Twarz dziewczynki była pozbawiona wszelkiej barwy, widział to nawet w szarawym świetle wczesnego poranka, rozbielonym blaskiem lampy. Oczy miała szeroko otwarte. Wpatrywała się w niego z takim lękiem, że przeszył go nagły dreszcz.
– Nie bój się – przemówił bardzo powoli, starając się w ogóle nie poruszać. – Wszystko w porządku. To ja, Ramsey. Jestem tu po to, żeby się tobą opiekować, nie zrobię ci krzywdy. Miałaś zły sen?
Leżała sztywno wyprostowana, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Po długiej chwili powoli pokręciła głową. Zobaczył, jak jej ramiona się poruszają.
Małe dłonie wydobyły się spod koca i spoczęły na wierzchu. Były zaciśnięte w pięści. Bandaże na wychudzonych rękach wyglądały potwornie, prawie obscenicznie.
– Proszę cię, nie bój się. Zgasił lampę. W pokoju szybko robiło się widno. Oczy dziewczynki były jasnoniebieskie, bardzo duże w drobnej, wymizerowanej buzi, źrenice rozszerzone. Miała wąski, prosty nosek, ciemne rzęsy i brwi, zaokrąglony podbródek i dwa dołeczki w kącikach ust. Była bardzo ładną dziewczynką. Przeczuwał, że kiedy się uśmiechnie, będzie więcej niż ładna, po prostu śliczna.
– Boli cię coś? Potrząsnęła głową. Odetchnął z ulgą.
– Powiesz mi, jak się nazywasz? Patrzyła na niego, zmrożona i napięta, jakby tylko czekała na okazję, aby uciec.
– Chcesz pójść do łazienki? Dostrzegł tę potrzebę w jej oczach i uśmiechnął się. Dzięki Bogu, nerki działały jak należy. Wyglądało na to, że wszystko jest z nią w porządku, oczywiście poza tym, że nie mówi. Chciał wyciągnąć rękę i pomóc jej wstać, ale natychmiast się powstrzymał.
– Łazienka jest z drugiej strony kuchni, za twoimi plecami – powiedział spokojnie, zupełnie naturalnym tonem. – Mam ci pomóc?
Powoli potrząsnęła głową. Ramsey czekał. Dziewczynka ani drgnęła. Wtedy zdał sobie sprawę, że nie chce wstawać w jego obecności. Uśmiechnął się.
– Zaparzę kawę i zobaczę, czy mam w lodówce coś, co mogłoby smakować małemu dziecku, dobrze?
Wiedział, że nie doczeka się odpowiedzi, więc tylko skinął głową i zostawił ją samą. Po chwili usłyszał, jak zamyka drzwi łazienki. Przekręciła klucz w zamku.
Nasypał sporo chrupek Cheerios do jednej z pomalowanych na niebiesko miseczek i postawił obok karton z odtłuszczonym mlekiem. Przynajmniej cholesterol nie zatka jej arterii, pomyślał z rozbawieniem i poszedł do spiżami sprawdzić, czy ma jeszcze jakieś świeże owoce. Zostały tylko dwie brzoskwinie. Kupił sześć, ale cztery zdążył już zjeść. Pokroił jedną w kostkę i ułożył w miseczce na chrupkach.
Teraz mógł już tylko czekać. Spuściła wodę, ale nie wychodziła. Może coś jej się stało? Czekał dalej. Obawiał się, że przestraszy ją, jeśli zapuka do drzwi, ale w końcu doszedł do wniosku, że minęło już za dużo czasu. Lekko uderzył knykciami w sosnowe drewno.
– Wszystko w porządku, skarbie?
