Ręce wiązali mu w przegubach sznurami obszytymi wojłokiem, nogi krępowali rzemieniami i podciągali ciało do góry. Kat nadeptywał na koniec rzemienia, ciągnął, rozdzierał ciało, rozrywał stawy rąk i nóg. Później bił po plecach knutem, rzadko, jakieś trzydzieści uderzeń na godzinę, i po każdym ciosie z pleców odpadał pas skóry, jakby wycięty nożem. Do czerwoności rozżarzał kleszcze i chwytał za żebra.
Starzec Siergiej do niczego się nie przyznawał. Frola Riaziria, który go rozpoznał, powitał pustymi oczyma, a mnichom, którzy widzieli go, jak wchodził i wychodził od byłego patriarchy Nikona, wymyślał od najgorszych. Starzec był ogromny, jeszcze silny, ale po torturach mocno podupadł, głowa chwiała się na boki, język spuchł tak, że nie mógł wymówić nawet słowa.
Car Aleksy, dusząc się ze strachu, przeszedł nocą z pałacowych komnat do lochów Tajnej Kancelarii. Miał przy sobie papierek, na którym własnoręcznie nagryzmolił pytania, jakie miał zadać starcowi.
”Za co Stieńka chciał pobić soborowych, czy nie za to, że oni słusznie obalili Nikona, i co on im rozkazywał?” — powtarzał władca słowa notatki. „O Karolu — gramota od niego z nikonowską pieczęcią przyszła zza granicy do jego Carskiej Wysokości”. To o Szwedach. Szwedzi są niepewni i podstępni, Katoszychina, zbiegłego buntownika, ukryli, drukarnię trzymają, w książkach różne wieści o zbrodniarzu Stieńce drukują i fałszywie na temat Nikona donoszą. Starzec powinien coś o tym wiedzieć.
Diak Daniło Polański szedł o pół kroku za nim i trzyma! świecę, żeby car nie uderzył się głową o sklepienie. W przejściu było duszno i smrodliwie, strzelec stojący przed drzwiami katowni zakrzątnął się otwierając je, cofnął się, i od tego carowi zrobiło się jeszcze paskudniej na duszy. Polański powiadał, że starzec Siergiej milczy. To źle. A są przecież ludzie, pewni chyba, którzy twierdzą, że Siergiej to wcale nie Siergiej, nie starzec, tylko kozacki pułkownik. Stopnie wiodące do lochu były śliskie i brudne, mogliby wymyć, bądź co bądź monarcha tamtędy chodzi. Nic jednak nie powiedział Polańskiemu, powtarzał słowa pytań i słowa ulatywały, ginęły w różnych niespokojnych myślach, a w środku wszystko płonęło, piekło, widać Niemczurylekarze dali jakieś paskudne ziele. Gorzko było carowi od ludzkiej niewdzięczności, od wrogości i prywaty, złości i obmów.
— Moglibyście wymyć schody — powiedział nagle do Polańskiego, chociaż niby wcale nie zamierzał.
Przeszli lochem do sali tortur. Za kratami komór więziennych poruszały się cienie, białe ręce sterczały ze szmat, a łańcuchy dzwoniły jak na pożar.
Starzec Siergiej bezwładnie wisiał na belce. Siwe włosy, pokryte błotem i krwią, sterczały mu kołtunem w bok, co sprawiało, że wyglądał jak młody bojarzyn w czapce założonej modnie na bakier.
Poddiaczy, który prowadził przesłuchania, poderwał się zza stołu, ale car nawet nie popatrzył w jego stronę. Ciężko przestawiając opuchnięte nogi, podszedł do Siergieja i zajrzał mu w twarz. Kat, żeby monarsze było wygodniej, żwawo zabiegł od tyłu i opuścił postronek. Siergiej dotknął nogami posadzki, ale nogi odjechały w bok, nie trzymały go.
— Co powiedział? — zapytał car patrząc na starca, tak niezbędnego dla spokoju i triumfu władcy.
— Milczy — powiedział poddiaczy cicho, patrząc w brzuch swego władcy. Bał się carskiego gniewu.
Opuchnięty, czarny język więźnia sterczał z ust, nie mieścił się w nich. Oczy, obrócone białkami ku górze, nie zamykały się.
