Aspiryna nie bardzo mu pomogła, udo ani na chwilę nie przestało pulsować bólem. Nie mógł znaleźć wygodnej pozycji i nie mógł zasnąć. Czuł, że ma lekką gorączkę. Dochodziła druga w nocy. W końcu wstał, posłuchał spokojnego oddechu dziewczynki i doszedł do wniosku, że śpi głęboko. Nauczył się już rozpoznawać, kiedy zaczynają ją męczyć złe sny.
Na palcach przeszedł do kuchni i usiadł przy stole, manewrując latarką w taki sposób, aby cały krąg światła padał na jego nogę. Musiał zdjąć taśmę klejącą i gazę, żeby sprawdzić, czy nie wdała się infekcja. Jeżeli tak, powinien natychmiast wsiąść do dżipa i jechać do szpitala. Oznaczało to konieczność bezpośredniego kontaktu z policją, ponieważ była to rana postrzałowa. Nie miał najmniejszych szans, aby tego uniknąć. Musiałby także oddać dziewczynkę w ręce władz i tym samym zrzec się wszelkiej możliwości dalszej opieki nad nią…
Ściągnął luźne spodnie od dresu, w które przebrał się po opatrzeniu rany, i spojrzał na spuchnięte udo. Było mocno ciepłe, ale to chyba całkowicie normalne. O mało nie zawył z bólu, odrywając taśmę klejącą i gazę, która, naturalnie, przykleiła się do rany, lecz pociągnął duży łyk wódki prosto z butelki, zacisnął zęby i jakoś wytrzymał. Ciało wokół rany było opuchnięte i gorące, ale nigdzie nie dostrzegł zaczerwienienia czy sączącej się ropy, dzięki Bogu. Jeszcze raz obficie polał ranę wódką, posykując z bólu.
Nagle poczuł jej obecność, a zaraz potem dotyk małej dłoni na ramieniu. Miał nadzieję, że nie wygląda tak źle, jak się teraz czuje. Odwrócił się powoli.
– Cześć, skarbie – odezwał się. – Przepraszam, że cię obudziłem. Musiałem sprawdzić, co z nogą. Na szczęście nie jest źle. Trochę spuchła i jest mocno rozgrzana, ale to normalne w tych okolicznościach. Staram się być ostrożny, to wszystko. Teraz założę świeży opatrunek…
Wzięła w palce czysty tampon z gazy i cierpliwie czekała. Ramsey obiema dłońmi ściągnął brzegi rany i skinął głową. Przyłożyła gazę, odwinęła kawałek taśmy, przycisnęła go do gazy i skóry po obu bokach, mocno naciągnęła i przytrzymała. Sam nie zrobiłby tego lepiej.
– Może zostaniesz lekarzem – powiedział, z trudem powstrzymując okrzyk bólu. Pot spływał mu po twarzy, która na pewno była równie szara jak jego koszulka. Odetchnął głęboko. – Dzięki, skarbie. Wszystko w porządku, naprawdę. Przykleję tylko więcej taśmy, żeby opatrunek nie spadł.
Cofnęła się o krok, lecz nadal trzymała rękę na jego ramieniu. Co jakiś czas poklepywała go delikatnie. Ramsey w pełni doceniał jej wysiłki. Kiedy skończył, ostrożnie podciągnął spodnie.
– Jutro wieczorem całe udo będę miał niebieskoczarne – rzekł. – Mam nadzieję, że do tego czasu opuchlizna trochę ustąpi. Zażyję jeszcze trzy aspiryny i gotowe. Chcesz wrócić do łóżka?
Potrząsnęła głową.
– Ja też nie. Poczytać ci książkę?
Nie. Kilka razy poruszyła wargami, otwierając je i zamykając.
– Opowiedzieć ci jakąś historię?
Tak, o to chodziło. Ku jego wielkiej radości wzięła go za rękę i zaprowadziła do dużego pokoju. Wyciągnął się na kanapie i przykrył kocem. Dziewczynka ułożyła się obok, na kocu, a wtedy Ramsey przykrył ich oboje jeszcze dwoma kocami i ciepłą narzutą. Rewolwer położył na podłodze, w zasięgu dłoni. Mała przytuliła policzek do jego szyi.