Cisza. Zmarszczył brwi. Ależ był głupi, przecież mała zamknęła się od środka i na pewno teraz uważa, że znalazła tam bezpieczne schronienie. Najprawdopodobniej nigdy nie wyjdzie stamtąd dobrowolnie. Nalał sobie kawy do dużego kubka i usiadł pod drzwiami łazienki, wyciągając długie nogi na całą szerokość korytarzyka. Jego czarne buty były znoszone i wygodne jak stare kapcie. Skrzyżował nogi w kostkach i zaczął mówić.
– Naprawdę chciałbym wiedzieć, jak masz na imię. Oczywiście mogę dalej mówić do ciebie „skarbie”, ale to nie to samo, co imię. Wiem, że nie możesz mówić, zdołałem to już zrozumieć, ale mógłbym ci dać ołówek i kartkę papieru, a wtedy napisałabyś na niej swoje imię. Co ty na to? Niezły pomysł, prawda?
Kompletna cisza, ani cienia dźwięku. Napił się kawy, wykonał kilka kolistych ruchów ramionami, aby rozluźnić mięśnie i wygodnie oparł się o ścianę.
– Założę się, że masz mamusię, która bardzo się o ciebie martwi. Nie zdołam ci pomóc, dopóki nie wyjdziesz z łazienki i nie napiszesz, jak się nazywasz i skąd jesteś. Dopiero wtedy zadzwonię do twojej mamy.
Zza drzwi rozległ się ten przejmujący, zawodzący dźwięk. Ramsey pociągnął łyk gorącej kawy.
– Tak jest, mama na pewno bardzo się denerwuje, boi się o ciebie. Zaraz, zaraz, jesteś za mała, żeby umieć pisać, tak? Może zresztą nie, po prostu nie wiem, jak to jest z pisaniem. Nie mam własnych dzieci.
Cisza.
– No dobrze, wyjdź już i zjedz śniadanie. Mam cheeriosy i brzoskwinię. Mleko jest co prawda odtłuszczone, ale w smaku nie ma różnicy. Nie przyglądaj mu się tylko zbyt uważnie, bo jest strasznie wodniste, takie byle jakie. Za to brzoskwinia jest pyszna, bardzo słodka. Dwa dni temu kupiłem sześć sztuk, ale cztery już zjadłem. To chyba o czymś świadczy, nie sądzisz? Dostaniesz przedostatnią. Jeżeli masz ochotę, mogę też zrobić ci grzankę. Mam dżem truskawkowy. No, wyjdź, proszę. Dam głowę, że jesteś głodna jak wilk.
Żadnej reakcji.
– Posłuchaj, naprawdę nie zamierzam cię skrzywdzić. Wczoraj nie zrobiłem ci nic złego, prawda? Ani w nocy? I rano także nie. Możesz mi zaufać. Kiedyś należałem do skautów i byłem jednym z najlepszych, wierz mi. Ten człowiek, który cię zranił, na pewno się tu nie pokaże. A jeśli nawet, to ja go zastrzelę, a potem zbiję na kwaśne jabłko. Przepraszam, jeżeli niewłaściwie się wyrażam, ale rzadko mam do czynienia z dziećmi. Mam trzy bratanice i dwóch bratanków, których widuję co najmniej raz w roku. Bardzo ich lubię. To dzieci mojego brata. W czasie ostatnich świąt Bożego Narodzenia nauczyłem dziewczynki, jak grać w futbol. Lubisz futbol?
Cisza.
Przypomniał sobie, jak jego bratowa, Elaine, krzyczała i klaskała z radości, kiedy mała Ellen przejęła piłkę i dotarła z nią do punktowanej strefy.
– Nieważne. Jednego możesz być na sto procent pewna – jeżeli ten potwór pokaże się gdzieś w pobliżu, gorzko pożałuje, że zrobił ci krzywdę. Obiecuję ci to. Proszę, wyjdź. Wschód słońca jest bardzo piękny. Chciałabyś to zobaczyć?
Niebo robi się już różowe, delikatnie szare i pomarańczowe. Zaraz pokaże się słońce…
Zamek kliknął cicho i drzwi się otworzyły. Stanęła w progu, ubrana w jego koszulkę, która prawie zakrywała małe stopy i spadała z jednego ramienia.
