splecionymi włosami, owinięta ręcznikiem, upozowana na starożytną Rzymiankę, jadła owoce z dużej misy.
– Co o tym wszystkim myślisz, naturysto? – spytała, przyglądając się Paulowi, opasanemu ręcznikiem, który wydawał się śmiesznie mały przy jego wzroście.
– Nawet w tak zwanym cywilizowanym świecie widziałem gorsze armatury – odparł.
– Czy wiesz, że miarą cywilizacji jest stopień zaawansowania urządzeń sanitarnych?
– Nie powiem, żeby mi się podobał zwyczaj tubylców nasadzania głów na ostre pale, ale ta wioska to prawdziwe cudo. Spójrz na jakość tych ścian. – Paul pogładził palcami biały tynk. – Mam tysiące pytań. Nasza gospodyni nie odezwała się?
– Przez Tessę przekazała, że zobaczy się z nami, kiedy odpoczniemy. A to ci niespodzianka! Myślałam, że żonę Dietera schwytali Chulo.
Biała bogini niczego nie wyjaśniła. Po przywitaniu się z Troutami i pokazaniu im Tessy powiedziała jedynie:
– Bądźcie cierpliwi. Dowiecie się wszystkiego w swoim czasie.
A potem klasnęła w dłonie i zza zasłony z paciorków wyłoniły się dwie półnagie damy dworu, młode Indianki ze spuszczonymi głowami. Zaprowadziły gości do sypialni, pokazały im, jak działa prysznic, i wyszły, pozostawiając ich z misą pełną owoców.
– Wolę się jej nie sprzeciwiać – rzekł Paul, siadając przy żonie. – Co myślisz o białej bogini?
– Nie wychowała się w tych stronach. Po angielsku mówi z lekkim obcym akcentem. Jest inteligentna. Miła. Z pewnością zna się na owocach. Spróbuj tych małych żółtych. Smakują jak pomarańcze posypane cynamonem.
Paul skosztował kulistego owocu wielkości śliwki i zgodził się z jej oceną. A potem wyciągnął się na łóżku. Stopy wystawały mu poza posłanie.
Mieli zamiar odpocząć tylko chwilę, ale wyczerpani długą wędrówką w słońcu i odprężeni kąpielą zasnęli.
Kiedy się obudzili, zobaczyli indiańską damę dworu, siedzącą ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Przyglądała się im, a widząc, że się poruszyli, bez słowa wymknęła się z pokoju. Na stole leżały ich ubrania, które znikły, kiedy brali prysznic. Zabrudzone i przepocone koszule i szorty wyprano i starannie ułożono. Paul spojrzał na zegarek. Spali trzy godziny. Ubrali się szybko, ponaglani zapachem gotującej się strawy.
Wkrótce pojawiła się Tessa i dała im znak, żeby poszli za nią. Długim korytarzem zaprowadziła ich do dużej izby. Jej środek zajmował stół z ciemnego drewna i trzy przykryte tkaniną stołki. Na kaflowym piecu, z którego dym wylatywał rurami wchodzącymi w sufit, stały trzy gliniane bulgocące garnki. Czuwała przy nich Indianka.
Nadejście białej bogini zapowiedziało ciche pobrzękiwanie i dzwonienie metalowych bransolet i łańcuszków na jej bosych nogach. Szyję zdobił taki sam wisior, jaki nosił zabity Indianin. Miała orientalne oczy, wysokie kości policzkowe i kształtne, opalone ciało, które zgrabnie opinał dwuczęściowy kostium ze skóry jaguara. Rozjaśnione słońcem na miodowy blond włosy były sczesane do tyłu i obcięte równo jak u miejscowych kobiet.
– Widzę, że trochę odpoczęliście – powiedziała, siadając przy stole.
– Przydał się prysznic – odparła Gamay.
– Niezwykłe urządzenie – pochwalił Paul. – Jako rodowitego mieszkańca Nowej Anglii, zaintrygowała mnie pani amerykańska pomysłowość.