– Dawno, dawno temu żyła sobie mała księżniczka imieniem Sonia, która potrafiła puszczać latawce lepiej niż ktokolwiek inny w królestwie jej ojca. Pewnego razu tata Soni postanowił zorganizować zawody, chociaż wiedział, że i tak nikt nie wygra z jego córeczką. Sonia miała wyjątkowy latawiec, wiesz, taki ze smoczym ogonem, który wznosił się bardzo wysoko i wykonywał więcej figur niż niejedna łyżwiarka figurowa. Był tylko jeden zawodnik, którego pojawienie się odrobinę zaniepokoiło króla – książę Luther z sąsiedniego królestwa. Luther był niezły, lecz król głęboko wierzył, że Sonia pokona tego chwalipiętę i zabijakę. Chcesz wiedzieć, co wydarzyło się podczas konkursu?
Pochrapywała cicho. Ramsey nachylił się i pocałował ją w czubek głowy. Uświadomił sobie, że opowiadając bajkę, zupełnie zapomniał o swoim cholernym udzie. Bajka nieszczególnie mu się udała, może dlatego, że był potwornie zmęczony. Dobrze, że mała zasnęła, bo na pewno wkrótce strasznie by ją znudził.
Przez cały dzień starał się oszczędzać nogę. Nie wychodził na zewnątrz. Siedział przy oknie i prawie bez przerwy obserwował łąkę i las. Nie działo się nic, co mogłoby zwiastować kłopoty. Postanowił trochę odpocząć, odzyskać siły i dopiero wtedy podjąć decyzję, co dalej.
Dziewczynka była przestraszona. Widział to, lecz nic nie mógł poradzić. Opowiedział jej sześć historyjek, znacznie lepszych niż tamta niedokończona. Bohaterką wszystkich była księżniczka Sonia, która oczywiście pokonała paskudnego Luthera w czasie zawodów latawcowych. Potem uratowała jeszcze życie ojcu, ugotowała wspaniałą potrawę z grzybów i zrobiła wiele innych godnych pochwały rzeczy. Ramsey nie miał wprawdzie pomysłu na wątek następnej bajki, ale odkrył, że najlepiej wychodzi mu improwizacja.
Siedziała na podłodze obok jego krzesła, rysując coś ołówkiem. Było już popołudnie i cienie zaczęły się wydłużać. Ramsey zerknął na kartkę i zobaczył rysunek przedstawiający kobietę z kręconymi włosami, która trzymała latawiec, oraz małą dziewczynkę z jeszcze większym latawcem. Obie uśmiechały się szeroko.
Więc to matka nauczyła ją puszczać latawce… Rysunek był naprawdę wzruszający. Ramsey głośno wyraził uznanie. Może udałoby się namówić ją, żeby narysowała mężczyznę czy mężczyzn, którzy ją porwali… Może w ten sposób by się dowiedział, dokąd ją zabrali i co jej zrobili… Może i tak, ale nie chciał tego robić. Nie był psychiatrą, a poza tym bardzo się bał, czy takie zabiegi nie pogorszyłyby jej stanu.
– Czas na kolację. Jesteś głodna?
Z zapałem kiwnęła głową i szybko pozbierała z podłogi kartki papieru i trzy ołówki, które jej dał. Położyła je na stoliku do kawy, starannie wyrównując kartki. Ramsey zdał sobie sprawę, że on też to robi po skończonej pracy. Potem wyciągnęła do niego rękę.
Mocno chwycił małą dłoń i postarał się, aby uwierzyła, że bez jej pomocy nigdy nie podniósłby się z krzesła. Noga nadal potwornie bolała, ale to wcale go nie zaskoczyło. Rana była trochę mniej opuchnięta i ciepła, gorączka ustąpiła. Zajrzał pod opatrunek i zauważył zasinienie, którego się spodziewał. Poza tym wszystko wydawało się w porządku, postanowił więc nie zdejmować opatrunku i zostawić ranę w spokoju, przynajmniej do następnego dnia.
