Góry Skaliste Wiosna
Stał na krawędzi zbocza, które opadało ostro w dół i dopiero mniej więcej sześćdziesiąt metrów niżej tworzyło kilka porośniętych drzewami skalnych półek, aby wreszcie przejść w łagodne zejście, barwne od dzikich kwiatów, przerywane widniejącymi w kilku miejscach rozpadlinami.
Głęboko wciągnął rozrzedzone powietrze, tak świeże, że aż parzyło płuca, chociaż musiał przyznać, że dziś to odczucie było o wiele mniej dotkliwe niż wczoraj. Wiedział, że już niedługo zimne, krystaliczne powietrze, którym oddychał na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów, stanie się dla niego czymś zupełnie naturalnym.
Zaledwie wczoraj uświadomił sobie, że przez cały dzień ani razu nie pomyślał o telefonie, telewizji, radiu, faksie, dźwięku ludzkich głosów, osaczających go ze wszystkich stron, o ludziach chwytających za rękaw i wykrzykujących jakieś pytania prosto w twarz. Nie myślał o oślepiających eksplozjach białego światła z lamp błyskowych. Poczuł, że dopiero teraz zaczyna się odprężać i przynajmniej na jakiś czas zapominać o tym, co się wydarzyło.
Spojrzał ku drugiemu krańcowi doliny, na potężne, surowe góry, ciągnące się długimi kilometrami, podobne do krzywych, nierówno rozmieszczonych zębów. Pan Goudge, właściciel stacji benzynowej Union 76 w Dillinger, powiedział mu, że wielu miejscowych nazywa ten fragment gór Łańcuchem Ferengi.
Najwyższy szczyt, liczący blisko cztery tysiące metrów, był lekko przechylony na południe i wyglądał jak zniekształcony penis. Nie miał najmniejszego zamiaru wspinać się na górę o tak mało subtelnym kształcie. Mieszkańcy Dillinger uwielbiali żarty na temat tego szczytu i z przyjemnością opowiadali, że przyjezdni powinni oglądać go latem, kiedy śnieg spływa powoli z czubka fallusa.
Po raz kolejny zdał sobie sprawę, że jest tu zupełnie sam. Ta świadomość nawiedzała go ostatnio coraz częściej. Na wysokości, gdzie mieszkał, rosły gęste lasy sosnowe i świerkowe, zdarzały się też brzozy i jałowce. Były tu również piękne modrzewie o drżących, miękkich gałęziach. Do tej części Gór Skalistych nie dotarły dotąd firmy zajmujące się wyrębem drzew.
Wysokie szczyty po drugiej stronie doliny były prawie gołe, nie porośnięte żadną roślinnością, ani drzewami, ani krzewami czy kwiatami. Tam królował śnieg i surowe skały, dzikie, zimne piękno, nietknięte ręką człowieka.
Spojrzał w stronę małego Dillinger w odległym końcu doliny, rozciągającej się ze wschodu na zachód. Miasteczko liczyło dokładnie tysiąc pięciuset trzech mieszkańców. W latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku odkryto tu złoża srebra i natychmiast wybudowano kopalnie. Wtedy w dolinie stłoczyło się ponad trzydzieści tysięcy ludzi – górników, prostytutek, właścicieli sklepów, oszustów. Był tu także szeryf, pastor i kilka osiadłych na stałe rodzin.
Tamte czasy dawno minęły. Potomkowie tych, którzy zdecydowali się stawić czoło przeciwnościom i pozostać po zamknięciu kopalni srebra, teraz zajmowali się głównie obsługą przyjeżdżających na lato turystów. Wypasali też bydło w dolinie, lecz trudno powiedzieć, czy czerpali z tego jakieś zyski.
Nie raz widział, jak zdziczałe owce i kozice schodziły po półkach skalnych w pobliże bydła, widywał też skubiące trawę długorogie antylopy i polujące kojoty.
