29


Ałmaz pomógł zmyć naczynia, a potem zaproponował Helenie i Wandzie, jako że tylko one zostały w domu:

— Chodźmy, dziewczyny, na spacer, pokażemy się na mieście w nowej postaci.

— Co pan? — przestraszyła się Helena. — A jeśli ktoś nas pozna?

— Wtedy powiesz, że się pomylił.

Helena nie potrafiła znaleźć argumentu, więc spróbowała wymówić się pretekstem:

— Jakże mogę Wanię zostawić?

— Wania powinien pójść spać — odparł Ałmaz. — Przecież dzieci w ciągu dnia też śpią?

To pytanie skierował do Wani, który patrząc nań wzrokiem pełnym uwielbienia nie ośmielił się zaoponować.

— Idę — powiedziała jak japoński kamikadze.

Wanda już kilka razy chciała się pożegnać, ale wciąż nie wychodziła.

Kiedyś zburzyła już życie Heleny na tydzień przed jej ślubem. Zobaczyła Nikitę u kogoś w gościach, Nikitę spokojnego, urządzonego, posłusznego Helenie, i bez chwili namysłu postanowiła go odbić. W pamiętniku przyjaciółki wyczytała czyjś aforyzm: „W miłości, podobnie jak na wojnie, żadne reguły nie obowiązują”. Aforyzm leżał w zapasie przez trzy lata, a teraz się przydał. Uprzejmy, dobrze wychowany Sawicz powinien należeć właśnie do niej, jędrnej, zdrowej, skorej do śmiechu dwudziestolatki, a nie do więdnącej już, deskowatej starej panny!

Po co zresztą grzebać się w przeszłości? Została ona w pamięci tylko trojga aktorów dramatu, a innym nic do tego. Wanda natychmiast wyczuła w Sawiczu słabe miejsce, jego gotowość do podporządkowania się i niezdolność powiedzenia „nie”. Wyczuła też słabość Heleny, słabość płynącą z nadmiernej dumy. Ta szczapa kierowała się jakimiś zasadami, nie przekraczała ich i myślała, że inni również je uszanują.

Wanda zwyciężyła w ciągu trzech dni. Teraz wydawało się dziwne, że aż tak szybko, chociaż te dni były bardzo długie. Od tej pory Sawicz stał się jej bezwzględną własnością, co jednak powodowało stałą niepewność, bo przecież Sawicz pozostał ten sam. Co gorsza, zjawił się rodzaj skruchy i jakaś wstydliwa, śmiesząca samą Wandę tęsknota do Heleny.

Tak, potrafiła trzymać Sawicza w garści, nawet na odległość, ale zawsze pamiętała, że „nie ma reguł”, a skoro nie ma dla niej, to nie ma również dla innych. Teraz, gdyby to od niej zależało, wprowadziłaby takie reguły i chociaż z upływem lat konkurentek było coraz mniej, nie osłabiała chwytu.

Dzisiejsze przebudzenie ożywiło stare niepokoje, ale również nadzieję, że Helenie się nie poszczęściło. Zawiodła się. Helena stała się jej rówieśnicą, właśnie taką, jaką po raz pierwszy ujrzał Nikita Sawicz.

Wandzie ścisnęło się serce, kiedy rano weszła do domu Kastielskiej: Helena stała plecami do słońca i jej platynowe lekkie włosy tworzyły świetlistą aureolę. Co prawda, była tak samo chuda, jak w starości. Może dla innych smukła, ale w oczach Wandy po prostu chuda. Zresztą i to było niewielką pociechą.

Zmieszanie Nikity też trudno było znieść. Tak ją ono zabolało, że omal nie chwyciła go za rękę i nie wyprowadziła z domu.

I nagle, w którymś momencie, jakby pękła szyba i powiało świeżym wietrzykiem. Wanda zrozumiała, że trzydziestoletnie wychowywanie, dobrowolna niewola jest silniejsza od starych uroków Heleny. Nikita jej unika, jak spłoszony zając zerka na żonę, czy aby się nie gniewa, i jeszcze jedno: Helena została wierna swoim zasadom i nie przyswoiła sobie starego aforyzmu.