Zapasy w spiżami były mocno przetrzebione, a to oznaczało, że jutro lub pojutrze będzie musiał pojechać do Dillinger, kolejny raz narażając ją na niebezpieczeństwo. Mógł też wcześnie rano zapakować wszystkie rzeczy do dżipa i wynieść się stąd na dobre. Ktoś odkrył ich kryjówkę, nie miał co do tego żadnych wątpliwości, i nawet jeżeli nic nie groziło im ze strony tamtych dwóch mężczyzn, to przecież ludzie, którzy ich wysłali, wiedzieli teraz, gdzie jest dziewczynka.
Szczerze mówiąc, powinien natychmiast pojechać do szeryfa. Rozumiał to, ale wiedział też, że nie zrobi tego, w każdym razie jeszcze nie teraz. Ile razy o tym myślał, w uszach brzmiało mu zawodzenie, które wyrywało się z jej gardła. W obecności obcych mogłaby się załamać. Dręczyła go jeszcze jedna wątpliwość – jak zdobędzie się na odesłanie jej do domu ze świadomością, że w każdej chwili może zostać ponownie porwana.
Teraz, kiedy zagrożenie było tak oczywiste, powinni jak najszybciej opuścić dom na zboczu góry. Ramsey chciał zadzwonić do swego przyjaciela, Dillona Savicha z FBI, i poprosić go o radę. Naturalnie, Savich powie mu, aby skontaktował się bezpośrednio z FBI. Niewykluczone nawet, że wie o porwaniu dziewczynki. Od czasu porwania dziecka Lindberghów w latach trzydziestych i jego tragicznych konsekwencji tego typu przestępstwa stały się szczególną domeną FBI.
Ramsey zdawał sobie jednak sprawę, że do chwili nawiązania kontaktu z Savichem od niego zależy bezpieczeństwo dziewczynki, a to oznaczało, że musi ją mieć przy sobie. Jutro stąd wyjedziemy, pomyślał. Jutro z samego rana. W myśli szybko sporządził listę rzeczy, którymi powinien się zająć przed wyjazdem.
Otworzył puszkę zupy jarzynowej i spojrzał na małą. Starannie darła listki sałaty i wrzucała je do dużej miski. Na jej małej twarzy malowało się intensywne skupienie.
– Wolisz francuski sos do sałaty czy włoski? Sięgnęła po butelkę francuskiego sosu.
– Dobry wybór. Kiedy byłem w twoim wieku, też wolałem francuski.
Na razie nie zamierzał mówić jej o wyjeździe. Postanowił, że zrobi to dopiero wtedy, gdy samochód będzie przygotowany do drogi i pozostanie mu już tylko pomóc jej zapiąć pasy na tylnym siedzeniu.
Przechyliła głowę na bok. Ramsey uświadomił sobie, że sam wykonuje identyczny ruch. Czyżby nauczyła się go od niego? Zaledwie w ciągu tygodnia? Pokręcił głową i uśmiechnął się.
– Tak, tak, kiedyś byłem w twoim wieku, chociaż było to bardzo dawno temu. Nie żartuj sobie ze mnie tylko dlatego, że jestem już stary.
Rzuciła mu lekko kpiący uśmiech, tak naturalny, jak kopnięcie leżącej na ziemi piłki. Robiła wrażenie zwyczajnego, pogodnego dziecka. Usiedli przed kominkiem i z apetytem zjedli zupę oraz sałatę. Wieczór był zimny, zaraz po zachodzie słońca temperatura spadła prawie do zera. Gdzieś w lesie ponuro zawył kojot.
