Starannie umyty w zimnej wodzie, z wyczyszczonymi do połysku białymi zębami, w pasiastych skarpetkach i świeżej białej koszuli szedł Grubin przez uśpione jeszcze ulice Wielkiego Guslaru, cieszył się rześkością powietrza, lekkością obłoczków nad rzeką, rozgłośnością ptasiego świergotu, skrzypieniem wozów ciągnących na targ i dalekim rykiem syreny statku.
Nie wiedział, dokąd i po co idzie. Niósł w sobie tajemnicę i radość, chciał się nimi podzielić z innymi ludźmi, zrobić coś dobrego, aby w ten sposób godnie uczcić początek nowego życia.
Zatrzymał się przy zapadlisku. Zajrzał przez ogrodzenie do środka, w ciemność, z której tak niedawno wyłoniło się jego nowe życie, i aż gwizdnął, zdumiony własnym szczęściem. Gdyby Udałow nie poszedł do domu towarowego, gdyby nie lękał się samotnie stawić czoła sprzedawczyniom, siedziałby teraz Grubin w domu i niczego nie podejrzewając dziergałby „Słowo o wieszczym Olegu”. Aż go zatrzęsło z obrzydzenia na myśl, że istnieją ludzie, którzy okradają siebie i ludzkość w tak idiotyczny sposób. Żałował przez chwilę, że razem z ziarnkiem ryżu nie wyrzucił mikroskopu, ale potem zawstydził się tego pomysłu — mikroskop jeszcze się może przydać do pracy, do prawdziwej pracy.
Okno na pierwszym piętrze było otwarte na oścież, a na parapecie wśród doniczek z kwiatami siedziała wytworna syjamska kotka i celebrowała poranną toaletę.
— Kiciu — powiedział do niej Grubin. — Czy ty przypadkiem nie jesteś zwierzakiem pani Bakszt?
Dopiero w tym momencie olśniła go myśl, że cudowna przemiana przydarzyła się nie tylko jemu. Przecież tej samej nocy odmłodniał również jego przyjaciel Udałow (a co z jego żoną?), odmłodniała Helena Siergiejewna i stara pani Bakszt, której przed paroma godzinami pomógł dowlec się do domu. Z tyłu, jak sobie przypomniał, dreptała ciężko stara syjamska kotka. Teraz na parapecie siedzi młoda kocica, ale też syjamska i też z różnobarwnymi oczyma. Jest mało prawdopodobne, aby w Wielkim Guslarze żyły dwie syjamskie kotki z różnobarwnymi oczyma, tym bardziej w jednym domu.
— Kiciu — powtórzył Grubin. — A gdzie twoja pani? Kotka nic nie odpowiedziała. Grubin poszukał jakiegoś przedmiotu, którym mógłby przyciągnąć uwagę staruszki, bo okropnie był ciekaw, co się jej przydarzyło w nocy, ile lat udało się jej zrzucić. A nuż nie podziałało? Zrobiło mu się szczerze żal babci stojącej nad grobem.
Podszedł do tablicy z wczorajszą gazetą, oderwał pół strony, zmiął w twardą bryłkę i z rozmachem rzucił w otwarte okno. Przerażona kotka zeskoczyła z parapetu potrącając doniczkę z nasturcją. Doniczka spadła do wnętrza i narobiła hałasu.
— Ach! — wykrzyknął ktoś w pokoju. Grubin zmieszał się i chciał uciec. Zrobiłby to, gdyby w oknie nie ukazała się urocza, bajecznie piękna dziewczyna. Długie włosy o barwie kruczego skrzydła spadały jej na ramiona bujnymi falami, oczy były ogromne i promienne, nosek prosty i krótki, usta pełne i skore do uśmiechu.
— Ach! — powtórzyła dziewczyna widząc, że z ulicy gapi się na nią z zachwytem kudłaty młodzieniec w białej koszuli. Wstydliwym gestem zgarnęła na piersi stary szlafroczek i nagle perliście się roześmiała, nie lękając się obudzić całej ulicy.