— Jest mi potrzebny żywy — powiedział nagle car zwyczajnym głosem, lecz jakby ze smutkiem.
Powiedział to tak, że nawet Polańskiego przeszedł dreszcz. Najłagodniejszy z monarchów był nader zatroskany, a to wielu mogło kosztować głowę.
— Niechaj z rana medyk go obejrzy, da lekarstwo. I nie wypytywać, zanim nie powiem.
Ałmaza polali wodą, wnieśli nieprzytomnego do komory i rzucili na ziemię. Nie zamierzali do rana wzywać medyka. Starzec był mocny.
Ałmazowi wydawało się, że jest na pustyni. Palą i pieką nogi pokaleczone o kamienie, i jeziora tylko łudzą, a okazują się wichrami, bijącymi po spalonej skórze. Potem mily chłodek opadł na czoło. Lodowata woda, tak zimna, że drętwiały zęby, sama wlewała się do ust, zrobiło się lekko i błogo.
— Lepiej się czujesz? — zapytał cichy głos, miły, niczym
ten chłodek na pustyni.
— Tak — powiedział Ałmaz i otworzył oczy. W ciele siedział ból i drętwota, ale to nie było ważne, gdyż umysł rozjaśnił się, ożył. Głos dźwięczał tam, w środku, jakby ktoś gładził palcem ciemię. Tuż obok, na kopce zgniłej słomy, leżał rozpostarty malutki człowieczek i dotykał wychudłymi rękami Ałmaza. Jego oczy w ciemności świeciły się po kociemu.
— Nieczysta siło — powiedział Ałmaz — zgiń, przepadnij!
— Ciszej — odezwał się głos w jego głowie. Wargi malutkiego człowieka nie poruszały się, były zaciśnięte w wąską linię. Tylko oczy świeciły się ostrą zielenią. — Ciszej — głos uspokajał, koił. — Usłyszą i przyjdą. Znów zaczną torturować. Pragnę twojego dobra. Jestem zmordowany i słaby, nogi mam połamane.
W komorze panowała gęsta ciemność, ale Ałmaz zobaczył, że nogi sąsiada są nieruchome, nieżywe. Krew płynąca z ust zapiekła się na policzku. Ałmazowi przeszedł strach. Język był ciężki, ale jakoś się poruszał.
— Pij _ powiedział bezdźwięcznie sąsiad i wyciągnął dłoń, w której jak rosa na liściu perliła się woda. W malutkim człowieczku nie było zła i wrogości. Ałmaz pochylił głowę i zlizał rosę.
— Na dybach cię męczyli? — zapytał sąsiad.
— Umrę — odparł Ałmaz. — Sam car z rana się do mnie zabierze.
— Jesteś buntownikiem? — zapytał sąsiad. — Ze Stieńką zbójowałeś?
— To nieważne — odparł Ałmaz. Podejrzewał, że tajni diakowi podstawili mu swoje ucho.
— Nie obawiaj się — powiedział człowiek. — Znam twoje myśli. Możesz mnie uważać za medyka z Ziemi Frazińskiej. Oskarżyli mnie o czary, ogniem torturowali, nogi łamali. Znam sekret, jak stąd uciec, ale nie mam nóg.
Ałmaz długo żyt na tym świecie i wielu rzeczy się napatrzył. We Frazińskich Ziemiach, w niemieckich, cudów jest wiele. Sam Ałmaz w Indiach był, Turcję widział, ale w cuda, rzecz oczywista, wierzył.
— Opowiedz mi o sobie — błagał sąsiad. — Nie musisz słowami, myśl tylko, ja zrozumiem.
Oczy zaglądały w duszę, oświetlały ją zielonkawym ogniem, wypatrywały, co ukrył, a ukrył Ałmaz w swojej opowieści niewiele, tylko to, co dotyczyło patriarchy Nikona. To niechaj sąsiad sam wyczyta — czy to nieczystą siłą, czy to zwykłymi czarami.