Mój Boże, jak ci biedacy się oszukali, pomyślała Wanda. Może ona sama nie zmądrzała przez te trzydzieści lat, ale za to nabrała doświadczenia, nauczyła się kwalifikować ludzi. Gdyby się nie nauczyła, pierwszy lepszy rewizor z obwodu zjadłby ją w kaszy. Jeszcze wczoraj wydawało się im, że można przebudować życie, odpokutować za swoje grzechy i błędy, przywrócić czas, w którym jeszcze nie było jej, dzisiejszej Wandy. Ale przeszłości nie można zatrzeć, nie można przed nią uciec, jak przed własnym sumieniem.

Niepokój znikł.

Po raz pierwszy od trzydziestu lat mogła popatrzeć na Helenę spokojnie, inaczej niż w czasie przypadkowych spotkań na ulicy, kiedy dostrzegała jedynie nowe zmarszczki, siwe włosy i wytarte rękawy palta.

I Helena jej się spodobała tak, jak może podobać się młoda kobieta innej młodej kobiecie, jeśli nie ma między nimi rywalizacji, nie ma mężczyzny i zazdrości. Chyba zresztą i Helena to zrozumiała, bo choćby nie wiem jak się człowiek odmładzał, dawnej młodości nie zdoła przywrócić.

Dlatego Wanda została w domu Kastielskiej nawet wtedy, kiedy pozostali wyszli, sprawnie pomagała jej w zajęciach domowych, głośno się śmiała, kokietowała Ałmaza, trącała go wysoką piersią, bez żadnych zresztą zamiarów, po prostu z rozpierającej ją dziewczęcej pustoty.

— Dobra myśl, Lenoczka, chodźmy na spacer! — poparła projekt Ałmaza. Ta „Lenoczka” po trzydziestu latach oficjalnej znajomości nie zrobiła dobrego wrażenia. Helena Siergiejewna uznała, że jej była rywalka lęka się jej, ochrania męża i w udawanej familiarności szuka obrony. Pomyślała, że jednak nie warto odpychać Wandy.

— Chodźmy — powiedziała.

Wanda przyglądała się, jak Kastielska usiłuje swe puszyste, platynowe włosy zwinąć w babciny kok.

— Zostaw je — powiedziała. — Daj spokój z tym kokiem, tak ci bardziej do twarzy. — I dodała z zawiścią: — Ty to masz szczęście, figura niemal wcale ci się nie zmieniła. Możesz nosić wszystkie swoje sukienki.

Helena miała na sobie starą, ciemną sukienkę z białym kołnierzykiem. Teraz jednak wyglądała w niej nie jak nauczycielka, lecz jak uczennica przed balem maturalnym. Wanda natomiast musiała założyć elastyczną bluzkę, a spódnicę spiąć agrafką.

— Tylko że twoje pantofle to po prostu coś okropnego. Dzisiaj nikt już takich nie nosi.

— Czy to nie wszystko jedno?

To powiedziała stara Kastielska, młoda zaś zaczęła się usprawiedliwiać:

— Kiedy byłam młoda, nikt nie myślał o pantoflach.

Na ulicy Ałmaz wziął kobiety pod ręce, wcale nie ukrywając, jaką przyjemność sprawia mu spacer z takimi młodymi i pięknymi dziewczynami. Helena wciąż spotykała znajomych i sąsiadów, którzy gapili się na nią ze zdumieniem, i tylko z największym trudem powstrzymywała się od tego, aby się nie przywitać, nie zapytać ich o zdrowie, o szkolne sukcesy dzieci. A jednocześnie wciąż pamiętała, że ma na nogach stare kapcie, że wszyscy to widzą i mają za złe.

Za mostem Ałmaz kupił im obu lody „Eskimo”, sobie też wziął porcję, po czym usiedli na ławce w cieniu. Wanda powiedziała nagle:

— Chodźmy do mnie, do domu towarowego.

Była teraz dobra i przychylna ludziom. W tamtej, prawdziwej młodości nigdy w sobie takiej dobroci nie czuła.

— Po co?