— Głuptasie! — wykrzyknęła przez śmiech. — Ta doniczka stała tu od stu lat, ale wcale mi jej nie żal. Przecież pan jest Grubinem, który wczoraj odprowadzał mnie do domu. Proszę do mnie. Napijemy się dobrej herbaty.
— Pędzę — powiedział Grubin, stanął na rękach i na rękach pomaszerował przez ulicę ku drzwiom domu, bo ręce miał silne i kiedyś zdobył pierwszą klasę w gimnastyce.
…Milica podejmowała gościa ciasteczkami, konfiturami, przetworami — smakołykami domowymi, babcinymi, niedzisiejszymi. Zapomniała, gdzie co leży, i bardzo ją to śmieszyło. Wieloletnie aromaty saloniku uciekły przez otwarte okno, jakby na to tylko czekały. W pokoju było słonecznie i chłodno.
— Najpierw wyrzucę wszystkie te rupiecie — mówiła Milica. — Pomoże mi pan, Aleksandrze Jewdokimowiczu? Już dawno zamierzałam to zrobić, ale kiedy jest się tak starą i słabą, trzeba pogodzić się z rzeczami. Starzały się wraz z człowiekiem i wraz z człowiekiem umrą. Teraz wszystko będzie inaczej. Jestem niewdzięczna, prawda?
— Dlaczego? — zdziwił się Grubin. — Ja w ogóle nie miałem rzeczy. A czy to prawda, że Stiepan Razin omal pani nie wrzucił do rzeki?
— Nie pamiętam. Wiem o tym tylko z opowiadań Miłego Przyjaciela. Wydaje mi się jednak, że by tego nie zrobił.
— Z pewnością nie chciał — powiedział Grubin, skrępowany, że on, tak nieporządnie ubrany i rozczochrany, znajduje się w jednym pokoju z piękną dziewczyną. — Kozacy go zmuszali.
— Byli zazdrośni — przytaknęła Milica, która biegając po pokoju nie zapominała zerkać w lustro. Bardzo się sobie podobała.
Grubin zdrapał paznokciem zastarzałą plamę ze spodni, upił łyk herbaty ze staroświeckiej filiżanki i zagryzł piernikiem. Jeść również się krępował, chociaż był potwornie głodny, Milica nie mogła usiedzieć przy stole. Podrywała się, poprawiała coś w pokoju, zestawiała na podłogę doniczki z kwiatkami. Wreszcie otworzyła komodę i wyrzuciła na podłogę suknie, robrony, salopy, palta, peleryny i chusty — na chwilę w pokoju zrobiło się duszno od naftalinowego czadu, który jednak szybko ulotnił się przez otwarte okno.
— To trzeba wyrzucić, to też trzeba wyrzucić, a z tego można jeszcze coś zrobić. Kiedy otworzą kioski z gazetami, kupi mi pan żurnal?
— Naturalnie, mogę pójść choćby zaraz — odparł Grubin. — Ale u nas żurnale mód rzadko bywają.
Zdumiewało go, że Milica absolutnie wyzbyła się przeszłości. Jakby nigdy nie była staruszką. On sam czuł ciężar przeżytych lat. Niezbyt silnie, ale jednak czuł. Milica natomiast zachowywała się tak, jakby dopiero wczoraj przyszła na świat.
— Podobam się panu? — zapytała.
— Słucham? — Grubinowi nikt nigdy takich pytań nie zadawał.
— Jestem piękna? Jestem pociągającą kobietą?
— Bardzo.
— Proszę pić herbatę, jeszcze panu zrobię. Tymczasem pójdę za parawan i przymierzę suknię. Nie ma pan nic przeciwko temu?
Grubin nie miał nic przeciwko temu, Był w transie, w zagadkowym słodkim śnie, w którym ludzie piją herbatę z pierniczkami.
Zza parawanu wyszła Milica, upuszczając na podłogę różne przedmioty, szeleszcząc suknią i zadając coraz to nowe pytania:
— Aleksandrze Jewdokimowiczu, zdarzyło się panu bywać w Moskwie?