– Cześć – powiedział spokojnie, w ogóle się nie poruszając. – Zjesz teraz chrupki?
Kiwnęła głową.
– Pomożesz mi wstać? – Wyciągnął do niej rękę.
W jej oczach natychmiast pojawił się strach, dzika panika. Patrzyła na jego rękę tak, jakby miała przed sobą jadowitego węża, który w każdej chwili może ją ukąsić. Obiegła go dookoła i wpadła do kuchni. Cóż, widać było jeszcze za wcześnie na to, aby mu zaufała.
– Mleko jest na stole! – zawołał. – Dosięgniesz?
Bardzo powoli wszedł do kuchni. Siedziała w kącie, przytulona do ściany, ściskając w rękach miseczkę z chrupkami. Twarz prawie przytknęła do krawędzi miski, ciemnobrązowe włosy opadały splątanymi pasmami, zasłaniając buzię.
Bez słowa nalał sobie więcej kawy, włożył dwie kromki pszennego chleba do metalowego testera i przytrzymał go nad piecem. Mniej więcej po dwóch minutach grzanki były smakowicie przyrumienione z obu stron. Usiadł przy stole na jednym z dwóch kuchennych krzeseł. Drugie nadal tkwiło pod klamką tylnych drzwi.
Dokładnie w tej chwili zrozumiał, że nie ma zamiaru powierzać małej obcym ludziom. Odpowiadał za nią i z ochotą wziął ten ciężar na swoje barki. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, co spotkałoby ją w szpitalu. Doktorzy, pielęgniarki, laboranci, wszyscy ci ludzie stłoczeni wokół niej, sztywnej z przerażenia, zadający pytania, przeprowadzający badania i testy… Psychiatrzy podtykający lalki, aby wreszcie opowiedziała, co zrobił jej tamten człowiek…
Lekarze, którzy być może nie rozumieliby, że nie wolno jej traktować tak, jak inne dziewczynki, bo nie jest do nich podobna, jest inna, ponieważ odmieniło ją straszne cierpienie… O nie, nic z tego, w każdym razie na pewno nie teraz. Powinien jednak porozmawiać z szeryfem… Dobrze, porozmawia z nim, ale później. Najpierw niech mała się trochę uspokoi i zacznie mu ufać, przynajmniej odrobinę.
– Chcesz grzankę? Opanowałem już sztukę posługiwania się tym testerem i robię wyśmienite grzanki. Prawie od tygodnia nie spaliłem ani jednej.
Pokręciła głową.
– W takim razie zjem obie. Gdybyś jednak zmieniła zdanie, to mam tu pyszny dżem truskawkowy. Wspaniały domowy dżem. Kupiłem go w Dillinger, u pewnej pani Harper. Mówiła, że robi go od dawna. Można powiedzieć, że jest specjalistką od dżemów, bo ma już sześćdziesiąt cztery lata. Mieszkam tu drugi tydzień, wiesz? Przyjechałem z San Francisco. Ten domek zbudował dziadek mojego przyjaciela, który mi go pożyczył. Nigdy dotąd tu nie byłem. To piękne miejsce. Może później powiesz mi, skąd ty jesteś. Chciałem pobyć trochę sam, z dala od pracy, znajomych i różnych spraw. Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? Nie, chyba raczej nie. Kto to powiedział, że życie osacza nas ze wszystkich stron? Może sam to powiedziałem i zdążyłem już zapomnieć. Kiedy człowiek jest dorosły, spotyka go mnóstwo różnych rzeczy, czasami bardzo niemiłych, i wszyscy się spodziewają, że sam poradzi sobie z tymi paskudnymi przeżyciami. Ale ty jesteś jeszcze mała. Nic złego nie powinno ci się przydarzyć. Wiem, że tak się stało i postaram się coś z tym zrobić, jeżeli tylko mi pozwolisz.