— Mam na zapleczu francuskie pantofle. Siódemkę. Akurat dla ciebie.

— Ależ po co, nie trzeba! — powiedziała Helena i nagle zdała sobie sprawę, że wręcz marzy o tym, aby zobaczyć, potrzymać w ręku, założyć francuskie pantofelki, których istnienie było równie abstrakcyjne, jak istnienie Antarktydy, na którą latają wyłącznie młodzi, niezwykli ludzie.

— Ależ nie bój się — Wanda nie zrozumiała nastroju Heleny i postanowiła ją uspokoić. — One są już zapłacone. U mnie lada moment powinien być remanent, wobec tego kupiłam je.

To była półprawda, ale nie będziemy się teraz wdawać w subtelności pracy dyrektorki domu towarowego w mieście Wielki Guslar, nie będziemy też dyskutować o obliczu moralnym Wandy Kazimirowny, która w kwestii najważniejszej nie kłamała: w magazynku podręcznym istotnie leżała para francuskich pantofelków, właściwie trzy pary. ale to już zupełnie inna historia.

— Nie, coś ty — opierała się Helena, ale Ałmaz zrozumiał kobiece rozterki i przeciął spór:

— Pantofle to niezły pomysł. Kto po nie pójdzie?

— Sama pójdę — powiedziała Wanda. — Nikt przecież jeszcze nie pozbawił mnie stanowiska.

— Tak sądzisz? — Ałmaz bezceremonialnie obejrzał Wandę od zadartego noska i sokolich brwi aż do krągłych kolan. — Jak to wytłumaczysz swoim pracownikom?

— Wymusztrowałam je — powiedziała Wanda podrywając się z ławki.

— Może jednak poprosimy Szuroczkę?

— Szuroczka nie jest zorientowana — ucięła Wanda. — Dam sobie radę.

Odezwała się w niej dyrektorka.

Wanda poprowadziła ich przez podwórko zastawione stertami pustych skrzynek, obok ciężarówki z pojemnikami, do tylnego wejścia. Za ciężarówką palili konwojenci. Wanda przystanęła i zapytała dyrektorskim głosem:

— Przywieźliście garnitury?

— Garnitury, Wando Kazimirowno — odparł głos konwojenta.

— Zajrzyjmy do mojego gabinetu — powiedziała Wanda wspinając się wąskimi schodami na pierwsze piętro. — Muszę się dowiedzieć, czy aby nie zaczął się remanent.

— A co cię to może obchodzić? — zdziwił się Ałmaz. — Możesz uznać, że jesteś na zwolnieniu.

— Ty tego nie rozumiesz…

Wanda była tak pewna siebie, tak niezłomna, że Ałmaz i Helena, ludzie przecież dorośli i poważni, szli za nią jak przywiązani, chociaż najchętniej by się wycofali do wyjścia.

— Dokąd to, młodzi ludzie? — rozległ się energiczny głos. — Tutaj obcym wstęp wzbroniony.

— To ja, Wanda. Nie poznajesz, Walerio Lwowno? Przejście zagrodziła im kwadratowa, barczysta kobieta w średnim wieku, ubrana w granatowy fartuch z podwiniętymi do łokcia rękawami, o mocno wymalowanej twarzy i z dziwną fryzjerską konstrukcją na głowie, przypominającą ulubioną koafiurę tragicznie zmarłej królowej francuskiej Marii Antoniny.

Jeden tylko niedostatek niweczył groźne wrażenie, które wywoływała ta postać, ale ów niedostatek ujawnił się dopiero wtedy, kiedy młodzi ludzie weszli na podest i stanęli obok niej. Kobieta była tak niska, że mimo butów na wysokich obcasach i baszty na głowie sięgała Wandzie ledwie do ramienia.

— Czego? — zapytała niepewnie kobieta.

— Trzeba znać swoją szefową — odpowiedziała Wanda. — Nikt nie dzwonił, nikt nie przychodził?

Waleria Lwowna milczała i trzepotała uczernionymi rzęsami. Zastanawiała się. Kiedy jednak Wanda chciała przejść dalej, zagrodziła jej drogę.