Czasami sąsiad prosił o powtórzenie, wypytywał o szczegóły, ciekawił się, jakby nie był skazany, podobnie jak Ałmaz, na niechybną śmierć. Opowieść go zadowoliła. Mówił, że zabłysła mu nadzieja, że poszczęściło mu się, iż sąsiadem jest Ałmaz. Na nic już nie liczył, utracił wiarę, czuł bliską śmierć.
Z lochów Tajnej Kancelarii nie ma ucieczki, Ałmaz dobrze o tym wiedział. Nikt jeszcze stąd nie uszedł. Może mafy człowiek stracił rozum, a może zna tajemne słowo.
— Nie — powiedział sąsiad. — Nie znam słowa, ale widzę przez ściany. Nie dopytuj się, jak, bo nie odpowiem, nie zdołasz tego zrozumieć.
Ałmaz nie upierał się. Wierzył w sekretne i dziwne rzeczy, ale czarowników unikał. Może naprawdę człowiek patrzy wskroś ściany, jeśli mu to dane.
— Tutaj w jednym miejscu ściana jest cienka — powiedział człowiek. — Na jedną cegłę. Zamurowane drzwi. W dawnych czasach było przejście, ale widać po pożarze zarzucili je, zamurowali. Pod Kremlem w różnych miejscach są wykopane przejścia i piwnice, tak wiele, że niektórych nawet nie znajdziesz. Carowie już od dawna tu mieszkają, a wszystkim władcom potrzebne są sekretne miejsca, skrytki i więzienne lochy.
Za kratą przeszedł strzelec. Zajrzał w ciemność, niczego nie dostrzegł, zawołał:
— Starcze Siergieju, Starcze Siergieju, żyjesz? Ałmaz jęknął przeciągle.
– Żyje — powiedział strzelec. — Z samego rana medyka przyprowadzą jak do jakiego bojara.
Roześmiał się.
— Jak do bojara — powtórzył i ruszył dalej.
— A jak my ten mur rozbierzemy? — zapytał Ałmaz.
— Ciszej, nie mów językiem — odezwał się wewnątrz głowy sąsiad. — Myśl, a ja wszystko rozumiem.
— Nie przywykłem tak.
— Jeszcze wczoraj obluzowałem cegły. Wyciągniesz mnie, poniesiesz. Cegły ułożysz na miejscu. Może nie od razu się spostrzegą.
— Zgadzam się — powiedział Ałmaz, gdyż był człowiekiem trzeźwym i rozumiał, że jeśli nie ucieknie nocą, czekają go nowe męczarnie, po których śmierć wyda się wybawieniem.
— Czekaj — usłyszał głos rozlegający się w głowie.
Człowiek, opierając się na łokciach, powlókł bezwładne ciało ku przeciwległej ścianie i od jego bólu, który niechcący przekazywał Ałmazowi, starcowi zawirowało w głowie.
— Czołgaj się tutaj, tylko nie hałasuj — rozległ się rozkaz. Ałmaz zbliżył się i wymacał szczupłe ciało. Człowiek chwycił jego rękę i uniósł ku ścianie. Jedna cegła już była wyjęta, a druga się chwiała.
— Silniej ciągnij — słyszał Ałmaz. — Wyjmuj je. Zaprowa jest stara i łatwo się kruszy. Ja będę przekładał.
Znów przeszedł strzelec, głośno tupiąc butami. Widocznie zziąbł w lochu.
— Czeka na zmianę warty — powiedział sąsiad. — Myśl! o tym, jak by się rozgrzać. Myśli, że przez noc umrzesz. Medyka nie trzeba będzie wzywać, co i dla ciebie lepiej. Dobry człowiek.
Ałmaz skinął głową na znak zgody. Strzelec chciał, żeby starzec jak najszybciej przestał się męczyć.
Ałmaz wyjmował cegły ze ściany, a sąsiad odkładał je na bok. Obmacał dziurę — była wąska, ale da się przeleźć. Sąsiad trącił go w plecy, bo odgadł, o czym Ałmaz myślał. Ałmaz przecisnął się przez dziurę. Ciągnął stamtąd chłód i mrok, katownie Tajnej Kancelarii w porównaniu z nim wydawały się ciepłym rajem. Ręce zapadły się w lodowate błocko, a ramiona zdrętwiały. Człowiek popychał z tylu, ale że był słaby, niepotrzebnie się starał. Własny oddech wydawał się Ałmazowi wyciem wiatru w kominie, chrypliwym i dudniącym.