Odwiedził Dillinger tylko raz. Musiał usiąść za kierownicą swojego dżipa z czterokołowym napędem, aby pojechać do sklepu spożywczego po zapasy. Kiedy to było? We wtorek, dwa dni temu? Zapomniał, że ma lodówkę bez zamrażalnika, i kupił paczuszkę mrożonego groszku, który musiał ugotować, zaraz po powrocie, na piecyku opalanym drewnem. Zjadł cały groszek, siedząc przy stole, pod jedyną stojącą lampą, działającą, podobnie jak lodówka, na prąd wytwarzany przez generator umieszczony za domkiem.
Przeciągnął się, odchylając głowę do tyłu, i zauważył dwa lecące nisko jastrzębie. Ptaki najwyraźniej polowały na jakąś zdobycz. Wbił siekierę w pieniek, na którym rąbał drewno, zdjął puchową kurtkę i flanelową koszulę. Spocił się, ponieważ pracował szybko, ciesząc się wysiłkiem na świeżym powietrzu. Ciepłe słońce przyjemnie rozgrzewało skórę i mięśnie.
Czuł, że jest silny i zdrowy. Lubił pracę fizyczną. Miał już dosyć drewna na cały tydzień, ale zaczął rąbać znowu, zwiększając tempo i z radością czując, jak jego mięśnie napinają się i rozluźniają, twardnieją i miękną. Przerwał na chwilę, aby otrzeć twarz rękawem koszuli. Nawet pot pachniał świeżo, jakby całe ciało zostało oczyszczone.
Nagle usłyszał jakiś dźwięk.
Bardzo słaby dźwięk. Na pewno wydało go jakieś zwierzę. Z pewnością tak było, ale przywykł już do okrzyków wydawanych przez sowy i jastrzębie oraz do odgłosów świstaków, skunksów i wilków. Ten dźwięk był inny. Miał nadzieję, że nie świadczył o obecności innego człowieka na jego górze. Poza drewnianą chatą, w której mieszkał, w promieniu kilometra nie było tu nawet szałasu. Inne domy stały znacznie niżej. Nikt nie wchodził na tę wysokość, oczywiście poza turystami, którzy docierali tu latem. Teraz był jednak dopiero środek kwietnia i sezon jeszcze się nie rozpoczął.
Podniósł siekierę, lecz zamarł, ponieważ znowu dobiegł go ten sam dźwięk. Przypominał rozpaczliwy pisk. Zabłąkany kociak? Nie, to niemożliwe. Włożył koszulę i kurtkę, zacisnął palce na stylisku siekiery, której ciężar wydał mu się dziwnie krzepiący. Czyżby na jego górę wdarł się inny człowiek?
Stał bez ruchu, pozwalając, aby panująca wokół cisza ogarnęła go całego. Chłodny popołudniowy wiatr rozwiewał mu włosy. Wreszcie, po długim czasie, usłyszał to znowu – słabe, jeszcze słabsze niż poprzednio popiskiwanie, które nagle ucichło, jakby stworzeniu, które go wydało, zabrakło sił. Jakby to stworzenie było prawie martwe.
Szybko przebiegł przez płaską łąkę, na której stał dom, i zagłębił się w sosnowy las. Zwolnił, ponieważ poszycie było dość wysokie i chciał sprawdzić, czy posuwa się we właściwym kierunku. Nadal nie był do końca pewien, czy się nie przesłyszał.
Słyszał swój szybki oddech. Przystanął. Przez gęste gałęzie drzew przedzierały się tylko słabe promienie słońca. Teraz było późne popołudnie i w lesie panował mrok. Mrok i zupełna cisza. Nasłuchiwał. Nadal cisza. Szelest. Odwrócił się błyskawicznie i zobaczył małego preriowego grzechotnika, wpełzającego pod pokrytą mchem skałę. Na tej wysokości nie powinno go tu być.
Czekał, spokojny i nieruchomy jak pnie drzew wokół niego. Niespodziewanie chwycił go skurcz w prawym ramieniu. Powoli oparł siekierę o ziemię.
I wtedy wyłowił z ciszy ten sam dźwięk, przytłumiony i bardzo, bardzo słaby, prawie jak echo pierwszego dźwięku, jak jego wspomnienie. Dobiegł z lewej strony. Teraz poruszał się powoli, długim krokiem, bacznym spojrzeniem przeszukując poszycie. Dotarł do małej polanki.