– Dziękuję, to jeden z moich pierwszych projektów. Wiatrak pompuje wodę do zbiornika, utrzymując ciśnienie. Zbiornik połączony jest z systemem rur, które biegną w tych ścianach, dzięki czemu w środku jest chłodno nawet w najgorętsze dni. To najlepsza instalacja klimatyzacyjna, jaką mogłam zbudować z dostępnych tu materiałów. Najpierw zjemy, a później porozmawiamy – uprzedziła ich pytania.
Kucharka przyniosła duszone mięso z jarzynami i podała je wraz z sałatką w niebiesko-białych misach. Paul i Gamay jedli z apetytem, popijając odświeżającym niskoprocentowym napojem. Na deser były słodkie ciasteczka. Boginię rozbawił ich wilczy apetyt.
– Czas odpłacić się za kolację – powiedziała z uśmiechem, kiedy zmietli już wszystko. – Opowiedzcie mi, co zdarzyło się na świecie w ciągu ubiegłych dziesięciu lat.
– To niska cena za taką ucztę – odparł Paul.
– Nie wiem, czy nie zmienicie zdania. Zacznijcie od nauki. Jakich postępów dokonano w minionej dekadzie?
Mówili na zmianę, opisując rozwój komputeryzacji, upowszechnienie się teletransmisji i Internetu, misje wahadłowców, teleskop Hubble’a, bezałogowe sondy kosmiczne, odkrycia NUMA w dziedzinie oceanografii i postęp w medycynie. Słuchała zafascynowana, z podbródkiem wspartym na splecionych dłoniach. Niekiedy zadawała pytania, zdradzające jej przygotowanie naukowe, lecz przede wszystkim chłonęła wieści z senną miną narkomanki, palącej opium.
– A teraz opowiedzcie mi o sytuacji politycznej – poprosiła.
Zaczęli przypominać różne wydarzenia: rządy amerykańskich prezydentów, stosunki z Rosją, wojnę w Zatoce Perskiej, konflikt na Bałkanach, susze, epidemie głodu, terroryzm, rozwój Unii Europejskiej. Białą boginię najwyraźniej ucieszyła wieść, że Brazylia stała się krajem demokratycznym. Opowiedzieli jej o filmie i teatrze, o muzyce i sztukach plastycznych i poinformowali, jakie znane osoby zmarły. Sami byli zaskoczeni tym, jak wiele wydarzyło się w minionych dziesięciu latach.
– A co z rakiem? – spytała. – Czy znaleziono jakiś lek?
– Niestety nie.
– A ze świeżą wodą? Nadal są z nią problemy w wielu krajach?
– Coraz większe, w związku z rozwojem gospodarczym i zatruciem środowiska.
Zasmucona, potrząsnęła głową.
– Tyle… – powiedziała nieobecnym głosem. – Tyle straciłam. Nie wiem, czy moi rodzice żyją. Brakuje mi ich, zwłaszcza mamy. – Otarła serwetką łzę. – Przepraszam, że tak was wymęczyłam pytaniami, ale nie macie pojęcia, co to znaczy być odciętym w dżungli i nie mieć kontaktu ze światem. Byliście bardzo mili i cierpliwi. Pora więc, bym opowiedziała wam o sobie.
Zawołała, żeby podano herbatę, a potem odprawiła Indianki i zostali we troje.
– Nazywam się Francesca Cabral – zaczęła.
Przez godzinę Troutowie słuchali zafascynowani opowieścią indiańskiej bogini – od historii jej rodziny, przez naukę i studia w Brazylii i Stanach, po rozbicie się samolotu.
– Tylko ja przeżyłam katastrofę – powiedziała. – Drugi pilot był łajdakiem, ale umiał latać. Sprowadził odrzutowiec na nadrzeczne mokradła. Błoto zamortyzowało lądowanie i zapobiegło pożarowi. Przytomność odzyskałam w chacie, do której przynieśli mnie Indianie. Ranna i potłuczona, bardzo cierpiałam. Miałam otwarte złamanie nogi. Ale leki z lasu tropikalnego są bardzo skuteczne. Zestawiono mi nogę, a podawane wywary, złagodziły cierpienia i przyśpieszyły powrót do zdrowia. Dowiedziałam się potem, że samolot wylądował na chacie wodza wioski i zabił go. Indianie nie wzięli mi tego za złe. Wręcz przeciwnie.
