6


Milica Fiodorowna ocknęła się. Dręczyło ją przeczucie. Na skroni niespokojnie pulsowała żyłka. Coś wydarzyło się w trakcie króciutkiego snu. Zegar podróżny Pawła Boure wskazywał trzecią. Album w safianowej okładce leżał na stole, był dla kogoś przygotowany. Przez szybę dobiegały z ulicy strzępy rozmów. Trzeba wrócić do okna.

Wówczas myśli przebudzą się, jak obudziło się ciało, i wszystko wróci na swoje miejsce. Kotka, wyrwana ze snu, zdumiała się żwawością ruchów swej pani. Portrety znajomych, akwarele i zrudziałe fotografie spoglądały na Milicę Fiodorownę obojętnie lub wrogo. Ich oryginały dawno już umarły i nie przebaczyły pani Bakszt godnej pozazdroszczenia długowieczności.

Różowa poduszeczka czekała na parapecie. Milica Fiodorowna oparła się ostrym łokietkiem i wyjrzała spomiędzy doniczek. Na ulicy niewiele się zmieniło. Tłum się przerzedził. Przed Heleną Siergiejewną Kastielską stały na asfalcie jakieś przedmioty i butle o staroświeckim wyglądzie. Sama zaś muzealna dama siedząc w kucki — w pozie, jaka nie przystoi jej wiekowi — kartkowała zniszczoną książkę.

To znaczy, że piwnica nie była pusta, że coś w niej znaleziono. Milica Fiodorowna zmusiła się do myślenia. W mózgu drgnęły zwapniałe naczynia, żwawiej pobiegła krew! po całym pokoju rozniósł się cichutki trzask, jakby ktoś brązowym kluczykiem nakręcał stary zegar.

Dokąd prowadziło przejście z tej piwnicy? Przecież nie wchodziło się do niej z ulicy? Do ojca Serafima? Nie, jego dom, dopóki nie spłonął, stał w głębi, za kępami potrójnego bzu. Może do domu sąsiadującego z Baksztami, po tej samej stronie ulicy? To również niemożliwe, gdyż w tym miejscu od niepamiętnych czasów wznosił się skład zboża. Może do oficyny? Tam były zielone okiennice z otworami w kształcie serduszek, i coś jeszcze wiązało się z tą oficyną…

— Milico — męski glos odezwał się przy drzwiach, głos znajomy i wiecznie młody. — Proszę się nie lękać. Poznaje mnie pani?

— Wcale się nie boję, mój przyjacielu — odparła poważnie i cicho Milica Fiodorowna, usiłując odwrócić się wraz z fotelem. — Już nie potrafię się bać. Proszę podejść do światła.

Starzec zbliżył się do okna, ciężko opierając się na sękatej lasce z bukszpanu. Miał siwą, pożółkłą brodę, niedawno podstrzyżoną. Wulgarny odór wody kolońskiej, odór taniej razury rozlał się po pokoju, kłócąc się z innymi, zadomowionymi w nim zapachami. Te domowe zapachy — naftalinowy, waniliowy, wełniany, kamforowy — starały się wyprzeć natręta, ale aromat „Chypre'u” bezczelnie zajął środek pokoju i po chamsku szczerzył zęby.

— Proszę mi wybaczyć, Milico — powiedział starzec. — Dopiero co byłem u fryzjera.

— Długo pan u nas zagości, Miły Przyjacielu? — zapytała Milica Fiodorowna i podała starcowi szczupłą, wiotką jeszcze, choć podagrycznie powykręcaną rękę. Starzec oparł się mocniej na lasce, pochylił się, całował długo i czule.

— Posunąłem się w latach — powiedział prostując się. — Mocno się posunąłem.

— Proszę usiąść, Miły Przyjacielu — powiedziała Milica Fiodorowna. — Tam jest krzesło.

— Dziękuję. Wszedłem kuchennym wejściem. Od tyłu. Nie chciałem natknąć się na ludzi.

— Na długo do nas?

— Trudno powiedzieć, Milico. Sam nie wiem. Jeśli ta sprawa, której poprzednio nie zakończyłem, powiedzie mi się, może się nieco zatrzymam. Bo inaczej przyjdzie umierać.