— Proszę nazywać mnie Saszą — powiedział Grubin. — Bo jakoś mi niezręcznie.
— To bardzo miło z pana strony. Szalenie podoba mi się ten nowoczesny styl. A wie pan, że choć byliśmy z Aleksandrem Siergiejewiczem Puszkinem, poetą, bardzo blisko zaprzyjaźnieni, on zawsze zwracał się do mnie — Milico Fiodarowno. Interesujące, prawda? I pan też ma na imię Sasza.
Grubin zwymyślał się w duchu za brak dobrego wychowania. Nie tyle zdumiały go znajomości Milicy Fiodorowny, bowiem te znajomości były dawne i zupełnie naturalne przy jej wieku i urodzie, ile…
— Milico Fiodorowno, trzeba będzie — powiedział oficjalnym, nieco obrażonym tonem — pójść do Heleny Siergiejewny. Poradzić się.
— Słusznie, Saszeńka — roześmiała się srebrzyście Milica. — A pan będzie mnie nazywał Milą? Tak mi się bardziej podoba. Przecież żyjemy w XX wieku. Nie bądź zazdrosny, Puszkina już dawno zabili.
— Naturalnie — powiedział Grubin. Był nadal obrażony, co sprawiało mu wielką przyjemność. Nigdy dotąd nie obrażał się na tak piękną kobietę.
— Coś tylko dopasuję na siebie. Nic się nie nadaje, dosłownie nic. Potem pojedziemy.
— Nie ma sensu jechać — powiedział Grubin. — Przecież to dziesięć minut spacerkiem.
— Saszeńka, jesteś inżynierem?
— Skąd ten pomysł? Brakuje mi wykształcenia. Pracuję w biurze.
Grubin kłamał, ale to kłamstwo odnosiło się do przeszłości. Wiedział, że od dziś już nie kieruje punktem skupu surowców wtórnych. Dziś jest raczej inżynierem niż śmieciarzem. Przeszłość była jego prywatną sprawą. Przecież Mila też do wczoraj była sędziwą gospodynią domową. Ale to minęło.
Milica wyszła zza parawanu, niosąc na rękach suknię.
Rozłożyła ją na stole, odsuwając filiżanki z kawą na samą krawędź blatu. Wyjęła z komody nożyczki i zamyśliła się. Potem powiedziała:
— Już dawno nie interesowałam się modą. Trzeba będzie obudzić Szuroczkę.
— Tak, Szuroczka — przypomniał sobie Grubin. — Piła razem z nami lekarstwo. Żeby tylko nic się jej nie stało. Przecież ona robiła to dla żartu.
— A co się z nią może stać?
— Odmłodzenie.
— Saszeńka, jakiś ty naiwny! Przecież Miły Przyjaciel nikogo jeszcze nie oszukał. Ja i ty odmłodnieliśmy zupełnie jednakowo, chociaż poprzednio różniliśmy się wiekiem.
— Racja — zgodził się Grubin.
Przekradał się za Milicą przez wspólny korytarz i lękał się niespodzianek. A nuż Szuroczka stała się młodsza o dziesięć lat i zamieniła się w dziecko? Przecież to tragedia dla jej rodziców. Chowali ją przez dziewiętnaście lat i nagle okazuje się, że dziesięć lat — na darmo. Albo całe osiemnaście.
Grubin stanął za plecami Milicy przy drzwiach Rodionowów i nadsłuchiwał z niepokojem, czy nie rozlegnie się tam płacz oseska.
— Oni bardzo wcześnie wstają — powiedziała Milica, która fałszywie odczytała niepokój Grubina. I zadzwoniła.
