Podziemie w ciągu tej godziny, przez którą było otwarte na wpływ gorącego powietrza, niemal wcale się nie przewietrzyło. Wypełniał je stuletni chłód, gęsty jak stare wino. Misza Standal wsparł się na podanej mu z ciemności kwadratowej dłoni operatora koparki, przycisnął do piersi aparat i dał susa w dół, w nieznane.
W zapadlisku panowała cisza. Ciężkie oddechy łudzi szamotały się w nim i głuchły pod niewidzialnymi ścianami.
W błękitnym owalnym oknie nad nimi ukazał się okrągły przedmiot o gabarytach przewyższających wymiary ludzkiej głowy. Z przedmiotu wydobył się głos:
— No i jak tam?
Głos należał do malutkiego dyrektora przedsiębiorstwa budowlanego, któremu tak zręcznie dała po nosie stara Kastielska z muzeum. Okrągły przedmiot był słomkowym kapeluszem kryjącym twarz Udałowa.
— Tu jest przejście — odparł inny głos, rozlegający się z boku, niedaleko Miszy.
W ciemności miotał się promień latarki. Grubin rozpoczął systematyczne badania.
— Tam jest przejście… Przejście… — zaszeleścił tłum na górze. Głosy były dalekie i niewyraźne.
Misza Standal posunął się o krok w stronę przejścia, ale wpadł na plecy operatora koparki. Plecy były twarde. Oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności. W miejscu, gdzie był Grubin, ciemność była znacznie głębsza.
— Idziemy — powiedział operator koparki.
Misza wyciągnął rękę jak ślepiec i po dwóch krokach jego palce natrafiły na coś i przestraszyły się, gwałtownie cofnęły, zacisnęły w pięść.
— Tu jest ściana, śliska — wyszeptał Misza. Szept wydawał mu się najodpowiedniejszym do porozumiewania się w ciemności.
Grube, czarne bale wznosiły się do góry, niemal pod sam asfalt. Pomieszczenie było długie, strop w rogu zapadł się. Przeciwległa ściana, po której Grubin szperał promieniem latarki, była zbudowana z cegieł. Cegły osiadły, popękały. Pośrodku ściany widniały niziutkie drzwiczki, okute sztabami zardzewiałego żelaza jak stary podróżny kufer.
Grubin przyjrzał się tym drzwiom. Zamka nie było, zamiast niego widniał kuty pierścień. Pociągnął — drzwi ani drgnęły.
— Pozwólcie mnie — powiedział operator koparki.
— Nie — zaoponował Misza Standal. — Nie mamy do tego prawa. Nikt nam nie dawał carte blanche. Trzeba chociażby sfotografować.
Misza Standal czytał niedawno o tym, w jaki sposób odkryto w Egipcie grobowiec Tutenchamona. Tam również były drzwi i stojący przed nimi badacze, i chwila, która przeszła do historii.
— Nie jesteśmy na wykopaliskach — powiedział Grubin. — Za tymi drzwiami też może być ziemia i koniec naszej podróży.
— Czego tam — powiedział Edik. — Dyrektorka kazała popatrzeć, co i jak, to popatrzmy. Udałow i tak dopnie swego, zasypie i będzie po wszystkim. Przecież ulica jest zablokowana.
Obejrzał dokładnie drzwi:
— Trzymaj mocniej latarkę. Świeć tutaj, bardziej w lewo. Nie trzęś ręką.
Teraz przypominał chirurga. Grubin mu asystował, Misza Standal pełnił rolę studentapraktykanta, gapia, człowieka bezużytecznego.
— One otwierają się do środka — powiedział operator koparki. Odnalazł miejsce, to jedyne miejsce, w które należało weprzeć się ramieniem. Nacisnął.
Drzwi okropnie zaskrzypiały i zapadły się w ciemność. Cegły zaczęły osiadać z głośnym hurkotem i operator koparki — strzeżonego Pan Bóg strzeże — odskoczył do tyłu, omal nie zwalając Miszy z nóg. Latarka zgasła — widocznie Grubin puścił przycisk — i w piwnicy zapanowała groźna cisza, taka cisza, że Standal prawie od niej ogłuchł.
— Co się stało? — zapytał głos z góry. Głos był zdumiewająco bliski. Niby przez te parę minut trójka badaczy odeszła daleko od ludzi, a tymczasem o trzy metry od nich Udałow zadaje pytania pełnym niepokoju, ale zwyczajnym głosem.
— Wszystko w porządku — powiedział operator koparki i dodał, zwracając się do Grubina: — Świeć prosto.
Grubin usłuchał go i poświecił.
Edik, zaglądając do środka, zasłonił plecami większą część drzwi, a Misza Standal poczuł się głęboko dotknięty. Miał wykształcenie historyczne i uważał się za moralnie uprawnionego do kierowania poszukiwaniami. Ale operator koparki tego nie czuł i tak się jakoś złożyło, że to on znalazł się na czele. Misza posunął się nawet o krok do przodu, bo chciał odsunąć Edika i dać mu choć byle jaką wskazówkę, ale w tym momencie Edik odwrócił się i popatrzył na Misze. Jego oko, w którym odbił się promień latarki, zaświeciło żółtym, niedobrym światłem.