Cisza.
– Wydaje mi się jednak, że powinniśmy pojechać do lekarza, nie dziś, ale za jakieś dwa dni, a potem do szeryfa – ciągnął powoli, patrząc na bandaże na przegubach jej dłoni i kostkach u nóg, myśląc o tym drobnym, bezlitośnie zbitym ciele, wiedząc, że została zgwałcona. – Mam nadzieję, że w Dillinger jest jakiś szeryf…
Zaczęła zawodzić cicho, potem coraz głośniej. Postawiła pustą miseczkę na podłodze obok siebie i podniosła głowę, potrząsając nią mocno, raz po raz. Z głębi jej gardła wydobywało się żałosne pomiaukiwanie, głośne i okropne.
Ramsey poczuł, jak jego ramiona pokrywa gęsia skórka.
– Nie chcesz jechać do lekarza?
Przywarła do ściany i podciągnęła kolana pod brodę. Koszulka sterczała wokół niej jak biały namiot. Kołysała się do przodu i do tyłu, w jakimś własnym rytmie.
– W porządku, nigdzie nie pojedziemy. Zostaniemy tutaj. Tu jest przytulnie i bezpiecznie. Mam mnóstwo jedzenia. Mówiłem ci już, że dwa dni temu byłem w Dillinger? Kupiłem sporo rzeczy, które mogą przypaść do gustu nawet dziecku. Parówki, bułki paluszki, takie trochę bez smaku, francuską musztardę i pieczoną fasolkę. Przysmażam cebulkę, dodaję do niej fasolkę, trochę musztardy i keczupu, i stawiam to wszystko na kuchni na jakieś dwadzieścia minut. Ślinka cieknie, co?
Przestała się kołysać i odwróciła ku niemu twarz. Odgarnęła włosy z czoła.
– Lubisz hot dogi? Kiwnęła głową.
– Świetnie. Ja też. Kupiłem też trochę takich prawdziwych frytek, naprawdę tłustych, takich, po których olej kapie ci z palców. Lubisz frytki?
Ponownie kiwnęła głową. Rozluźniła się trochę, tylko odrobinę, ale zawsze… Najwyraźniej lubiła jeść. Na początek dobre i to.
– Nie zbrzydziło cię od tego odtłuszczonego mleka? Potrząsnęła głową. No i co teraz, pomyślał Ramsey.
– Pozwolisz, że zjem teraz grzankę? Trochę już wystygła. – Nie czekając na kolejne skinięcie głową, uśmiechnął się do niej i zaczął smarować grzankę masłem. Potem pokrył ją grubą warstwą dżemu truskawkowego i pokazał dziewczynce. – Chcesz spróbować?
Długo wpatrywała się w kapiący od dżemu kawałek chleba.
– Położę ci ją na serwetce.
Chwała Bogu, że kupił serwetki. Podał jej grzankę. Wzięła ją i szybko przełknęła trzy kęsy, prawie nie gryząc. Potem westchnęła i zaczęła jeść wolniej. Zlizała odrobinę dżemu z dolnej wargi. Po raz pierwszy wyglądała na spokojniejszą i prawie szczęśliwą.
– Od dawna nic nie jadłaś?
Powoli przeżuwała kawałek grzanki. Miał wrażenie, że zastanawia się nad odpowiedzią na jego pytanie. W końcu kiwnęła głową.
– Widzę, że muszę ci zadawać tylko takie pytania, na które można odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Czujesz się dziś trochę lepiej?
Strach zmył wszelkie ślady koloru z jej drobnej buzi. Wpatrywała się w zabandażowaną rękę, w której trzymała połowę grzanki.
– Po śniadaniu posmaruję te otarte miejsca maścią.
