…Sawicz nałożył Udałowowi łupki i zapytał, czy zdoła sam dojść do szpitala na prześwietlenie. Udałow czuł się bardzo źle. Leżał w pokoju, gdzie przygotowywano lekarstwa. Obie młodziutkie farmaceutki współczuły mu i jedna z nich przyniosła wody, a druga strzykawkę, żeby zrobić zastrzyk przeciwbólowy. Ale Udałowa ta troskliwość wcale nie wzruszała. Mdliło go od zapachu lekarstw, którego ani prowizor, ani dziewczęta nie zauważali, bo przywykli. Grubin wciąż rozglądał się, przypatrywał się chemikaliom stojącym na półkach i na wszelki wypadek notował w pamięci. Sawicz zadzwonił po pogotowie. Karetka przyjechała z opóźnieniem, bo musiała kluczyć zaułkami — zapadlisko zagradzało przejazd. Udałow wciąż usiłował wydawać dyspozycje, ale głos odmawiał mu posłuszeństwa. Wydawało mu się, że mówi, ale wszyscy słyszeli tylko niewyraźne jęki i posłusznie kiwali głowami, żeby uspokoić chorego. Korneliusz, otumaniony zastrzykiem i mdłościami, był pewny, że nie zasypane w porę zapadlisko zaczyna się osuwać i pochłaniać okoliczne domy. Oto do wnętrza ziemi spełzł dom towarowy i ekspedientki z Wandą Kazimirowną na czele wyskakują tylnym wyjściem, usiłując ratować niektóre towary z działu jubilerskiego. Za domem towarowym — Korneliusz zobaczył to jak na jawie — zapada się pod ziemię cerkiew Paraskewy Płatnicy. Chwała Bogu, że przynajmniej nie zdążył jej pomalować i Materiały archiwalne, zmiecione przez kataklizm, wytryskują z wąskich okien i niczym białe łabędzie ulatują w guslarskie niebo. Naprzeciw archiwum zjeżdża w przepaść Technikum Rzeczne. Solidne budynki klasztorne opierają się przyciąganiu ziemskiemu, gną się, zawisają nad przepaścią. Barczyści uczniowie chwyciwszy za liny starają się pomóc swym pokojom internatowym i klasom, lecz na próżno — liny pękają jak nitki, chłopcy padają pokotem na ziemię i klasztor wraz ze złotymi kopułami zapada się w otchłań. A później okoliczne domy z wyraźną ochotą skaczą w dół, nikną z dziwnym bulgocącym dźwiękiem… Korneliusza najbardziej przeraża moment, kiedy zapadlisko dotrze do rzeki. Oto pękła tama, fale rzeki burzą się i pienią zalewając głębie. Już gdzieniegdzie obnażyło się dno, stare omszałe sumy wysuwają miękkie wąsy z płytkich kałuż. Nie ma jui miasta — na jego miejscu rozlewa się jezioro, po którym w płaskodennej łódce (skąd się ta łódka wzięła?) płynie Korneliusz wraz z przewodniczącym Powiatowego Komitetu Wykonawczego. Obaj płaczą, a fale kołyszą łódkę… kołyszą… kołyszą… Korneliusz Udałow stracił przytomność. Grubin odprowadził Udałowa do karetki pogotowia, uścisnął dłonie prowizora i dziewcząt farmaceutek, przykazał lekarzom aktywnie walczyć o życie i zdrowie sąsiada, po czym ruszył do domu.
Pierwsza sprawa była najtrudniejsza. Należało zawiadomić żonę Udałowa o nieszczęściu. Grubin zapukał do jej drzwi.
— No i jak? — zapytała Ksenia Udałowa nie odwracając się od płyty kuchennej, bo akurat robiła obiad. — Wymieniliście?
— Korneliusz trafił do szpitala — powiedział Grubin bez żadnych wstępów.
— Ach!
Żona Korneliusza upuściła kawałek mięsa, który przeleciał obok garnka i trafił wprost do wiadra na odpadki. Sąsiedzki kot złapał mięso i uciekł z nim na podwórze, ale Ksenia nawet tego nie zauważyła.
— Co z nim, ja tego nie przeżyję — powiedziała.
— Nic strasznego — Grubin postarał się złagodzić cios. — Zwichnął rękę, no, może co najwyżej jakieś tam lekkie pęknięcie kości.
Ksenia patrzyła na Grubina okrągłymi, rozwścieczonymi oczyma i nie wierzyła mu.
— A dlaczego nie przyszedł do domu? — zapytała.
— Musiał pójść do szpitala, bo kość mogłaby się źle zrosnąć. Ale lekarze mówią, że nie będzie żadnych komplikacji.