— Ty nie jesteś Wanda — powiedziała zdecydowanie. — Dzisiaj Wandy Kazimirowny nie ma.

— Nie, to ja — upierała się Wanda. — Nie zwracaj uwagi na mój wygląd. Byłam u kosmetyczki, zrobiłam masaż.

— Kosmetyczka, powiadasz? — nadciągała burza. Pierwsze podejście zakończyło się fiaskiem.

Wanda zrozumiała to i natychmiast zmieniła ton. Teraz nie rozkazywała, lecz prosiła:

— Jestem siostrzenicą Wandy Kazimirowny. Ludzie mówią, że jestem bardzo podobna do cioci.

— Siostrzenica? Wątpliwości pozostały.

— A co z ciotką?

— Zachorowała na grypę. Leży w łóżku.

— A ci są z tobą?

To ostatnie pytanie odnosiło się do Heleny i Ałmaza, którzy stali z boku.

— Ze mną — odparła Wanda swym dawnym głosem. Takim tonem zwraca się do biletera sławny bas operowy wprowadzając swych przyjaciół bez biletów na atrakcyjny spektakl.

— Czego chcesz, siostrzenico?

— W magazynku podręcznym — odpowiedziała Wanda — leży w szafie para francuskich pantofli, siódemek. Przynieś je tutaj.

Waleria Lwowna znów zamarła. Głos był dyrektorski, a wygląd młody. Żądanie — pochyłe. Słychać było, jak pod strzelistą koafiurą odbywa się proces myślowy.

— Nie wolno — powiedziała wreszcie. — Nie ma tam żadnych francuskich pantofli. Nie dostaliśmy w tym miesiącu.

— Jak to nie dostaliśmy? Jak chcesz, to ci powiem, gdzie leży faktura.

— Głupoty — odparła zastępczyni Wandy. — Nie dostaliśmy.

Zrozumiała, że ma przed sobą zamaskowanych rewidentów.

— A ty skąd je masz? — zapytała Wanda.

— Gdzie?

— Na nogach.

— Na których?

— Na twoich. Może to nie są francuskie czarne czółenka na obcasie, siódemki za czterdzieści trzy pięćdziesiąt.

Waleria Lwowna wykonała dziwne taneczne pas, jakby zamierzała, nie siadając, podciągnąć pod siebie nogi. Ale podczas gdy nogi mimo woli się poruszały, nie przestawała myśleć i wreszcie uznała, że jedynym ratunkiem jest trzymanie się swego. Sięgnęła niedbale do kieszeni fartucha, niby po chustkę do nosa, ale wyjęła z niej gwizdek milicyjny, półgłosem, jakby na próbę powiedziała: „Bandyci!”, a następnie wydała straszliwy, świdrujący w uszach gwizd.

— Wycofujemy się! — krzyknął Ałmaz pociągając Helenę ku drzwiom. — Niech szlag trafi te pantofle.

— Ja ci to jeszcze przypomnę! — krzyknęła w biegu Wanda.

Waleria Lwowna nie pobiegła za nimi, tylko gwizdała z góry, niczym przerażony świstak. Zatrzymali się dopiero na przeciwległej stronie ulicy.

— Nie trzeba było tam chodzić — powiedziała Helena, kiedy wreszcie znowu przybrali wygląd spacerowiczów i weszli do pachnącego kurzem i lemoniadą parku miejskiego. — Jakoś do tej pory żyłam bez pantofli, to i nadal się bez nich obejdę.

— Nie! — znów podnieciła się Wanda. — Ja swojego zawsze dopnę!

Tak właśnie się zachowała, kiedy zobaczyła Nikitę, pomyślała nagle Helena i już nie chciała żadnych pantofli.

— Pora wracać do domu — powiedziała. — Wania na pewno się już obudził.

— Idźcie, a ja wrócę do sklepu — odparła Wanda.

— Zwariowałaś! — oburzył się Ałmaz. — Wszystkim nam zaszkodzisz. Ona już tam z pewnością urządziła zasadzkę i schwyta cię jak złotą rybkę.

— Nie ma żadnego ryzyka — warknęła Wanda. — Co ja bym była warta, gdybym nie znała swoich ludzi? Masz notes?