Oboje w milczeniu kończyli swoje grzanki. Cóż więcej mógł powiedzieć? Wiedział, że powinien jeszcze raz dokładnie obejrzeć całe jej biedne ciało, ale nie chciał tego robić, nie teraz, kiedy była jeszcze wyraźnie przerażona. Wstał od stołu i przeszedł do dużego salonu, nie nalegając, aby poszła z nim.
– Chciałabyś się wykąpać? – zapytał przez ramię. – Mógłbym zagrzać wodę na kuchni i wlać ją do wanny. Mam tu kilka bardzo dużych garnków, które doskonale się do tego nadają. – Nie musiał na nią patrzeć, aby się zorientować, że energicznie potrząsa głową, przytulona do ściany w kuchni. – Jesteś już dużą dziewczynką i na pewno umiesz myć się sama, prawda?
Odwrócił się i rzucił jej pogodny uśmiech. Powoli wstała. Skinęła głową.
– W łazience jest mój szampon. Potrafisz umyć sobie włosy? Doskonale. Potem opatrzę ci ręce i nogi. Masz też kilka innych mocnych zadrapań, które trzeba posmarować maścią. No i będziemy mieli pewien problem z ubraniem. Coś ci powiem – kiedy się umyjesz i wytrzesz, włóż tę moją starą koszulkę. Poszukam jeszcze czegoś, co by się dla ciebie nadawało.
W ciągu ubiegłych dwóch tygodni tak przyzwyczaił się do ciszy, że teraz, słysząc swój głos, czuł się co najmniej dziwnie. Zagrzał wodę w dwóch wielkich garnkach i przelał ją do wanny, potem zaś powtórzył tę operację, żeby miała czym umyć i spłukać włosy.
Gdy się kąpała, poszedł do swojego pokoju i usiadł przy stoliku, na którym stała stara Olivetti, maszyna do pisania jego mamy. Stukanie w jej wielkie klawisze sprawiało mu prawdziwą przyjemność. Włożył okulary i zaczął czytać to, co napisał poprzedniego dnia.
Nie miał pojęcia, jak długo to trwało, ale gdy nagle podniósł wzrok, ujrzał ją stojącą obok. Nie wydała najmniejszego odgłosu, po prostu stała nieruchomo. Mokre, splątane włosy okalały jej starannie wymytą, prawie błyszczącą twarz, przeguby dłoni były paskudnie zaczerwienione. Miała na sobie jego koszulkę.
– Cześć – powiedział, zdejmując okulary. – Przepraszam, że nie usłyszałem, jak wychodziłaś z łazienki. Kiedy pracuję, czasami zapominam o całym świecie. Usiądź sobie na kanapie, dobrze?
Starannie umył swój grzebień i przez następne dziesięć minut rozczesywał jej włosy, usiłując nie sprawić bólu. Posmarował maścią poranione przeguby dłoni i kostki i znowu owinął je bandażem. Powinien zająć się innymi zadrapaniami, ale nie wyobrażał sobie, w jaki sposób miałby zdjąć z niej tę nieszczęsną koszulkę. Nie, będzie musiał wymyślić coś innego. Wstał.
– A teraz ubranie…
Nie miał zamiaru namawiać ją, aby włożyła rzeczy, w których ją znalazł. Nie mógł sobie nawet wyobrazić, jakie wspomnienia wywołałby w niej ich widok.
– Będziesz dziewczynką, która reklamuje sportowe stroje Ralpha Laurena, co ty na to?
Wyciągnął z szafy wycięty w serek sweter z miękkiej wełny. Przynajmniej będzie jej w tym ciepło. Nie miał przecież dla niej żadnej bielizny, choćby majtek, no i żadnych butów. Podał sweter.
– Przebierzesz się w łazience?
Tym razem wróciła już po pięciu minutach. Najwyraźniej czuła się coraz pewniej. Całe szczęście. Sweter sięgał do kostek, a rękawy były o jakieś pół metra za długie. Podwinął je do łokci. Wyglądała śmiesznie i wzruszająco. Jak można zabawić małe dziecko?
