Wieczór, użaliwszy się nad ludźmi wymęczonymi przez upał i nadzwyczajne wypadki, wygramolił się zza granatowego, prastarego lasu, spędził słońce nad horyzont t zaczął igrać krwawymi barwami zachodu. Kurz opalizował czerwienią, domy poróżowiały, rozzłociły się szyby. Jedynie zapadlisko ziało czernią na sinawym asfalcie — wokół niego wznosiło się już ogrodzenie z grubych lin rozwieszonych na słupkach. Wszystko złagodniało — i powietrze, i ludzie. Każdy, kto szedł do kina lub po prostu na spacer, zatrzymywał się przy zapadlisku i rozpowszechniał różne pogłoski o bajecznych skarbach, które znaleziono w piwnicy. Opowiadano o pewnym operatorze koparki, co to zabrał po cichu zloty łańcuch wagi dwóch pudów, i chwalono się znajomością z nim. Pokazywano palcem oficera śledczego, spacerującego z żoną ulicą Puszkina, przekonując słuchaczy, że wcale nie spaceruje, tylko śledzi. Ludzie okropnie zazdrościli operatorowi koparki i mieli nadzieję, że go złapią i przykładnie ukarzą.
Udałow leżał tuż przy oknie na dużej sali szpitalnej. Ręka już go prawie nie bolała. Grubin słusznie przypuszczał, to było tylko pęknięcie, a nie złamanie. Chociaż w tym Udałow miał szczęście. Lekarze obiecali jutro wypisać go do domu. Przybiegła żona, która najpierw denerwowała się i złościła, a potem uspokoiła się i przyniosła z domu pieróg z kapustą. Przed odejściem postała przy oknie, potrzymała męża za zdrową rękę. Przybiegał syn Maksymek, przychodziła córeczka — przyprowadzali z sobą przyjaciół! znajomych ze szkoły i przedszkola, chwalili się ojcem w szpitalnym oknie.
Przechodnie kłaniali się, pozdrawiali. Udałowowi wkrótce znudziły się te oznaki współczucia, odsunął się więc od okna, podkurczył nogi i przełożył poduszkę na środek łóżka. Nie wiedział, że jego nazwisko jest również wymieniane w związku ze skarbem. Jedni mówili, że Udałow ucierpiał starając się zatrzymać człowieka ze złotym łańcuchem. Inni utrzymywali, że starał się uciec wraz z przestępcą w celu dokonania podziału zdobyczy, ale noga mu się powinęła.
Nad zapadlisko przyszedł również prowizor Sawicz. Popatrzył w czarną głębię i postanowił, że jednak odwiedzi Helenę. — Dawno u niej nie byłem. Jeśli jej nie zastanę, to po prostu przespaceruję się koło domu — pomyślał.
Zanim Sawicz dotarł do Kastielskiej, zapadł już zmierzch. Na ulicach zażółciły się pierwsze latarnie. W oknie Kastielskiej paliło się światło. Helena czytała. Sawicza nagle opanowało onieśmielenie. Koło przystanku autobusowego po przeciwległej stronie ulicy stała ławka — drewniane listwy na żeliwnych nóżkach w kształcie lwich łap. Sawicz usiadł udając, że czeka na autobus,! powtarzał w myśli przemowę, którą by wygłosił, jeśli starczyłoby mu odwagi na to, żeby wstąpić do Heleny. Powiedziałby: „Heleno, czterdzieści lat temu nie dokończyliśmy naszej rozmowy. Wiem doskonale, że to sprawa dawno przebrzmiała, że biegu czasu nie można odwrócić. Gdzieś wybraliśmy niewłaściwą drogę. Ale jeśli błędu nie da się naprawić, należy przynajmniej przyznać się do jego popełnienia”.
Wolno zapadał zmrok, niebo na zachodzie stawało się zielonkawe. Barczysty uczeń Technikum Rzecznego nie doczekał się na Szuroczkę, sprzedał drugi bilet, sam poszedł na dziewiątą do kina i z rozpaczy pił w bufecie lemoniadę. Udałow bez apetytu zjadł kolację i zaczął myśleć. Stara pani Milica Fiodorowna Bakszt nie mogła zasnąć. Wstała więc, wzięła z kąta laskę, z którą chodziła do Ubezpieczalni i na targ, zarzuciła na ramiona kaszmirowy szal w ciemnoczerwone róże i udała się na spacer. Po drodze zastanawiała się, czy przypadkiem nie popełniła błędu, pokazując pionierom album z autografem Puszkina. Musiała jednak ratować swoje dobre imię i umożliwić Miłemu Przyjacielowi niezauważalną rejteradę. Grubin obudził się, nakarmił rybki, zgasił światło i poszedł odwiedzić sąsiada, Korneliusza Udałowa. Wanda Kazimirowna, dyrektorka domu towarowego i małżonka Sawicza, zjadła samotnie ostygłą kolację i zmyła statki. Potem ogarnął ją smutek, który ustąpił miejsca atakowi zazdrości.