Misza poczuł wewnętrzne skrępowanie i wstrzymał oddech. Tam, za drzwiami, mogły kryć się skrzynie ze złotem i naszyjnikami z pereł, srebrne puchary ozdobione scenami z książęcych polowań, damasceńskie miecze i szkielet pechowego grabieżcy — puste, czarne oczodoły czaszki… A operator koparki zaraz wyciągnie zza pasa ostry kindżał, nieco wyszczerbiony od częstego używania, i wbije go Standalowi w serce.
Edik zabrał Grubinowi latarkę, bo tak mu było wygodniej.
— Też pokój, towarzysze — powiedział.
Zgiął się wpół, przekroczył wysoki próg i zginął w ciemności. Grubin z Misza czekali.
Ze środka zadudnił głos:
— Chodźcie tutaj, tylko się nie potknijcie, bo bez latarki niczego nie widać.
Drugi pokój okazał się mniejszy od pierwszego. Promień latarki, nie zdążywszy nawet się rozszerzyć, legi żółtym krążkiem na przeciwległej ścianie, przecinając po drodze świetlistym ostrzem różne dziwne przedmioty, i co najbardziej zdumiewające, oświetlił zakurzone gięte szkło — Butle, retorty i wielkie ciemne naczynia. Promień szperał po kątach i pozwalał obejrzeć częściami komnatę — ceglaną, sklepioną i zatęchłą — długi stół pośrodku i odległy kąt z zapadniętym stropem.
— Konspiracyjna drukarnia — powiedział Grubin. Zamilkł i pomyślał: — Może tutaj drukowano „Iskrę” albo nawet „Kołokoł” Hercena.
— Nie ma prasy drukarskiej — zauważył rozsądnie operator koparki.
— Odejdźcie — powiedział Misza. — Niczego nie dotykajcie. Mam lampę błyskową. Zrobimy historyczne kadry.
Usłuchali. Misza miał w ręku sprzęt techniczny, a jego towarzysze technikę szanowali.
Standal długo marudził, przygotowując w ciemności aparat do akcji. Edik mu pomagał, przyświecając żółknącą już latarką. Później błysnął flesz. Jeszcze i jeszcze raz.
— To wszystko? — zapytał operator koparki.
— Wszystko — odparł Misza.
— Trzeba będzie wynieść na światło — powiedział Edik. Zwrócił latarkę Grubinowi, chwycił największą butlę i ruszył z nią do wyjścia.
— Z jakiej epoki jest ta piwnica? — zapytał Grubin.
— Trudno określić — odpowiedział Misza — ale najprawdopodobniej niezbyt stara.
— Szkoda — mruknął Grubin. — To już drugie rozczarowanie w ciągu dnia.
— A jakie było pierwsze?
— Pierwsze było wtedy, kiedy pomyślałem, że zaczęło się prawdziwe trzęsienie ziemi. Ale czy jesteście pewni, towarzyszu Standal?
— Naczynia wyglądają prawie współcześnie, i książki… Misza podszedł do stołu, otworzył książkę w skórzanej
oprawie.
— Idziemy już? — zapytał Edik. — Na górze pewnie nie mogą się nas doczekać.
— Później sobie wszystko obejrzymy — powiedział Grubin. Wziął jeszcze jedną butlę i kolbę. Misza szedł za nim z książkami w rękach.
Kapelusz Udałowa odskoczył od skraju studni. Mrużąc oczy w ostrym blasku dnia Edik podał mu butlę. Misza stał o trzy kroki z tyłu. Słup światła, przenikający do zapadliska, wydał mu się materialny i elastyczny. Operator koparki, skąpany w tym świetle, przypominał antyczną rzeźbę. Butla pewnie spoczywała na jego dłoniach.
Do wnętrza studni opuściły się szczupłe ręce Heleny Siergiejewny, które pochwyciły butlę. Misza uniósł do góry ciężkie foliały.
— Widzicie, co tam było — powiedział ktoś w tłumie potępiającym tonem. — A on chciał zasypać.
Udałow udał, że nie słyszy. Odebrał książki od Standala i położył je na asfalcie, gdzie już stała butla pokryta pleśnią. Przez miejsca, gdzie pleśń się starła, przeglądał czarny płyn. Inne naczynia mętnie polśniewały nieco dalej.
Udałowowi było zimno. Nawet zapiął kołnierzyk niebieskiej jedwabnej koszuli. Udałow miał wyrzuty sumienia. Kiedy wezwał koparkę, żeby zasypać jamę w jezdni, działał w interesie rodzinnego miasta. Jego bujna wyobraźnia już podsuwała mu straszliwe obrazy, skłaniając do energicznego działania. Jeden z obrazów przedstawiał wypełniony pasażerami autobus, jadący ulicą Puszkina. Autobus wpadł do piwnicy tak, że tylko tylny zderzak został na wierzchu. Obok stał zagraniczny korespondent i nieustannie pstrykał swoim aparatem. Nowy obraz: w Komitecie Obwodowym lub nawet w KC oglądają fotografie zamieszczone w zagranicznej gazecie i mówią: „Ładny gagatek z tego Udałowa! Żeby tak zabagnić gospodarkę komunalną rodzinnego miasta!” I kręcą głowami.