Tutaj słońce świeciło jeszcze całkiem jasno. Gęsta, wysoka trawa chwiała się na wietrze. Niebieski orlik, symbol stanu Kolorado, kwitł obficie, delikatny i piękny, radośnie witający wiosnę. Polana była uroczym miejscem, którego jeszcze nie zdążył odkryć podczas swych codziennych pieszych wycieczek.
Znowu czekał, nasłuchując, zwróciwszy twarz ku ciepłemu słońcu. Po gałęzi pobliskiego drzewa przemknęła wiewiórka, lecz ten dźwięk nauczył się już rozróżniać. Przeskoczyła na cienką gałązkę, wprawiając ją w rozchybotany ruch. Liście zaszeleściły niespokojnie.
Potem w lesie zapadła całkowita cisza. Wiedział, że promienie słońca już niedługo zmienią kąt padania. Cienie wydłużały się, pożerając światło. Wkrótce zapanuje ciemność, czarnogranatowa jak włosy Susan. Nie, nie chciał myśleć o Susan. Szczerze mówiąc, nie myślał o niej od bardzo dawna.
Powinien już chyba wracać do domu, do chaty, gdzie na kominku czekało przygotowane rano drewno. Wystarczy jedna zapałka i ogień zapłonie, trzaskając wesoło. Nauczył się rozpalać ogień i w kominku, i w kuchennym piecu, osiągając w tym prawdziwe mistrzostwo. Pokroi kilka pomidorów i wymiesza je z listkami lodowej sałaty. Wszystko to kupił dwa dni temu w sklepie Clementa w Dillinger. Podgrzeje też sobie jarzynową zupę. Zawrócił do lasu.
Ale skąd wziął się dźwięk, który go zaniepokoił? W lesie było teraz mroczniej niż parę minut temu. Musiał iść ostrożnie, patrząc pod nogi. Zaczepił rękawem o gałąź sosny i zatrzymał się, aby się uwolnić. Położył siekierę na ziemi. Kiedy podnosił głowę, dostrzegł jasnożółtą plamę po prawej stronie. Przez chwilę tylko wpatrywał się w tę jasną rzecz, zupełnie nieruchomą, podobnie jak on sam. Szybko podniósł siekierę i ruszył w kierunku żółtej plamy, przystając co parę sekund i wytężając wzrok, aby zorientować się, co to takiego.
W pierwszej chwili pomyślał, że leży tam kupka szmat. Gdy zbliżył się na odległość paru kroków, zrozumiał, że jest to dziecko. Dziewczynka. Leżała na brzuchu, ciemnobrązowe splątane włosy zakrywały jej plecy i twarz.
Uklęknął przy niej, nie mając odwagi jej dotknąć. Potem położył rękę na jej ramieniu i lekko nią potrząsnął. Nie poruszyła się. Znalazł pulsującą żyłkę na szyi. Na szczęście była tylko nieprzytomna, nie martwa. Ostrożnie obejrzał ręce, ramiona i nogi. Nie wyglądało na to, aby coś sobie złamała, ale mogła odnieść obrażenia wewnętrzne. Jeżeli tak było, nic nie mógł na to poradzić.
Delikatnie odwrócił ją na plecy. Na policzku miała dwa długie zadrapania. Rozmazana krew zdążyła już zaschnąć. Znowu przytknął palce do szyi. Tętno było zwolnione, lecz dość silne. Powoli podniósł ją i chwycił siekierę. Przytulił dziecko do siebie, aby osłonić je przed niskimi gałęziami sosen i krzewów.
Dziewczynka była mała, mogła mieć najwyżej pięć, może sześć lat. Dopiero teraz zauważył, że nie ma na sobie kurtki, tylko cienką żółtą koszulkę i bardzo brudne żółte dżinsy. Nosiła białe tenisówki, jedno sznurowadło rozwiązało się i zwisało smutno. Była bez skarpetek, rękawiczek, kurtki, czapki… Skąd się tutaj wzięła, zupełnie sama? Co jej się stało?