– Wiesz, jakie miasto jest stolicą Kolorado?
Kiwnęła głową. Wyciągnął mapę, ale zaraz uświadomił sobie, że nie wie, czy mała umie czytać. Ale w gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Pokazała palcem Denver, obok którego narysowana była czerwona gwiazdka. A więc mieszkała w Kolorado…
– Świetnie. Nie sądzę, aby moje bratanice i bratankowie znali stolicę któregokolwiek stanu, nawet Pensylwanii, gdzie mieszkają. Wiesz, gdzie teraz jesteśmy?
Lęk. Zimny, lodowaty lęk.
– W Górach Skalistych, mniej więcej dwie godziny jazdy samochodem na południowy zachód od Denver – powiedział spokojnie. – W pobliżu nie ma żadnych dużych ośrodków wypoczynkowych, więc jest tu raczej pusto. Tak czy inaczej, bardzo podoba mi się to miejsce. Oglądasz Star Trek?
Skinęła głową. Jej buzia odzyskała odrobinę koloru.
– Podobno miejscowi ludzie nazywają góry naprzeciwko naszego domku Łańcuchem Ferengi.
Otworzyła usta i potarła palcami zęby. Roześmiał się.
– Właśnie! Szczyty są poszarpane, krzywe i nierówne, jak zęby Ferengi. Rękawy swetra znowu zwisały prawie do ziemi, więc nachylił się, aby je poprawić. Natychmiast wydala z siebie ten straszny dźwięk i rzuciła się pod ścianę przy kominku. Skulona, przywarła do niej mocno, tak samo jak poprzednio w kuchni.
Przestraszył ją. Wstał powoli i podszedł do kanapy. Usiadł.
– Przepraszam, że cię przestraszyłem. Chciałem ci tylko podwinąć rękawy. Twoje ręce są krótsze od moich. Powinienem był powiedzieć ci, co zamierzam zrobić. Pozwolisz mi je podwinąć? W szufladzie kuchennej szafki są chyba jakieś agrafki. Jeżeli podepniemy rękawy, nie będą ci już przeszkadzały.
Wstała i zrobiła jeden krok w jego kierunku. Przystanęła. Drugi krok. Znowu przerwa. Nie spuszczała wzroku z jego twarzy, zastanawiając się, czy może mu zaufać, czy też zaraz chwyci ją i skrzywdzi… Wreszcie stanęła przy nim. Zajrzała mu w oczy. Uśmiechnął się i powoli podniósł ręce, aby podwinąć rękawy.
– Mógłbym też spróbować zapleść włosy – rzekł. – Na pewno nie wyjdzie mi to zbyt dobrze, ale nie będą ci opadały na twarz.
Warkocz okazał się nie najgorszy. Ramsey owinął koniec gumką z torebki po brzoskwiniach.
– Słońce jasno świeci i jest dosyć ciepło. Może chciałabyś wyjść na dwór? Owinąłbym cię w koc i…
Mógł się domyślić, co się stanie. W jednej chwili zniknęła w kuchni. Wiedział, że znowu siedzi pod tą cholerną ścianą. Dobrze chociaż, że nie zamknęła się w łazience. Co tu robić?
Powoli, tylko powoli. Każdy gest, każde słowo mogło ją panicznie przestraszyć. Na szczęście w dużym pokoju leżał stos starych czasopism.
– Chciałabyś pooglądać zdjęcia? – odezwał się. – Jeżeli chcesz, możemy przejrzeć je razem, a ja będę ci czytał podpisy. Co ty na to?
W końcu podniosła głowę.
– Najpierw przyniosę agrafki i zapnę ci rękawy.