Był jeszcze jeden obraz, o wiele tragiczniejszy. Nieletnie dziecię w szkolnym fartuszku biegnie ze skakanką przez jezdnię, a wokół polatują barwne motylki i małe ptaszęta. Dziecię patrzy i śmieje się. Śmieje się nawet Udałow obserwujący tę scenę. A tu nagle — czarna paszczęka zapadliska i daleki krzyk dziecka. Została tylko osierocona skakanką na potrzaskanym asfalcie, i matka, nieszczęśliwa matka dziecka, która krzyczy: „Niczego nie potrzebuję! Dajcie mi tylko Udałowa! Dajcie mi go, a rozedrę go na strzępy!…”
Dopóki nie przyjechała koparka, Udałow nieustannie walczył ze swą wyobraźnią i wciąż rozglądał się na boki: patrzył, czy nie biegnie dziecko ze skakanką, czy nie kręci się gdzieś w pobliżu zagraniczny korespondent, który nie miał tu nic do roboty.
Udałow wierzył, że w zapadlisku nie ma nic interesującego. Ileż już ich było za jego pamięci — i wszystkie puste. Dziwactwa Kastielskiej też nie potraktował poważnie. Po prostu nie chciał wojować z czynnikiem społecznym. Po co? I tak się zasypie. Wszystkie zapadliska — i to przy domu archijereja, i to, które wytworzyło się na placu budowy łaźni, i to pod rzeźnią — wszystkie wywoływały ożywienie w muzeum rejonowym, a nawet w obwodzie. Ale Udałowowi i władzom miejskim stały one kością w gardle — zapadliska nie da się zaplanować. W zapadlisku jest dla pracownika gospodarki komunalnej coś wstydliwego — groszowy, pokątny żywioł.
Teraz nad dziurą w jezdni stały butle, leżały książki. I były one nie tylko przeszłością, lecz także przyszłością. Przyszłością, w której nazwisko Udałowa będzie odmieniane na wszelkie sposoby przez działaczy kultury jak kraj długi i szeroki aż do Wołogdy, w której będzie mu się wyrzucać ciasnotą umysłu i zaściankowość. Był wręcz pewien, że padnie słowo „zaściankowość”. Trzeba więc było ratować sytuację i dowodzić.
— Dużo tam tego? — zapytał Udałow, unosząc kapelusz i ukazując wypukłe czółko z głębokimi zatokami.
— Całe laboratorium — odparł spod ziemi operator koparki, który już zapomniał o swym pierwotnym zadaniu i przeszedł do obozu przeciwnika.
— Warto zabezpieczyć znalezisko — powiedział Misza zza pleców Edika. — Należy zaprosić specjalistów z obwodu.
— Popełniacie błąd — zaripostował trzeźwo Udałow. — Nasi specjaliści są nie gorsi od obwodowych. My przecież, towarzysze, mamy Kastielską!
Ostatnie słowo wymówił tak głośno, jakby spodziewał się oklasków, i rzecz zdumiewająca — jest taka szczególna intonacja, znana ludziom zaprawionym w przemówieniach, która w połączeniu z dowolnym nazwiskiem zmusza obecnych do uniesienia dłoni i klaśnięcia nimi.
Przy słowie „Kastielską” w tłumie rozległy się oklaski. Udałow uśmiechnął się w duchu. Wziął górę nad tłumem. Sytuacja została opanowana. Piwnica będzie zasypana.
Helena Siergiejewna w każdym innym wypadku nie pozwoliłaby się okręcić wokół palca. Zażartowałaby, powiedziałaby jakąś złośliwość, którą zawsze miała na podorędziu. Ale teraz, kiedy stała i czekała, co znajdą, kiedy patrzyła na przyniesione przedmioty, zrozumiała, że nie ma sensu rozpoczynać wojny z Udałowem. Znaleziska nie były takie znów stare.
— Teraz, towarzysze, pod okiem Heleny Siergiejewny uratujemy skarby kultury i odniesiemy je do muzeum. Słusznie?
— Słusznie — odparli słuchacze.
— No, gdzie mamy skarb kultury numer jeden?
Korneliusz zerknął na wielką butlę i poczuł nieodpartą chęć 'kopnięcia skarbu numer jeden — właśnie owej butli. Zapragnął nawet powiedzieć narodowi, że wszystkie te graty to po prostu wyposażenie przedrewolucyjnej bimbrowni. Ale się powstrzymał.
Badacze podziemia po wysłuchaniu mowy Udałowa znowu poszli wynosić rzeczy z drugiej izby. Udałow wysłał umyślnych do domu towarowego po papier pakowy. Helena Siergiejewna przykucnęła i wzięła do ręki jedną z książek. Ostrożnie, podważając paznokciem, otworzyła zardzewiałe zameczki oprawy i przewróciła pierwszą stronę.
Widzowie pochylili się nad nią i bezdźwięcznie poruszając dziesiątkami ust sylabizowali tytuł starej książki.