Przystanął. Mógłby przysiąc, że usłyszał, jak cienkie gałązki i zeszłoroczne liście zaszeleściły pod czyjąś ciężką stopą. Nie, to tylko złudzenie. Ciaśniej ogarnął dziecko ramieniem i przyspieszył kroku, mimo wszystko nie mogąc się pozbyć przestrachu, jaki obudził w nim tamten odgłos.
Zapadł już zmrok, kiedy zamknął za sobą drzwi chaty. Położył dziewczynkę na kanapie i przykrył ją grubym pledem z afgańskiej wełny w czerwono – niebieską kratę, prawdopodobnie starszym niż on sam, ale nadal bardzo ciepłym. Zapalił światła we wszystkich pomieszczeniach.
Odwrócił się i spojrzał na drzwi. Zmarszczył brwi, a potem przekręcił klucz w zamku i zasunął zasuwę. Przez sekundę się zawahał, lecz zaraz wetknął końcówkę łańcucha do otworu we framudze. Lepiej zabezpieczyć się na wszelkie możliwe sposoby. Rozpalił ogień w kominku i po dziesięciu minutach w dużym pokoju zrobiło się ciepło.
Dziewczynka nie odzyskała jeszcze przytomności. Usiadł obok niej i lekko poklepał ją po policzkach. Nie poruszyła się, więc postanowił czekać. Nie ulegało wątpliwości, że ten dzień kończy się zupełnie inaczej niż pozostałe.
– Kim jesteś? – zapytał, nie spuszczając wzroku z twarzy dziecka.
W świetle lampy zadrapania na policzku były krwawe, głębokie i brzydkie. Przyniósł miskę letniej wody, która przez całe popołudnie stała na kuchni, parę czystych białych frotowych skarpet i kostkę mydła. Nałożył jedną skarpetkę na dłoń i ostrożnie, bardzo ostrożnie zmył zaschniętą krew z buzi dziecka.
Wziął jedną ze swoich białych koszulek, która po wieloletnim praniu była bardzo miękka i przyjemna w dotyku, i zaczął powoli rozbierać dziecko. Musiał sprawdzić, czy pod ubraniem nie kryje się jakaś rana. Kiedy zdjął z niej koszulkę i spodnie, jego serce ścisnęło się z bólu i wściekłości.
Całe ciało małej pokryte było siniakami i niezagojonymi zadrapaniami. Wszędzie widział zaschniętą krew. Wewnętrzna strona ud była czerwona od krwi. O Boże… Wciągnął powietrze i na chwilę mocno zacisnął powieki.
Umył ją dokładnie, sprawdzając, czy nie odniosła jakichś poważnych ran, ale widział tylko głębokie zadrapania i siniaki. Odwrócił ją na brzuch. Plecy, ramiona i nogi dziewczynki poznaczone były długimi, wąskimi siniakami, które nie zlewały się ze sobą. Wszystko wskazywało na to, że ciosy nie zostały zadane w gniewie, lecz celowo, na chłodno, jakby ten, kto ją bił, chciał zyskać określony efekt.
Była wychudzona i biała jak sięgająca prawie do kostek koszulka, którą włożył jej przez głowę. Ponownie otulił ją kocem i palcami przeczesał włosy, starając się jak najdelikatniej usunąć z nich kawałki gałęzi. Całe szczęście, że nie obudziła się, kiedy ją mył. Usiadł wygodniej, uważnie wpatrując się w nieruchome dziecko.
Nagle uświadomił sobie, że cały trzęsie się z wściekłości. Co za potwór wyrządził taką krzywdę tej dziewczynce? Doskonale wiedział, że na świecie nie brak zboczeńców, ale bezpośrednie zetknięcie z udręczonym dzieckiem sprawiło, iż zrobiło mu się niedobrze, a jednocześnie miał ochotę zabić tego, kto zadał jej tyle cierpienia.