— Państwo do kogo? — zapytała otwierając drzwi kobieta w średnim wieku, rysami twarzy i głosem wielce przypominająca Szuroczkę, należąca do tych niewiast, które zachowują figurę i jędrność ciała przez długie lata, rodzą takie same krzepkie dzieci i, co więcej, potrafią świetnie się z nimi obchodzić, robiąc to bez zbytniego hałasu, nerwów i obawy przed przeciągami. Zza jej spódnicy wyglądało dwóch chłopczyków, również podobnych do Szuroczki.
— Do Szuroczki? — zapytała kobieta. — Ze sklepu?
— Dzień dobry — powiedziała wesoło Milica. — Pani mnie nie poznaje?
— Może gdzieś widziałam — powiedziała obojętnie matka Szuroczki. — Wejdźcie do środka, nie ma sensu stać w korytarzu. Szurka przyszła dopiero nad ranem. Gniewam się na nią.
— Dziękuję, my tylko na chwilkę — powiedziała Milica, ucieszona, że nie można jej poznać.
— Córka dobrze się czuje? — zapytał Grubin z półmroku korytarza.
— A co niby mogło się jej stać? Szura! Masz gości! Matka odpłynęła korytarzem do kuchni, a za nią jak kaczęta podreptali braciszkowie Szuroczki.
— Ona mnie nie poznała! — powiedziała Milica uroczystym tonem. — A nie dalej jak dwa dai temu pożyczałam od niej sól.
Szuroczka, rozespana i zła po domowej awanturze, a poza tym taka sama jak przedtem, wyjrzała na korytarz, z powodu złego oświetlenia wzięła Milicę za jedną ze swych przyjaciółek i zapytała:
— Co cię tu po nocy przyniosło? Jeszcze się nie obudziłam.
— Nie poznała — powiedziała Milica. — Twoja mamusia też mnie nie poznała. A jego poznajesz? Saszeńka, chodź tutaj.
Grubin uśmiechnął się z zażenowaniem i zrobił dwa wielkie kroki.
— Mamusiu! — wykrzyknęła Szuroczka. — Towarzysz Grubin! Czyżby naprawdę podziałało?
— Jak pani widzi — powiedział Grubin i obrócił się dokoła własnej osi, wolno i niezgrabnie, niczym u krawca.
— A ja? — przypomniała sobie Szuroczka. — Przecież nawet nie zdążyłam się przejrzeć. Wszystko w porządku?
— Pani jest w zupełnym porządku — odparł Grubin. — Pani nie potrzebowała się zmieniać.
— Bardzo dobrze. A jak reszta?
Szuroczka rozmawiała z Grubinem, a na Milicę nawet nie spojrzała.
— Reszta? — Grubin zachichotał i mrugnął do Milicy. — Nie wiem jak pozostali, ale tutaj stoi pewna pani znajoma.
— Jaka znów znajoma?
Szuroczka zmarszczyła czoło, poprawiła grzywkę i przypatrzyła się uważnie Milicy. Nie mogła jednak w żaden sposób jej rozpoznać.
— Albo mnie nabieracie, albo całkiem zgłupiałam — powiedziała wreszcie.
— Jestem twoją sąsiadką, Milicą Fiodorowną — szepnęła Mila. — Jesteś mi potrzebna. Jako rówieśnica.
— Boziu! — wykrzyknęła Szuroczka. — To niemożliwe. Jeśli mnie nie nabieracie, zaraz padnę tu trupem!
— Kochanie, daj spokój — powiedziała Milica. — U mnie w pokoju wiszą na ścianach akwarele, na których bardzo jestem podobna. Chodźmy, nie ma czasu. Trzeba wyjść na miasto, a ja nie mam żadnej kiecki. Przecież nie będę chodziła po ulicach w robronie. Muszę uszyć sobie coś ze starych łachów.
— Cuda — powiedziała Szuroczka. — Niech pani się pokaże do światła.
W tym momencie z wielkiego podniecenia zupełnie przestała wymawiać wielkie litery i znaki interpunkcyjne.