— Naprzód, wysil się jeszcze trochę, już niewiele zostało. Tam jest wolność!
Słowa człowieka, jego namowy łomotały w głowie jak krew i Ałmaz gmerał rękami w błocku, ciągnął swe nieposłuszne ciało, które wreszcie przeważyło… Głowa upadla w smród i ziąb, wstręt i przerażenie przydały sił. Odpoczął nieco, wyciągnął nogi z dziury i uniósł się, żeby zetrzeć smrodliwą maź z twarzy.
— Mnie weź, nie zapomnij — błagał człowiek.
Ale Ałmaz nawet nie myślał zostawić towarzysza w biedzie, towarzysza, który wskazał mu drogę do wolności. Ałmaz nigdy nie zawiódł ludzi. Widocznie człowiek odgadł jego myśli, bo ucichł i pokornie czekał, aż Ałmaz odpocznie, wsunie ręce do dziury i wciągnie go — słabego, bezsilnego, nieważkiego — do czarnego tunelu.
Ałmaz wyprostował się, krzywiąc się z bólu i wściekłości na swe nieposłuszne członki. Sklepienie było niskie i musiał się pochylić, a spadające z góry lodowate krople wody parzyły poranione plecy. Człowieka wziął na ręce niczym niemowlaka — na barana nieść go nie mógł, chociaż to poręczniejsze, bo dokuczały pokrwawione plecy. Po paru krokach przełożył go pod pachę, aby wolną ręką wymacywać drogę w ciemności. Nie było to zresztą potrzebne, bo człowiek podpowiadał, dokąd iść, gdzie zawracać, gdyż niczym kot widział w mroku. Ałmaz już się nie dziwił, nie miał sił na zdziwienie, szedł więc, potykał się, ślizgał w błocie.
Dotarli do podziemnej komory. Strop poszedł do góry i można się było wyprostować. Pomacał ręką wokół siebie — szkatuły, kufry. Widać jakieś zapomniane bogactwa.
— Nie — powiedział człowiek — to są książki, kroniki, gramoty. Stare. Zostały z czasów cara Iwana.
— Nie słyszałem, żeby car bawił się książkami — powiedział Ałmaz.
— Interesował się — powiedział człowiek. — Tu są ukryte wielkie bogactwa. Tajemnice państwowe. Wielu już ich szuka, ale nie znajdą. Z ziemi lochy są niewidoczne.
Daleko z tyłu wzmocniony gardzielami przejść, jak trąbami bojowymi, rozległ się hałas. Splatał się w zwarte dudnienie, cichł, rozpadał się na poszczególne głosy.
— Spostrzegli się, zauważyli, że nas nie ma — powiedział człowiek. — Teraz nie znajdą. Zanim odważą się wejść do podziemia, zanim przez nie przebrną, my już będziemy daleko.
…Wyszli przez na poły zawalony śmieciami, peten nietoperzy i szczurów podziemny korytarz, który kończył się na przeciwległym brzegu rzeki Moskwy, opodal Kadaszewskiej Słobody. Kupa zetlałego drewna i trochę kamieni — oto wszystko, co pozostało po kapliczce, ukrywającej pradawne podziemie. Świtało. Jakiś chłopak pędził konie z nocnego pastwiska, a z przeciwka, ledwie majacząc we mgle, szła baba z wiadrami. Po lewej były ogrody, w których nawoływali się stróże, strzegący carskiego dobra. Z mgły, niczym dzidy, wyłaniały się dzwonnice kadaszewskich cerkwi. Było spokojnie i nawet psy nie szczekały, nie zakłócały ludziom snu w taką zwyczajną noc.
— Pójdziemy brzegiem — powiedział człowiek. — Wiem, gdzie jest łódka.
Dopiero teraz Ałmaz mógł przyjrzeć się swemu towarzyszowi. Ból w nim, zbitym i storturowanym, był wielki. Przez strzępy odzienia przeglądały rany i siniaki, ręce były tak poorane, jakby ktoś z nich ściągnął skórę, a i w twarzy nietknięte pozostały jedynie oczy. W porannym brzasku utraciły koci blask i wewnętrzne światło, i teraz były niebieskie i bezdenne jak powietrze. W tych oczach kryła się myśl i męka.