Miał nadzieję, że dziewczynka zaraz się ocknie, ale dotąd nawet nie drgnęła. Zastanawiał się, czy powinien zabrać ją teraz do szpitala. Nie miał telefonu, więc nie mógł zadzwonić. Swoją komórkę zostawił w domu. Było już dosyć późno, a on nie wiedział, gdzie znajduje się szpital. Nie miał też pojęcia, kto ją zgwałcił i pobił, ani gdzie był teraz ten zbrodniarz.
Nie, zawiezie ją do szpitala jutro i zostanie przy niej. Nie potrafiłby zostawić jej samej. Tak, jutro zawiezie ją do szeryfa. Na pewno w Dillinger jest jakiś szeryf. A dziś zajmie się nią sam. Jeżeli dziewczynka obudzi się i powie, że coś ją boli, natychmiast pojadą do szpitala, niezależnie od tego, która będzie godzina, ale na razie nie będzie ruszał jej z miejsca.
Ciekawe, czy sama wyrwała się z rąk tego zboczeńca i uciekła do lasu? Czy potknęła się o korzeń lub kamień i upadając, uderzyła się w głowę? A może to jej oprawca zostawił ją w lesie, aby umarła z zimna i wycieńczenia? Nachylił się nad dzieckiem i delikatnie przesunął palcami po głowie. Nie wyczuł żadnych guzów, a tętno nadal było takie samo.
Jeżeli uciekła, to prześladowca na pewno jej szuka. W gruncie rzeczy od początku zdawał sobie z tego sprawę i właśnie dlatego zaraz po powrocie do chaty tak starannie zaryglował drzwi. Sprawdził swój karabinek Browning Savage 99. Na stoliku obok kanapy leżał rewolwer Smith &Wesson 357 magnum. Zawsze bardzo go lubił, od dnia, kiedy ojciec podarował mu go na czternaste urodziny i pokazał, jak ma się nim posługiwać. Nazywał się „czarna magia”, ponieważ nierdzewna stal, z której go wykonano, pociągnięta została czarnym, niezwykle trwałym lakierem. Uwielbiał z niego strzelać, ale nigdy dotąd nie musiał użyć go przeciwko człowiekowi. Podniósł rewolwer i z przyjemnością zważył go w dłoni. Był naładowany, jak zwykle. Z bronią w ręku odwrócił się twarzą do drzwi, starając się ocenić odległość. Co za człowiek mógł zrobić coś takiego?
Zrobił sałatkę i zjadł ją, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z leżącego nieruchomo dziecka. Potem podgrzał zupę. Pachniała wspaniale. Podsunął parującą łyżkę pod nos dziewczynki.
– No, mała, nie masz ochoty spróbować? Zupka Campbella, pyszna i gorąca, prosto z piecyka. Trochę to trwa, zanim człowiek zdoła tu coś zagrzać, ale w końcu zawsze się udaje. No, skarbie, obudź się…
Jej usta drgnęły. Chwycił mniejszą łyżkę, zanurzył w zupie i przytknął do dolnej wargi dziewczynki. Ku jego zdumieniu i uldze, małe usta otworzyły się lekko. Wlał w nie parę kropel zupy, a kiedy przełknęła, powtórzył całą operację. Zjadła prawie pół miski. Dopiero wtedy podniosła powieki. Robiła wrażenie całkowicie zagubionej i nieprzytomnej.
Powoli odwróciła ku niemu twarz i spojrzała na niego.
– Witaj – powiedział z uśmiechem. – Nie bój się. Nazywam się Ramsey. Znalazłem cię w lesie. Teraz nic ci już nie grozi.
Otworzyła usta i wydobyła z siebie ten dziwny dźwięk, który usłyszał, ni to pisk, ni to miauczenie, dźwięk, z którego wyczytał dręczący ją strach i bezradność.
– Wszystko w porządku, nikt nie zrobi ci krzywdy. Ze mną jesteś bezpieczna.
Jej usta znowu się otworzyły, lecz tym razem nie usłyszał tego przerażającego zawodzenia. Wyszarpnęła ramiona spod koca i zaczęła okładać go pięściami. Nie zaskoczyło go to. Zalała go fala bezbrzeżnej litości i czułości, zapragnął przytulić do piersi ten ludzki okruszek i chronić go przed wszelkimi cierpieniami.