— Zaraz weźmiemy jakąś moją sukienkę — roztrajkotała się, prowadząc Milę do okna, aby lepiej się jej przyjrzeć. — To naturalnie pani ja i stąd widzę że na akwareli to też pani ale towarzysz Grubin zmienił się znacznie mniej teraz nauka uczyni ogromny krok naprzód i starców w ogóle nie będzie a z sukienką coś wymyślimy weźmie pani moją proszę tu poczekać a ja ściągnę jedną na pewno będzie pasowała nie ma sensu zajmować się teraz szyciem byle tylko mama nie zobaczyła…
Szuroczka wyparowała, znikła, tylko jej słowa jeszcze przez kilka sekund pozostały w pokoju.
— No tak — powiedziała Milica. — Czyż ona nie jest u rocza?
— Obie jesteście urocze — palnął Grubin, zmieszał się i podszedł do okna. Przypomniał sobie nagle, że Mila jest bądź co bądź perską księżniczką i znała kiedyś Puszkina.
— Dziękuję za komplement — odparła Milica wrzucając stare suknie do szafy. — Potrafisz prowadzić auto? W naszej nowej sytuacji auto może się przydać.
— Obejdziemy się — zbagatelizował sprawę Grubin. — Skąd niby weźmiemy to auto?
— Czy nie mówiłam ci, że mój zmarły małżonek interesował się techniką i kupił auto? U progu nowego wieku. Ale prystaw zabronił mu jeździć, żeby przechodnie i psy nie wpadali w panikę. Dlatego nie jeździliśmy. A potem pan Bakszt zmarł.
— No i co z tego?
— Ono nadal stoi w szopie.
— Co stoi?
Grubin poczuł, że zatrzęsły mu się ręce. Słowa Mili, nawet w ten ranek obfitujący w nieprawdopodobne wydarzenia, poruszyły go do głębi. Poruszyły go tak bardzo, że cała reszta odeszła na plan dalszy. Samochód, obojętnie jaki, był marzeniem Grubina. W mieście było niewiele samochodów, a już o prywatnych szkoda mówić. Samochód śnił się Grubinowi. Samochód stał w szopie.
— Przecież z pewnością już je ukradli albo zepsuli — powiedział. Powiedział tak umyślnie, żeby nie zauroczyć, żeby nie spłoszyć szczęścia.
— Wątpię — odparła Mila. — Gdzie się ta Szuroczka podziała? Całkiem niedawno zaglądałam do szopy. Gdzie ja wsadziłam klucz? Znajdziesz sam, czy mam ci pomóc? Moja szopa stoi po prawej stronie. Jest najstarsza ze wszystkich, na pewno ją poznasz.
Szuroczka przybiegła z sukienką i powiedziała od drzwi:
— Moja stara ciągle mi wymyśla podejrzewa że coś zmalowałam jako panienka trzeba będzie zwęzić i skrócić.
— Nigdy w życiu nie nosiłam takiej krótkiej sukienki — powiedziała Milica zerkając na odkryte kolana Szuroczki. — To wypada?
— Co pani teraz wszystkie tak chodzą nawet na wsi a jaka pani jest młoda nawet młodsza ode mnie!
— Idę — powiedział Grubin ściskając w spoconej dłoni klucz od szopy. — Popatrzę.
— Nie zobaczysz go od razu, bo jest przykryty workami i rozmaitą starzyzną. Jeśli chcesz, mogę ci pomóc.
— Gdzie on idzie? — zapytała Szuroczka.
— Do szopy, musi odnaleźć pewną rzecz. To niespodzianka.
Grubin popędził schodami na podwórko, przeskakując po pięć, a czasami nawet po sześć stopni naraz, znalazł bez trudu najbardziej sędziwą szopę i nie troszcząc się o to, czy ktoś go zobaczy z okna, wsunął klucz do kłódki. Klucz obrócił się lekko. Staruszka była gospodarna i nie pozwalała, żeby jej dobro rdzewiało.
Promienie porannego słońca przez rozwarte na oścież drzwi wtargnęły do szopy w ślad za Grubinem i pozłociły kłęby kurzu, W szopie nie było żadnego samochodu, były natomiast niezliczone kufry, kosze i skrzynki, poniewierały się nóżki od krzeseł, drzwi zmarłych ze starości szaf, dywany pogryzione przez mole i szczury, drewno opałowe i łopaty.