– Zrobili z pani boginię – dopowiedziała Gamay.
– Zaraz zrozumiecie dlaczego. Dawno temu Chulo uciekli przed inwazją białych. Stracili wszelki kontakt ze światem. I oto raptem, jak kometa z jasnego nieba, pojawiłam się ja. Tak zachowują się bogowie, kiedy chcą przypomnieć ludziom, gdzie ich miejsce. Chulo uznali, że wódz rozgniewał bogów, i otoczyli mnie kultem.
– Jako boginię z nieba? – podsunęła Gamay.
– W czasie ostatniej wojny tubylcy, którzy pierwszy raz ujrzeli samoloty, zaczęli je czcić, budując na ziemi ich kopie – przypomniał Paul.
– Właśnie. A pamiętasz film Bogowie muszą być szaleni? – spytała Gamay. – Tam obiektem wierzeń religijnych i przyczyną wszystkich nieporozumień stała się butelka coca-coli wyrzucona z samolotu.
– Istotnie – potwierdziła Francesca. – A pomyślcie, co zrobiliby ci ludzie, gdyby w ręce wpadł im sam samolot.
– To wyjaśnia tajemnicę tutejszej świątyni.
Francesca skinęła głową.
– Zaciągnęli tam kawałki odrzutowca i całkiem udatnie je zmontowali. To taki “rydwan bogów”. Teraz składają przy nim ofiary ze zwierząt, żeby bogowie nie niszczyli już plemienia.
– Samolot był niebiesko-biały. Czy tubylcy właśnie dlatego malują ciała na te kolory? – spytała Gamay.
– Wierzą, że ochroni ich to przed wrogami.
– A skąd się tu wzięła Tessa?
– Jest półkrwi Chulo. Jej matkę porwało sąsiednie plemię i sprzedało Europejczykowi, ojcu Tessy. Po jego śmierci, podczas plemiennej sprzeczki, Tessa stała się własnością Dietera. Dieter wiedział o plemieniu Chulo i poślubił ją, gdy była jeszcze dziewczynką, sądząc, że ułatwi mu to dostęp do jej pobratymców i ich leczniczych ziół.
– Dlaczego z nim została?
– Uważała, że nie ma innego wyjścia. Dieter nieustannie przypominał jej, że jest nic niewarta, że jest mieszańcem. Wyrzutkiem.
– A kim był zabity Indianin, którego znaleźliśmy?
– Jej przyrodnim bratem, który mieszkał tutaj. Uparł się, że odszuka rodzinę, i zaczął się wyprawiać za wodospady. Dowiedział się tam o śmierci matki i o tym, że ma siostrę – Tessę. Wyruszył, żeby ją tu sprowadzić. Dla Chulo honor rodzinny to ważna sprawa. Niestety schwytali go współpracujący z Dieterem rabusie ziół. Chcieli, żeby im pokazał, gdzie rośnie krwawy korzeń.
– O tej roślinie wspomniał nam Arnaud.
– Jest cudowna, kurowali mnie nią po rozbiciu się samolotu. Plemię Chulo uważa ją za świętą. Kiedy brat Tessy im odmówił, zaczęli go torturować. I zastrzelili podczas próby ucieczki. Dieter ukradł próbki rośliny. Na poszukiwanie brata Tessy wysłałam oddział Chulo. Natknęli się na nią, gdy wracała tutaj. Opowiedziała im, co się stało. Odesłałam ją do Dietera, przykazując, żeby informowała nas o wszystkim. I wówczas nieoczekiwanie zjawiliście się wy. Tessa usiłowała was ostrzec. A kiedy to się nie udało, pomogła wam w ucieczce. A przynajmniej myślała, że uciekliście. Tymczasem zjawiliście się w naszych progach.