Pospiesznie odstawił miseczkę z zupą i chwycił ją za przeguby dłoni. Zamknęła oczy, lecz wcześniej dostrzegł w nich błysk bólu. Natychmiast zwolnił uścisk i uważnie obejrzał jej ręce. Przeguby były otarte do krwi. Nie ulegało wątpliwości, że jeszcze niedawno była związana, i to dość długo.
– Przepraszam cię, kochanie. Naprawdę przepraszam. Nie walcz ze mną, proszę. Nie zamierzam zrobić ci krzywdy.
Zwinęła się w kłębek i odwróciła plecami do niego, osłaniając głowę ramionami. Leżała bez ruchu. Siedział obok niej długą chwilę, zastanawiając się, co powinien zrobić. Dziewczynka była przerażona. Bała się go, a on nie mógł mieć jej tego za złe. Dlaczego nie krzyczała? Wydawała z siebie tylko to straszne zawodzenie… Czy była niemową?
– Twoje przeguby i kostki u nóg są bardzo mocno otarte – odezwał się bardzo cicho, mając nadzieję, że go słyszy. – Pozwolisz mi je zabandażować? Będą cię mniej bolały i poczujesz się trochę lepiej.
Nie wiedział, czy go usłyszała. Nie poruszała się. Spod stosu ubrań, które ze sobą przywiózł, wyciągnął starą koszulkę i podarł na długie kawałki. Gdy dokładnie obmywał jej rany, smarował antybiotykową maścią i bandażował, czuł każdy gram czającego się w niej, strachu. Skończył i wstał powoli, świadomy, że nie powinien wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Spojrzał na nią. Nadal leżała zwinięta w kłębek, a jej zabandażowane ręce ukryte były pod kocem.
Zjadła sporo zupy, więc nie będzie głodna, pomyślał. Jest jej ciepło, jest czysta, zadrapania zdezynfekował i opatrzył. Zerknął na drzwi, potem na okna. Opuścił żaluzje i zaciągnął zasłony, potem sprawdził, czy okna są dokładnie zamknięte. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Aby dostać się do środka, napastnik musiałby stłuc szybę. Zamknął kuchenne drzwi, zabezpieczył je zasuwą. Nie było tu łańcucha, więc przysunął jedno z krzeseł i podstawił oparcie pod klamkę. Gdyby ktoś otwierał drzwi, nogi krzesła na pewno zaskrzypią o podłogę, a wtedy się obudzi.
Przeniósł spojrzenie na dziewczynkę.
– Jeżeli się obudzisz, zawołaj mnie – powiedział łagodnie. – Nazywam się Ramsey. Będę tu z tobą. Nie masz się już czego bać. Łazienka jest za kuchnią, za twoimi plecami. Możesz z niej spokojnie skorzystać, wysprzątałem ją wczoraj.
Koc poruszył się lekko. Dobrze, to znaczy, że go słyszała. Nadal nie wydała żadnego dźwięku, nawet tego przerażającego miauczenia.
Jego łóżko stało w małym pokoju. Wyciągnął się na nim w ubraniu, kładąc karabinek i rewolwer na stoliku obok nocnej lampki. Trochę czytał, lecz wkrótce wsunął zakładkę między kartki kryminału i położył książkę na podłodze. Jedną lampę zostawił zapaloną. Nie chciał, żeby dziewczynka przestraszyła się ciemności, gdyby obudziła się w nocy.
Długo nie mógł zasnąć. Kiedy w końcu zapadł w sen, śniło mu się, że widzi twarz jakiegoś mężczyzny, który przez okno wpatruje się w małą dziewczynkę. Obudził się i z bijącym sercem podszedł do okna, lecz zasłony były szczelnie zaciągnięte. Jednym szarpnięciem odsłonił okno. Spojrzał w ciemność i zamiast twarzy tamtego ujrzał wykrzywioną z wściekłości twarz kobiety, która wrzeszczała, że go zabije. Dopiero o świcie obudził się naprawdę i natychmiast usłyszał przerażające zawodzenie cierpiącego dziecka.