Chwileczkę, uspokajał się Grubin. Szopa nie jest mała i za workami, jak mówiła Mila, za workami, tylko spokojnie, Grubin, spokojnie, zaraz odsuniemy drewno. Chwycił za krawędź sągu i rozsypał go z łoskotem karabinu maszynowego. Nie pozwalając hałasowi ucichnąć, z pasją poszukiwacza skarbów kontynuował wykopaliska. Musiał odsunąć wielki i niezmiernie ciężki kufer, później zagrzebać się w strzępy portiery, za którą ukazało się coś, co było przykryte brezentem. Skraj brezentu uniósł się do góry i spod niego błysnął reflektor przypominający oko ważki. Maszyna stała na miejscu.
Hałas, jakiego Grubin narobił w szopie, dotarł nawet do uszu Milicy i Szuroczki, Dziewczęta śmiały się z zapału Saszeńki, ale nie poszły mu pomagać, były bowiem zajęte dopasowywaniem sukienki. Inni mieszkańcy domu akurat się budzili i nie podejrzewali niczego złego. Ranek był na to zbyt słoneczny i miły.
Wyzwoliwszy automobil spod zwałów rupieci, Grubin wreszcie obejrzał go dokładnie i zdumiał się. Zbyt słabo znał historię przemysłu motoryzacyjnego, aby ocenić rzadkość i cenność maszyny, która ukazała się jego oczom.
Twórca auta, starając się zaspokoić wyrafinowane gusty ówczesnych bogatych konsumentów, oparł się w swej konstrukcji na znanych kształtach landa, luksusowej karety, weneckiej gondoli, a może nawet pucharu św. Graala.
Groźnie polśniewały miedziane, złocone, srebrzone i stalowe detale, błyszczały niezliczone szprychy wysokich kół, których obręcze płonęły krwistą czerwienią. Zielonozłota karoseria kołysała się na wysokich resorach, a siedzenia z miękkiej angielskiej skóry, gdzieniegdzie pogryzione przez myszy, kusiły obietnicą wielkiej wygody. Chciałoby się utonąć w nich i wolno płynąć pod niebem Paryża Polami Elizejskimi i naciskać na klakson — gramofonową tubę z lewatywową gruszką na końcu. Pojazd miał niezmiernie wytworny kształt, peszył jedynie komin z boku i.miedziany kocioł. Nie musiało się być biegłym w technice, aby zrozumieć, że automobil wyposażono w silnik parowy.
Grubin pokręcił głową, odpędzając falę dojmującego rozczarowania, A jednak był to samochód. Automobil starej marki. Grubin poczuł, jak wzbiera w nim coś w rodzaju bolesnej ojcowskiej czułości, uczucia, jakie żywią rodzice do głupiego, brzydkiego, ale swojego i w dodatku jedynego dziecka. Kto inny na miejscu Grubina spaliłby się ze wstydu na samą myśl, że czymś takim wyjedzie na ulice rodzinnego miasta. Grubinowi nawet nie przyszło to do głowy. Odszukał w szopie stare wiadro, poszedł do studni, napełnił kocioł, ułożył drewno w palenisku i uruchomił samochód.
Starzy rzemieślnicy robili solidne, niezniszczalne rzeczy. Samochód kichnął, tłok drgnął z głośnym sapnięciem, nad podwórkiem uniósł się kłąb niebieskiego dymu i Grubin, szczęśliwy pogromca maszyny, z szybkością sześciu mil na godzinę wyjechał, rozpędzając kury, na ulicę i nacisnął klakson pod oknami pięknej Milicy.
Wcześni przechodnie z przerażeniem i zdumieniem gapili się na antyczny aparat. Ich zdziwienie osiągnęło szczyty, gdy z domu wybiegły dwie piękne dziewczyny i z głośnym śmiechem usadowiły się na tylnej kanapie wozu, za plecami rozczochranego szofera. Ekwipaż ruszył na miasto.