Zrobiło się już zupełnie ciemno. Nad lasami nabrzmiewała burza. Spoza grzebienia drzew wystrzelały bezdźwięczne błyskawice, co sprawiało wrażenie, jakby jakiś złoczyńca dawał innemu złoczyńcy ukradkowe sygnały latarką. Udałow rozmawiał szeptem z Grubinem, stojącym pod oknem szpitala. Udałow postanowił uciec i teraz wyczekiwał tylko stosownej chwili. Rano lekarze znów zamierzali zrobić mu prześwietlenie i założyć nowy gips. Udałow bal się tych zabiegów. Był też inny powód desperackiej decyzji. Kończył się kwartał, należało więc pilnie zlikwidować zapadlisko i pozostałe nieporządki w mieście. Udałow bardzo liczył na premię.
Dozorczyni muzeum sprawdziła, czy wszystkie okna i drzwi są zamknięte. Posiedziała na ławeczce pod krzewem przekwitłego bzu, ale komary szybko wypędziły ją do stróżówki. Westchnęła, przeżegnała się patrząc na gmach Archiwum Miejskiego i weszła do mieszkania. Na rzece panowała cisza. Jej wstęga z czarnymi kreseczkami znieruchomiałych barek była nieco jaśniejsza od granatowego nieba.
Na dziedziniec muzeum wszedł starzec z ciężką bukszpanową laską. Zapach wody kolońskiej odstraszał komary, które krążyły wokół niego, wrzeszczały cieniutkimi głosikami, złościły się na starca, ale usiąść na nim nie śmiały. Starzec wolno wszedł na ganek muzeum. Nie spieszył się, żeby rozeschnięte stopnie nie zaskrzypiały. Z parku miejskiego dobiegało dudnienie bębna — orkiestra dęta grała walca „Na wzgórzach Mandżurii”. Był sam. Wyjął z kieszeni wytrych i zaczął nim gmerać w solidnej kłódce wiszącej na muzealnych drzwiach. Kłódka długo się opierała, była stara i niezawodna, ale wreszcie ustąpiła z ogłuszającym szczęknięciem. Okoliczne psy dosłyszały ten dźwięk, rozszczekały się i zaczęły się miotać na łańcuchach. Starzec zerknął na drzwi stróżówki — nie, dozorczyni nawet się nie poruszyła… Zdjął kłódkę, położył ją ostrożnie na drewnianej balustradzie i pociągnął ku sobie drzwi obite ceratą. Ciągnął i nasłuchiwał. Przy każdym skrzypnięciu nieruchomiał, po czym znów na centymetr przyciągał drzwi do siebie. Wreszcie wytworzyła się szczelina. Najpierw wsunął laskę, a potem sam wślizgnął się do środka ze zdumiewającą w jego wielu zręcznością. Zamknął drzwi za sobą. Oparł się o nie szerokimi, zgarbionymi plecami i długo chrypiał uspokajając rozkołatane serce.
Z początku popełnił błąd — udał się do magazynu muzealnego. Znał rozkład pomieszczeń, więc w ciemność! zszedł na dół do sutereny, pokręcił wytrychem przy żelaznych drzwiach magazynu i ponieważ się spieszył, stracił na tą operację co najmniej trzy minuty.
Amfilada magazynów tonęła w mroku. Starzec wyjął z kieszeni cieniutką, nie grubszą od długopisu latarkę i osłaniając ją dłonią, aby światło nie padało w okna, wolno ruszył przed siebie. Portrety drobnych posesjonatów z okolic Wielkiego Cuslaru, ujęte w złote wąskie ramki, patrzyły na niego ze ścian, zdekompletowane meble tłoczyły się pośrodku pokojów, w szafach kryły się wyblakłe sarafany, suknie kupieckich żon i mundury carskich stójkowych; lampy naftowe na postumentach z brązu i porcelany celowały zakurzonymi knotami w sufit, a dawno już zepsuty złocony zegar — pasterz i pasterka — polśniewały pod przypadkowo zahaczającym o nie promieniem latarki.
W magazynie nie było tego, czego starzec szukał, wyszedł więc przymykając za sobą drzwi. Nie zamykał ich, bo brakowało mu na to czasu. Przystanął i zamyślił się. Gdzie oni to wszystko mogli schować? Później parsknął ze złością — że też się wcześniej nie domyślił — i pospieszył, postukując laską, na pierwsze piętro do gabinetu dyrektora. Tym razem się nie zawiódł. Trzy butle i kolba stały na biurku, obok makiety Pomnika Pionierów. Leżały tam również dwie książki. Inne książki i puste retorty poniewierały się na skórzanej kanapie.