O świcie otworzył drzwi i starając się stąpać jak najciszej, wyszedł na ganek, prosto w cichy, spokojny świat, gdzie jego oddech natychmiast uniósł się małym obłokiem w zimnym powietrzu. Musiał narąbać trochę drewna do kominka i kuchni. Stał nieruchomo, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu czegoś niepokojącego, ale łąka i las były takie jak zwykle. Położył rewolwer na ziemi, tuż obok swojej lewej stopy i znowu ogarnął teren czujnym spojrzeniem. Nic, zupełny spokój.
Udało mu się rozłupać kilka kawałków drewna, lecz musiał przelać, bo noga zaczęła go boleć ze zdwojoną siłą. Biorąc klucze do domu od swego przyjaciela, obiecał, że zostawi wszystko w takim stanie w jakim zastał, co oznaczało, że powinien ułożyć stosik drewna koło kominka. Trudno, tyle musi wystarczyć. Klnąc pod nosem, dźwignął z ziemi drewno, wetknął rewolwer pod pachę i wrócił do domu.
Był szary świt, linia drzew zamazana we mgle i niewyraźna. Las trwał w kompletnym bezruchu, nawet wiewiórki jeszcze się nie obudziły. Ramsey stanął w progu chaty i zobaczył, że dziewczynka siada gwałtownie na posłaniu, wyprostowana jak struna, jęcząc cicho. Jej twarz miała kolor popiołu.
Pospiesznie położył drewno i broń koło kominka i usiadł obok niej na kanapie. Powoli, świadomy, że nie może sobie pozwolić na żaden gwałtowny ruch, przytulił ją do siebie i pocałował w głowę.
– Wszystko w porządku, skarbie. Musiałem wyjść po drewno do kominka. – Nie chciał jeszcze mówić, że wyjeżdżają. – Poleź pod przykryciem, a w tym czasie ja rozpalę ogień, dobrze?
Ułożył ją wygodnie i sięgnął po koce, żeby przykryć ją aż po szyję.
– Nie dotykaj jej, ty zboczony skurwysynu! Odsuń się od niej!
Oboje, i Ramsey, i dziecko, zamarli w bezruchu, słysząc kobiecy głos. Ramsey pomyślał, że jest największym głupcem, jaki chodzi po świecie – zostawił drzwi domku otwarte. Kątem oka zerknął na karabinek Smith &Wesson, który poprzedniego wieczoru położył na stoliku obok kanapy.
Huknął strzał i karabinek spadł ze stołu, lądując na podłodze pod ścianą.
– Żadnych sztuczek, draniu, bo następną kulkę umieszczę w twojej głowie! Przysięgam, że to zrobię! Odsuń się od niej! Już!
Spełnił jej polecenie, wstał i odwrócił się. Ujrzał stojącą w progu kobietę w czarnej puchowej kurtce, czarnych dżinsach i butach, w czarnej dzierganej czapeczce na głowie. Jej twarz była bardzo blada, źrenice wielkie i czarne. W dłoni trzymała Detonics 45 ACP, świetny mały pistolet, lekki i bardzo celny, zwłaszcza w promieniu sześciu metrów. A jego dzieliła od niej znacznie mniejsza odległość.
W jej oczach dojrzał chęć mordu, lecz głos miał spokojny, cichy, pełen nienawiści.
– Ruszaj się, skurwysynu. Nie będę dwa razy powtarzać. Odsuń się od niej, jeszcze dalej! Jeżeli będę musiała, odstrzelę ci łeb, i zrobię to bez wahania. Dalej, do cholery!
– Zrobisz duży błąd, jeżeli mnie zabijesz. To nie ja ją porwałem, daję ci słowo honoru.
– Zamknij się, zboczeńcu. Widziałam, jak ją dotykałeś. Co byś jej zrobił, gdybym nie zjawiła się na czas? Ruszaj się!
Ramsey odsunął się o metr od kanapy. Kobieta mierzyła prosto w jego pierś. Na ułamek sekundy przeniosła wzrok na dziewczynkę.
– Nic ci nie jest, kochanie?
To była jej matka. Jakim cudem ich tu znalazła?
– Musisz mi uwierzyć – powiedział. – To nie ja ją porwałem.