Obok niego dreptały psy i obszczekiwały z zapałem pojazd, a dzieci spieszące do szkoły zatrzymywały się i sypały żarcikami. Po mieście, już i bez tego podnieconym niezwykłymi wydarzeniami, rozeszła się plotka, że z Moskwy przyjechała grupa filmowców i kręci historyczny serial telewizyjny.
Sawicz w roztargnieniu mieszał łyżką owsiankę i myślał, że jeśli jest porządnym człowiekiem, to powinien ożenić się z Wandą, a właściwie zostać z nią, ponieważ poślubienie własnej żony, nawet odmłodzonej o trzydzieści lat, nie było konieczne.
— Nie mam zielonego pojęcia, jak ja się pokażę w sklepie — mówiła tymczasem Wanda. — Wyobrażasz sobie chyba, jaką tam zrobię furorę. Dzień dobry, jestem waszą kierowniczką! A one mi na to: możemy ewentualnie zatrudnić jako uczennicę. Wyobrażasz sobie? Ale jedz, jedz.
Wanda była pełna czułości dla młodego męża. Przeżyła z nim wiele lat, nie zauważając, jak się starzeje, i nie zastanawiając się nad tym, czy się w ogóle starzeje. Natomiast teraz, kiedy znów stał się młody i silny, pomyślała nie wiedzieć czemu, że nie popełniła błędu zgadzając się zostać jego żoną, a właściwie wymuszając na nim zgodę na ożenek.
— Trzeba zachować daleko idącą ostrożność — powiedział Sawicz. — Jeśli sąsiedzi nas zobaczą, zacznie się niepotrzebna gadanina. Należy udać się do Heleny Siergiejewny, bo tam z pewnością już zebrali się wszyscy nasi. I ustalić sposób postępowania.
— A niby po co mamy iść do Kastielskiej? — zaoponowała Wanda. — Może tylko nam się poszczęściło?
— Tym bardziej należy iść. Zapomniałaś, że jesteśmy uczestnikami eksperymentu, doświadczenia.
— Ale czemu właśnie do Kastielskiej?
l w tym samym momencie Wanda wyobraziła sobie młodą Kastielską. Pamiętała ją jako młodą i nie lubiła za to. Od wielu już lat z satysfakcją szukała i znajdowała u Kastielskiej oznaki starzenia się, a każdą zmarszczkę w głębi serca uważała za własną zasługę. Jej zazdrość wobec pechowej, niby pokonanej rywalki wcale nie mijała z upływem lat, gdyż Wanda podejrzewała męża o chroniczną wierność tej kobiecie. Wierność niewybaczalną u żonatego mężczyzny.
— Może ona została staruszką — powiedziała. — To całkiem możliwe. — I popatrzyła na męża w nadziei, że przyzna jej rację. Sawicz naturalnie przytaknął.
— A jednak mimo wszystko należy pójść do Heleny Siergiejewny — powiedział. — W przeciwnym razie możemy znaleźć się w głupiej sytuacji.
— Jak chcesz — odparła Wanda otulając się szlafrokiem. — W końcu jestem od niej młodsza prawie o dziesięć lat.
— Naturalnie, pamiętam o tym.
Wanda długo się ubierała i malowała oczy. Nuciła przy tym tango z czasów swej młodości, a Sawicz stał przy oknie i myślał.
Jeśli to, co mu się przydarzyło, nie jest autohipnozą i złudzeniem, nagą powłoką młodości na starym ciele, to starość oddaliła się od niego. Ale czy warto ją było oddalać? Sawicz odwrócił się, popatrzył na młodą żonę i pomyślał z nieoczekiwaną irytacją: Ach ty. rzepo, energii nigdy ci nie brakowało. Teraz jeszcze mocniej weźmiesz mnie pod pantofel.