Ksenia wciąż nie wierzyła. Ściągnęła fartuch, rzuciła go na podłogę i fartuch miękko opadł w dół, zachowując kształt jej potężnego brzucha. Ruszyła na Grubina niczym puma, której chcą zabrać małe. Miała zamęt w głowie. Z jednej strony nie wierzyła Grubinowi i była przekonana, że chce ją uspokoić, a w rzeczywistości z Udałowem jest źle, bardzo źle. Jednocześnie, znając męża, podejrzewała spisek, pobyt Udałowa w piwiarni, a może nawet, co gorsza, w izbie wytrzeźwieli. Do tej pory Udałowowi nic podobnego się nie przytrafiło, ale przy jego pechu powinno się obowiązkowo przytrafić.
— Gdzie on jest? — spytała groźnie. Grubin nie wierzył własnym oczom. Jeszcze wczoraj wieczorem była mu przychylna, pukała do drzwi jego kawalerskiego pokoju i zapraszała na herbatę.
— W szpitalu miejskim — odparł pośpiesznie, potrząsnął czupryną i uciekł do siebie. Zatrzasnął drzwi i zaczął nasłuchiwać, czy przypadkiem Ksenia się do niego nie włamuje. Nie włamywała się. Wyskoczyła na podwórze i popędziła do szpitala.
Grubin zdjął czarną marynarkę i postał chwilę, trzymając ją w wyciągniętym ręku. Marynarka zionęła żarem i parowała. W szafie rozległo się chrobotanie.
— Poczekaj — powiedział Grubin i zarzucił przewietrzoną marynarkę na akwarium. Wyjął z kieszeni spodni kluczyk i otworzył szafę.
Kruk zeskoczył na podłogę, zastukał po niej pazurami, parę razy rozprostował skrzydła, zerknął z ukosa na akwarium i kurzym krokiem podreptał do starego skórzanego fotela z wyłażącymi sprężynami.
Fotel, podobnie jak wiele innych przedmiotów w pokoju Grubina, prawie nic go nie kosztował. Zdobył go za pośrednictwem punktu skupu surowców wtórnych, którym kierował. Każda rzecz — stojąca, leżąca lub poniewierająca się po kątach — została nabyta zupełnie przypadkowo i mogła pochwalić się długą historią. Weźmy na przykład fotel: jego sprężyny były połamane od zbyt długiego używania i niebezpiecznie sterczały. Jedno z bocznych oparć było całkowicie pozbawione skóry, drugie zaś zupełnie całe. Najwidoczniej poprzedni właściciel lubił opierać się na lewym łokciu. Jeśli chodzi o inne uszkodzenia, to były jeszcze dwa przecięcia na siedzeniu, jakby ktoś patroszył fotel szablą, i przestrzelmy w plecach. Możliwe, że strzelano od tyłu do siedzącego w nim człowieka. Obraz uzupełniały najrozmaitsze plamy, od atramentowych po jajecznicowe, rozrzucone malowniczo tu i ówdzie.
Kruk uważnie, aby nie nadziać się na odłamek sprężyny, wskoczył na fotel i nastroszył pióra.
Na podłodze pośrodku pokoju stały opakowania szklane. Dwie butelki po piwie, jedna po winie „Rkacyteli” i jedna po wódce. Ta ostatnia miała wyszczerbioną szyjkę. Poza tym flakon po wodzie kolońskiej i brudny słoik po majonezie. Kiedy Grubin wychodził z domu, naczyń jeszcze nie było.
— Ech, durne pały — wykrzyknął Grubin, pochylając się nad szkłem. Oddzielił od reszty flakon i butelkę z wyszczerbioną szyjką i wtoczył pod łóżko. Wrzucił tam również trzy pięciokopiejkówki. Zapytał kruka:
— Dawno byli?
Kruk nie odpowiedział.
— Przecież siedziałeś w szafie — przypomniał sobie Grubin.
— Nie przeczę — powiedział kruk i wsunął dziób pod skrzydło udając, że zasypia, czuł się bowiem dotknięty brakiem zaufania i długim uwięzieniem w szafie.
— Chcesz się przespacerować? — zapytał Grubin, który czuł się winny.
Podszedł do okna i otworzył je.
Kruk jeszcze przez chwilę wytrwał w pozie skrzywdzonej niewinności, po czym wskoczył na parapet i odleciał.
— No dobra — powiedział Grubin wtykając niebieski podkoszulek za pasek spodni. Iść na rynek, otwierać budkę, kupować butelki i makulaturę zupełnie mu się nie chciało. Dzień był pełen wrażeń. Grubin podniósł lewą nogę, zaczepił nią o prawą i zrzucił pantofel. Tą samą operację przeprowadził z drugim butem. Z podwórza do pokoju napływało rozleniwienie i miodowy zapach lip. Grubin położył się na łóżku z niklowanymi gałkami, ale nie zasnął — patrzył, jak na zagraconym warsztacie kręci się, poskrzypuje perpetuum mobile, malutki, doświadczalny model. Wieczny silnik kręcił się już drugi miesiąc, tylko podczas złej pogody zawilgał i wtedy trzeba go było popychać palcem. Grubin był zadowolony z życia, które nic od niego nie wymagało, zostawiając mu czas na niewinne przyjemności i zajęcia rękodzielnicze.