Ruchy starca nabrały zwinności i precyzji. Obmacywał butle, oświetlał je latarką, rozpoznawał płyny po kolorze. Jedną z butli od korkował i powąchał, skrzywił się jak od niucha dobrej tabaki, kichnął i wetknął z powrotem gumowy korek w szyjkę naczynia. Przejrzał książki leżące na kanapie, jedną z retort z odrobiną proszku na dnie ostrożnie wsunął za pazuchę. Jeszcze raz przejrzał wszystkie butle i książki, ale w żaden sposób nie mógł znaleźć czegoś niezmiernie potrzebnego, cennego, czegoś, po co przyszedł tu o tak niezwykłej porze.
Starzec ciężko westchnął i zatrzymał się w zadumie przed kasą pancerną. Kasa wydawała mu się podejrzana. Brakowało dwóch butelek. Postał jeszcze chwilę zastanawiając się, dlaczego zniknęły właśnie te butelki? Zapragnął nagle, żeby nie było ich w kasie pancernej. Bowiem, jeśli zostały one oddzielone od pozostałych, to znaczy, że ktoś przynajmniej częściowo odgadł jego sekret.
Kasa pancerna poddała się po dwudziestu minutach. Na jej górnej półce leżały ważne dokumenty muzealne, kwitariusze składek związkowych, pieczęć i rozmaite papiery. Na dolnej pótce — dwie niewielkie butle. Starzec miał rację, ale wcale go to nie ucieszyło. Tym bardziej że brakowało pewnej rzeczy, niezbędnej dla powodzenia przedsięwzięcia. Zaczął się domyślać, gdzie owa rzecz mogła się podziać.
Wolno i ciężko szedł po schodach, zanurzywszy butle w obszernych kieszeniach. Zapomniał, że znajduje się w muzeum nielegalnie, i zamaszyście otworzył drzwi wejściowe. Zawiasy przeraźliwie skrzypnęły. Starzec nie słyszał tego pisku, gdyż zamyślił się. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym łoskotem. Na dole przy schodach czaiła się przerażona dozorczyni, przyciskając do warg gwizdek milicyjny.
Starzec nie od razu ją zauważył. Z zadumy wyrwał go gwizd, krótki i zdławiony — dozorczyni była tak przestraszona, że nie potrafiła przyzwoicie dmuchnąć. Ręka drżała, gwizdek stukał o zęby.
— Co tu robisz? — zapytał starzec, wciąż jeszcze myśląc o czymś zupełnie innym. — Dlaczego tu stoisz? — powtórzył już z większym naciskiem.
— Boziu! — powiedziała dozorczyni i cofnęła się o krok, depcząc muzealny klomb. — Przecież tam nie wolno wchodzić. Muzeum jest zamknięte.
— A ja wcale nie wybieram się do muzeum — powiedział starzec, który przyszedł do siebie i przypomniał sobie, gdzie jest i dlaczego się tu znalazł.
— Boziu — powtórzyła dozorczyni. — Czyżby to był pan? Poznałam po głosie. Dzieckiem byłam, ale po glosie poznałam.
— Pomyliłaś się — powiedział starzec. — Jestem przyjezdny. Chciałem — zapoznać się z waszymi zabytkami. Chodzę sobie, oglądam…
— Nie ma się co przede mną ukrywać — obraziła się dozorczyni. — Chociaż dzieckiem byłam, ale pamiętam, jak dziś pamiętam.
— Dobra — powiedział starzec. Zszedł już ze schodów i stał na chodniczku, górując nad dozorczynią. Kieszenie mu odstawały i płyn głośno bulgotał w butelkach.
Dozorczyni, zaskoczona tym spotkaniem, zmieszana, już nie myślała o niczym złym. Uznała z goryczą, że starzec pije i nosi wódkę po kieszeniach.
— Może nie macie, ojczulku, gdzie zanocować? — zapytała. Starzec złagodniał.
— Nie martw się, stara — powiedział. — Mamy lato. Komary mnie nie biorą. Kto dziś przynosił różne rzeczy do muzeum?
— Stara dyrektorka, Helena Siergiejewna. Oni potem długo jeszcze siedzieli.
— Czy zabrała coś ze sobą?
— Z wnukiem była, z Wanią. Jest teraz na emeryturze.
— Czy miała książkę? Starą?
— Ona często z książkami chodzi.
— Jak wychodziła, to miała książkę z sobą?
— Miała, miała, pewnie że miała, jak by ona magla bez książki?
— Dawno wyszli?
— Jeszcze jasno było…
— Dokąd poszli?
— Do niej do domu, na Słobodzką…