Ranek zaczął już wyzłacać promieniami słońca szczyty drzew i kopuły cerkwi. Za ścianą poruszył się sąsiad.
— Pospiesz się — powiedział Sawicz. — Sidor Iljicz już wstaje.
— Zabawne — odezwała się Wanda. — Jeśli on mnie zobaczy, to pomyśli, że sobie sprowadziłeś na noc dziewczynę. A jeśli zobaczy najpierw ciebie, pomyśli sobie brzydko o mnie.
— Gdyby tylko pomyślał! — westchnął Sawicz. — On również powie, i to nie tylko nam.
— Dobra, zaraz będę gotowa — powiedziała Wanda i roześmiała się. — Dziewczyny sobie sprowadzasz? Zestarzałeś się. A jak ja pójdę do fryzjera?
— Nie wiem — odparł Sawicz. — Może wszyscy będziemy musieli na razie wyjechać do Wołogdy. Albo nawet do Moskwy. Jak długo można na ciebie czekać? Dawniej się tak nie guzdrałaś.
— Dawniej było co innego, a dziś mam święto.
Sawicz i Wanda ostrożnie wyszli na korytarz. Wanda cichutko chichotała i szczypała Sawicza w łokieć, a w ciemnej sieni nawet pocałowała go w policzek i ugryzła w koniuszek ucha. Sawicz bez przekonania bronił się przed jej karesami, a potem otworzył drzwi i pierwszy wyślizgnął się na ulicę w chłodną przezroczystość poranka.
Szli ulicą i Sawicz modlił się w duchu, żeby nie spotkali znajomych, a jednocześnie serce kołatało mu jak oszalałe na myśl, że już wkrótce zobaczy Helenę. Było to doznanie niemal doszczętnie już zapomniane i dlatego w trójnasób dojmujące.
Gdzieś w tyle, dopędzając ich, sapał jakiś samochód i Sawicz, aby uniknąć ewentualnego spotkania ze znajomymi, odwrócił się plecami do jezdni. Samochód przesunął się wolno do przodu, spowijając go w kłęby dymu. Pojazd był ogromny i niezmiernie staroświecki, ale dym przeszkadzał tak bardzo, że Sawicz nie zdołał dojrzeć żadnych szczegółów i odczytać marki samochodu. Odwrócił się i skoncentrował ponownie na myśli o spotkaniu z Heleną, ale kobieta siedząca na tylnej kanapie kabrioletu uniosła się, odwróciła i krzyknęła do kierowcy:
— Saszeńka, zatrzymaj się, moim zdaniem, to są nasi znajomi.
Automobil brzęknął, wypuścił syczący strumień pary i znieruchomiał. A kobieta — młoda, czarnowłosa i niezmiernie zgrabna — zapytała głośno, jakby nie lękała się obudzić całego miasta:
— Czy państwo Sawiczowie? Idziecie do Kastielskiej? Kierowca uniósł się, osłonił dłonią oczy j uważnie przypatrywał się Sawiczom.
— Oczywiście, że to oni. Popatrz, jak Wanda Kazimirowna odmłodniała.
Druga kobieta w automobilu okazała się Szuroczką Rodionową. Wówczas Wanda, która szybciej niż mąż zorientowała się, że wehikuł ma coś wspólnego z nocnymi wydarzeniami, zapytała:
— Czyżby mnie można było rozpoznać?
— Bardzo trudno, Wando Kazimirowno — odparła Szuroczka. — Ale jednak można. Przecież widywałam panią niemal codziennie.
W tonie Szuroczki nie było ironii ani zawiści i Wanda była jej za to wdzięczna.
— Siadajcie — powiedział Grubin. — Miejsca starczy dla wszystkich.
— A jak pozostali? — zapytał Sawicz pomagając żonie wsiąść do auta. Miał na myśli Helenę Siergiejewnę, ale nikt poza Wandą nie pojął tego.
— Mogę przysiąc — powiedziała czarnowłosa dziewczyna — że mnie pan nie poznał. Jestem Mila Bakszt. Milica Fiodorowna.