— Niech pan nie mówi o śmierci — powiedziała Milica. — Śmierć może usłyszeć. Jesteśmy zbyt słabo związani z życiem. Cieniutką nitką.

— Nonsens — powiedział Miły Przyjaciel. — Powoduje panią ciekawość, a to znaczy, że jeszcze pani żyje.

— Tam wydarzyło się coś dziwnego — powiedziała Milica Fiodorowna. — Zapadła się jezdnia. Ludzie denerwują się, biegają.

— Mrówcza krzątanina — powiedział starzec. — Ileż to ja pani nie widziałem? Chyba z pięćdziesiąt lat.

— Pan znów swoje.

— Jestem bezpośredni i niedelikatny. Życie mnie tego nauczyło. Pięćdziesiąt lat to ogromny kawał czasu.

Milicy Fiodorownie nie chciało się wypytywać gościa o to, co przydarzyło mu się w ciągu tych pięćdziesięciu lat. Jej te lata upłynęły monotonnie. Samotnie. Czasami chłodno, czasami głodno. Ostatnio nieco lepiej.

Sąsiedzi, prości ludzie, załatwili staruszce emeryturę. Nie, lepiej nie wypytywać. Niechaj to spotkanie, choć tak długo wyczekiwane, odbędzie się poza czasem, poza jego paraliżującym biegiem.

Starzec rozejrzał się po pokoju. Portrety poznały go. On je również rozpoznał. Uprzejmie skinął głową. Wizerunki w odpowiedzi też się skłoniły, machnęły bakami, brodami i wąsami, błysnęły epoletami i akselbantami, wielokrotnie uśmiechnęły się słynnym uśmiechem Milicy, wzruszyły obnażonymi ramionami, zakołysały lokami i kędziorami.

Milica Fiodorowna patrzyła nań i rozpoznawała to, co już się skryło pod siatką zmarszczek. Przeczucia i sny nawiedzały ją nie na darmo — Miły Przyjaciel przyszedł do niej.

— Zechce pan otworzyć lufcik — powiedziała wstydząc się swej słabości. — Jest mi duszno. A wstaję rzadko, nader rzadko.

Starzec wstał, podszedł do okna. Był na tyle wysoki, że do lufcika sięgnął nie podnosząc ręki do góry. Otwierając lufcik zerknął w dół, na ulicę, zobaczył dziurę w asfalcie i leżące obok książki, butle i retorty.

— O Boże! — powiedział. Powiedział to jak człowiek, do którego śmierć przyszła na godzinę przed ślubem.

Chwycił się ramy okiennej i jego płaskie palce wyraźnie zbielały. Nie mógł utrzymać się na nogach.

— Co z panem? — zapytała Milica, która nie pojęła przyczyny jego zdenerwowania. — Źle się pan czuje?

Starzec nie patrzył na nią.

— Nic wielkiego — powiedział. — To minie. Wszystko minie.

Zamknął oczy.

— A propos — zapytała uspokojona Milica Fiodorowna, która z własnego doświadczenia znała ataki słabości i duszności. — Dokąd mogło prowadzić przejście w tej piwnicy?

— Dokąd?

— Właśnie. Pomyślałam zrazu, że do domu ojca Serafima. Pamięta pan ojca Serafima? Okropnie się rozpił, kiedy spłonął mu dom. W dodatku kolumny były malowane w marmurek. Nie, sądzę, że nie tam. Tamten dom stał w głębi. A po naszej stronie był skład zboża. Po co mu taka piwnica? Może jednak do składu zboża?

— Nie do składu — powiedział starzec. — Nie do składu. Jaki tam skład? Piwnica prowadziła do waszej oficyny. Mój Boże, co za nieszczęście…

— Słusznie, słusznie — pomyślała Milica Fiodorowna. — Wyjście z piwnicy rzeczywiście musiało być pod oficyną…

A Miły Przyjaciel gniewał się. Jego oczy ogromniały, rosły i miotały błyskawice. On sam zaś uniósł się pod sufit, groził stamtąd kościstym palcem i coś bezdźwięcznie mówił… To się już Milicy Fiodorownie śniło. Zapadła w drzemkę. Starzec nie wzleciał do góry i nie groził palcem. Stał z czołem opartym o szybę i ciężko, ochryple jęczał.



Загрузка...