— Mam.

— Daj mi go.

Wanda napisała krótki liścik, wyrwała kartkę i zwróciła notes Ałmazowi, który wzruszył ramionami i pomyślał, że każdy robi to, co uważa za stosowne. Po czym poszedł z Heleną do jej domu, a Wanda przed wejściem do parku zamknęła się w budce telefonicznej. Zadzwoniła do swojego gabinetu.

Telefon odebrała Waleria Lwowna.

— To ty, Lera? — zapytała Wanda.

— Ja.

— Poznajesz swoją dyrektorkę?

— Już nie wiem, kogo mam poznawać. Tu byli jacyś kanciarze. Chcieli francuskie pantofle, na ciebie się powoływali. Już pomyślałam, że masz kłopoty, rozumiesz?

— Niczego nie rozumiem — ucięła Wanda. — Jestem chora, leżę w domu. Zresztą nie o to chodzi. Wysłałam do ciebie siostrzenicę, a ty ją wygnałaś.

— Bo myślałam, że ona się podszywa.

— Rozumiem i wybaczam. Teraz ona wróci, a ty jej dasz parę pantofli, które są już załatwione. Pamiętasz, gdzie leżą?

— Jak mam nie pamiętać?

— No to świetnie. Co poza tym słychać?

— Nic specjalnego. Szurka Rodionowa z działu zabawek spóźniła się pół godziny i jeszcze chce się po obiedzie zwolnić.

— Zwolnij ją. Ma dziś egzaminy. Do zobaczenia.

— Nie choruj za długo.

Wanda Kazimirowna powiesiła słuchawkę i spokojnie wróciła do domu towarowego. Weszła na piętro do swojego gabinetu, gdzie siedziała Waleria Lwowna.

— Jeszcze raz dzień dobry — powiedziała głosem uprzejnym, ale nieco urażonym, jakim powinny mówić niesłusznie skrzywdzone krewne wielkiego człowieka.

Na biurku stało już przygotowane pudełko z pantoflami.

Człowiek niedoświadczony mógłby pomyśleć, że Waleria opętana magią telefonicznego rozkazu będzie rozpływać się w uprzejmości. Nic biedniejszego. Waleria udała, że jest pochłonięta studiowaniem faktur, na sekundę tylko oderwała od nich oczy, zakołysała koafiurą i powiedziała sucho:

— Kartkę!

Wanda uśmiechnęła się z zadowoleniem, gdyż słusznie przypuszczała, że bez liściku żadnych pantofli nie dostanie.

Bez słowa podała kartkę.

Waleria przeczytała ją, przez dłuższą chwilę demonstracyjnie badała podpis zwierzchniczki, potem w milczeniu przesunęła pudełko w kierunku Wandy, i opuściła wzrok.

— Dziękuję ci, Walerio — powiedziała Wanda cofając się ku drzwiom, i nie potrafiąc oprzeć się chęci zakpienia dodała: — Jak twój chłop? Kiedy wczoraj przyszedł do domu?

Waleria popatrzyła na nią zdumionymi, a nawet nieco przerażonymi oczyma.

Wanda pożałowała swego żartu, bo Waleria znów mogła sięgnąć po swój gwizdek. Dlatego dodała pośpiesznie:

— Ciocia prosiła, abym się dowiedziała.

— Spotkamy się z nią, to pogadamy — powiedziała Waleria i długo patrzyła na wychodzącą siostrzenicę. Kiedy jej kroki umilkły na schodach, starannie schowała kartkę od Wandy: przyda się.

Helena omal nie zepsuła Wandzie jej triumfu, gdy kategorycznie odmówiła przymierzenia pantofli.

Ałmaz powiedział:

— Daj spokój, zakładaj, przecież nie będą leżały w szafie. A pieniądze oddasz później.

Wanda lekceważąco machnęła ręką.

Kiedy Sawicz zobaczył, że obie jego ukochane chodzą w jednakowych pantoflach, uznał to za igraszkę losu, a o prawdziwej przyczynie nigdy się nie dowiedział.


Загрузка...