– Cali i zdrowi. Czego nie można powiedzieć o Dieterze i jego znajomkach.
– Indianie przynieśli mi ich głowy w darze. – Francesca rozejrzała się po jadalni, pełnej barwnych gobelinów ze scenami z życia wioski. – Zmumifikowane głowy kłóciły się z tym wystrojem, więc zaproponowałam, by umieścili je na zewnątrz wsi.
– A więc to pani zawdzięczamy ten komitet powitalny?
– Oczywiście. Pomarańczowo-niebieski balon, którym lecieliście, rzucał się w oczy. Indianie donieśli mi, że o mało co nie wpadliście na wodospad. Poleciłam im mieć was na oku, ale nie robić krzywdy. Śledzili was od początku. Zaskoczyło mnie, że skierowaliście się w tę stronę.
– Zamierzaliśmy pożyczyć pirogę.
– Nie mielibyście najmniejszych szans. Sława tych Indian jest w pełni zasłużona. Śledzili was wiele kilometrów. Niekiedy mam wrażenie, że są to naprawdę ludzie-duchy. Przenikają przez dżunglę niczym mgła, z której, zdaniem innych plemion, są utkani.
– Po co ktoś miałby uprowadzać samolot i porywać panią? – spytał Paul, zastanawiając się nad historią Franceski.
– Znam powód – odparła. – Chodźcie, coś wam pokażę.
Wstała od stołu i oświetlonymi blaskiem pochodni korytarzami zaprowadziła ich do dużej sypialni. Tam wyjęła ze skrzyni poobijaną i porysowaną aluminiową walizeczkę. Ułożyła ją na łóżku i otworzyła, odsłaniając plątaninę porwanych drutów i obwodów.
– To model eksperymentu, który wiozłam na konferencję w Kairze – wyjaśniła. – Nie chcę wchodzić w szczegóły techniczne, ale kiedy z tego końca wpuści się wodę morską, to po ekstrakcji soli z drugiego wypłynie woda słodka.
– Chodzi o odsalanie?
– Tak. O rewolucyjną metodę, odmienną od dotychczasowych. Udoskonalenie jej zajęło mi dwa lata. Najczęstszym problemem w procesie odsalania były jego koszty. Mój pozwala przerabiać tysiące litrów słonej wody za grosze. A przy tym wytwarza ciepło, które można przekształcić w elektryczność. – Francesca potrząsnęła głową. – Dzięki niemu pustynie zamieniłyby się w ogrody, a ludzie mieliby źródło energii.
– Nadal nie rozumiem – rzekł Paul. – Komu zależałoby na tym, by świat nie skorzystał z tych dobrodziejstw?
– W minionych dziesięciu latach zadawałam sobie to pytanie wiele razy i nie znalazłam zadowalającej odpowiedzi.
– Czy to był jedyny model?
– Tak – odparła Francesca i posmutniała. – Z Sao Paulo zabrałam ze sobą wszystko. Cała dokumentacja spłonęła podczas katastrofy. Niemniej – dodała weselszym głosem – udało mi się tutaj spożytkować moją wiedzę o hydraulice. Nudno byłoby siedzieć bezczynnie całymi dniami, wyłącznie jako obiekt adoracji. Faktycznie jestem więźniarką. Po kraksie Chulo ukryli mnie przed ekipami poszukiwawczymi. Tak naprawdę to sama mogę być jedynie tu, w pałacu, do którego wstęp mają tylko ludzie zaproszeni. Służbę dobrałam pod kątem wierności. Na zewnątrz pilnuje mnie moja gwardia pretoriańska.
– A więc bycie białą boginią to żadna frajda – orzekł Paul.
– Łagodnie mówiąc. Dlatego tak się cieszę, że spadliście mi z nieba. Dzisiaj odpoczniecie. A jutro oprowadzę was po wiosce i zajmiemy się planami.
– Jakimi planami? – spytała Gamay.
– Myślałam, że to oczywiste. Planami ucieczki.