– Morda w kubeł! Wszystko w porządku, Em?
– Znalazłem ją tydzień temu w lesie, niedaleko stąd. Nie porwałem jej.
– Cicho! Co się dzieje, Em? Posłuchaj mnie, on już nie zrobi ci krzywdy. Trzymam go na muszce. Chodź tutaj, Em, chodź do mamy.
Dziewczynka jęczała cicho, przejmująco. Odrzuciła przykrycie i wodziła wzrokiem od Ramseya do matki.
– Odsuń się od niego, Em, i podejdź tu do mnie. Zamierzam go związać i zawieźć do biura szeryfa. Wtedy nie będziemy już musiały się go bać. Rozumiesz, co mówię, prawda? Chodź tutaj, Em…
Kobieta podniosła pistolet trochę wyżej.
– Jesteś wielki jak niedźwiedź – powiedziała raczej do siebie niż do Ramseya. – Nie mam najmniejszych szans zbliżyć się do ciebie, prawda? Jasne, że nie. Kiedy do ciebie podejdę, natychmiast się na mnie rzucisz: Więc muszę cię zabić. Nie mam wyboru, po prostu nie mam wyboru…
– Masz wybór. Dobrze się zastanów, zanim strzelisz. Nie porwałem jej. Uratowałem ją.
– Zamknij się wreszcie! Nie pozwolę, abyś do końca mojego życia czaił się gdzieś w mroku, w każdej chwili gotowy skrzywdzić moje dziecko. Wiem, że jestem w stanie to zrobić, i zrobię to. Jesteś zły do szpiku kości, jesteś potworem! O Boże, wykorzystałeś ją, tak? Modliłam się ze wszystkich sił, żeby to się nie stało, ale nadaremnie, widzę to. Nie zasługujesz na to, żeby żyć. Em, chodźże tutaj, co się z tobą dzieje? Teraz nic ci już nie grozi, mamusia jest przy tobie…
Mierzyła prosto w jego pierś. Położyła palec na spuście. Nagle dziewczynka rzuciła się do przodu, zasłaniając sobą Ramseya. Przypadła do jego kolan i objęła je mocno.
– Nie, mamo, nie! – krzyknęła przeraźliwie. – To jest Ramsey! On mnie uratował! Nie rób mu krzywdy!
Kobieta i Ramsey znieruchomieli. Spojrzeli sobie w oczy.
– Spokojnie, Em, ten człowiek zabrał cię ode mnie – powiedziała. – Wykorzystuje cię teraz, on…
– Nie. To nie ja ją porwałem, ile razy mam ci to powtarzać? Nie skrzywdziłem jej. I powiem ci coś – mała odezwała się teraz po raz pierwszy od chwili, kiedy tydzień temu znalazłem ją w lesie!
Powoli przykucnął, chociaż mięśnie rannego uda zawyły z bólu. Były sprawy ważniejsze niż jego chora noga.
– Masz na imię Em? To skrót od Emily?
– Nie, od Emmy – szepnęła dziewczynka. Miała na sobie jedną z jego szarych koszulek, tak spraną, że stała się bardziej miękka od najdelikatniejszej irchy. Odwróciła się twarzą do kobiety. – Mamo, Ramsey naprawdę mnie uratował. Naprawdę. – Oparła rękę na jego ramieniu. – Uratował mnie, mamo – powtórzyła cichym, bardzo zmęczonym głosikiem. – Nigdy w życiu nie pozwoliłby nikomu mnie skrzywdzić. Dostaje białej gorączki, kiedy tylko o tym pomyśli.
Kobieta opuściła broń, lecz Ramsey widział, że zrobiła to bardzo niechętnie.
– Kim jesteś?
Podniósł Emmę i wstał, o mały włos nie tracąc równowagi.
– Przepraszam, ale muszę usiąść – powiedział. – Noga potwornie mnie boli.
Lufa Detonicsa natychmiast wróciła do poprzedniej pozycji.
– Ani kroku, do cholery! Postaw ją na ziemi!