Poszła za nim do dużego pokoju. Nie było łatwo, ponieważ najwyraźniej nie miała ochoty zbliżyć się do niego na wyciągnięcie dłoni. Kiedy oboje usiedli, rozłożył magazyn na siedzeniu kanapy między nimi. Udało mu się otulić ją kocem. Podniósł wzrok i spojrzał na nią uważnie.
– Skarpetki – powiedział.
Zamrugała i lekko przechyliła głowę na bok.
– Martwię się, że zmarzną ci stopy, bo przecież chodzisz na bosaka. Chcesz przymierzyć moje? Będą wyglądały bardzo zabawnie. Zmieścisz się w nich po szyję, zobaczysz. Mogłabyś zacząć rozśmieszać ludzi jako clown, wiesz? Włóż moje skarpety, żeby sprawdzić, czy nie pęknę ze śmiechu.
Skarpetki były wielkim przebojem. Nie próbowała go rozśmieszać, ale kiedy podciągnęła je sobie aż za kolana, na jej ustach pojawił się lekki uśmiech. Bardzo słaby, ale zawsze.
Przez następną godzinę oglądali magazyn „People” z października ubiegłego roku. Ramsey pomyślał, że nie chce więcej widzieć na oczy Cindy Crawford, która pojawiała się tu na co drugiej stronie. Skończywszy czytać opowieść o jakiejś gwieździe filmowej, która wreszcie pojednała się z bratem, ostrożnie podniósł wzrok.
Dziewczynka spała, z dłońmi pod policzkiem, na oparciu kanapy. Poprawił koc i wrócił do maszyny do pisania. Jakiś czas potem tak szybko zerwał się z krzesła, że o mały włos nie stłukł okularów. Zawodzenie brzmiało tym razem głośniej, było jeszcze bardziej rozpaczliwe. Miała koszmarny sen i niespokojnie rzucała się w kokonie z koca. Jej mała twarz była zaczerwieniona, pełna przerażenia. Musiał ją obudzić, nie miał wyboru.
Lekko potrząsnął ją za ramię.
– Obudź się, skarbie. Proszę, obudź się! Otworzyła oczy. Łzy popłynęły jej po policzkach.
– Nie, skarbie, nie trzeba. – Nie zastanawiając się ani chwili, usiadł i wziął ją na kolana. – Tak mi przykro, kochanie… Ale teraz nie masz się już czego bać, wszystko jest w porządku…
Przytulił jej głowę do swojej piersi, ogarnął ją ramionami, szczelniej otulił kocem, żeby nie marzła. Skarpetka zsunęła się z jej lewej stopy, więc podciągnął ją ostrożnie.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Nie pozwolę, aby ktokolwiek cię skrzywdził, przysięgam. Nikt już nigdy nie zrobi ci krzywdy, skarbie…
Uświadomił sobie, że mała jest zupełnie sztywna. Przestraszył ją. Trudno. Nie chciał wypuścić jej z ramion, wiedząc, że właśnie teraz potrzebna jest jej bliskość drugiego człowieka. Przecież w tej chwili nie miała nikogo poza nim.
Nadal powtarzał szeptem, że jest bezpieczna, że on w żadnym razie nie pozwoli jej skrzywdzić. Po paru minutach poczuł, jak małe ciało rozluźnia się, mięknie. W końcu ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi i, o cudzie nad cudy, znowu zasnęła.
Było wczesne popołudnie. Ramsey był głodny, ale za żadne skarby świata nie chciał jej budzić. Postanowił, że zjedzą coś razem później. Spała przytulona do niego, z głową na jego ramieniu. Ułożył ją trochę wygodniej i sięgnął po książkę.
Jęknęła we śnie. Przygarnął ją bliżej. Pachniała słodko, tym jedynym w swoim rodzaju zapachem dziecka. Spojrzał w kierunku okna i w jego oczach zapłonęła wściekłość.
– Tylko spróbuj się tu zjawić, ty skurwysynu – mruknął. – Odstrzelę ci łeb bez najmniejszych wyrzutów sumienia.