— Pocierp trochę — powiedział człowiek. — Donieś mnie.
— Pewnie — powiedział Ałmaz i nawet się uśmiechnął, pomyślawszy, że sam też jest straszny i obrzydliwy.
— Co prawda, to prawda — powiedział człowiek. Ałmaz wprawnym już ruchem wsunął go sobie pod pachę, przy czym jego połamane nogi ciągnęły się niemal po ziemi, rozsuwały wysoką przybrzeżną trawę.
Łódka była tam, gdzie być miała. Człowiek znów miał rację, i wiosła, zapomniane lub umyślnie zostawione, leżały w dulkach. Po godzinie dotarli do lasu i tam przeleżeli cały dzień, ukrywszy łódź w trzcinach.
Ałmaz nazbierał jagód, zjadł parę syrojadek. Jego towarzysz nic nie chciał jeść, tylko pił wodę, lecz nie z rzeki, jak Ałmaz, ale z własnych dłoni, jak w Tajnej Kancelarii, kiedy poił tą wodą-rosą swojego sąsiada.
Potem znów szli, obchodzili wsie, szli bez wytchnienia i dopiero następnego dnia rano ledwie żywi dobrnęli do jaru, w którym przykryte pożółkłymi gałęziami stało coś niewidzianego, niesłychanego, coś, co przypominało arkę. i wtedy całkowicie wyczerpany padł, bez przytomności, na ziemię u końca podróży.
Ocknął się wewnątrz arki, na miękkim posłaniu, w świetle słońca, chociaż arka nie miała okien. Leżał nagi, pokryty dekoktami i maściami. Jego towarzysz, przebrany w inne odzienie, kuśtykał dokoła niego na własnej roboty kulach, uśmiechał się cienkimi wargami, mamrotał po swojemu i cieszył się. Przekonywał Atmaza, że nie jest siłą nieczystą, tylko wędrowcem. Ale Ałmaz go nie słuchał, gdyż jego starcze członki nie chciały żyć i znosić takich mąk, i trzęsły się w gorączce, która mąciła rozum.
— No cóż — usłyszał resztką świadomości — trzeba będzie uciec się do środków ostatecznych.
Może wędrowiec powiedział inaczej, tego Ałmaz nie był pewny, gdyż znów ogarnął go ni to sen, ni to śmierć, a we śnie trzeba było za wszelką cenę trzymać się burty łodzi, bo jeśli ją wypuścić z rąk, wtedy zabierze człowieka wołżańska fala i rozbije go o stromy brzeg. Ale Ałmaz zdołał się utrzymać i kiedy ponownie się ocknął, nadal w tej samej arce, człowiek powiedział do niego:
— Lękałem się, że twoje serce nie wytrzyma. Ale jesteś silny i serce wytrzymało.
Nie miał już lasek i biegał żwawo. Widocznie minęło wiele czasu.
— Nie — powiedział człowiek, znów odgadując myśl Ałmaza. — Minął zaledwie jeden dzień. Popatrz na siebie.
Podał Ałmazowi okrągłe zwierciadło, z którego spojrzała nań młoda twarz — znajoma i nieznajoma zarazem. Ałmaz pomyślał w pierwszej chwili, że to portret, malowany wizerunek, ale człowiek wciąż się tylko śmiał i kazał patrzeć w zwierciadło, i wtedy Ałmaz pojął, że stal się młody…
— To byłoby wszystko — powiedział starzec i znów sięgnął po papierosa. — On odleciał do swoich. Nie miałem wówczas pojęcia, kim on jest, czym jest jego arka i skąd pochodzi, i tłumaczyłem sobie wszystko najprościej — duch, najpewniej posłaniec boży. Zostawił mi wszystkie medykamenty przywracające młodość i kazał przysiąc, iż dochowam tajemnicy, bowiem jest jeszcze za wcześnie, aby ludzie o czymś takim wiedzieli, i odleciał. Na odjezdnym kazał mi korzystać z eliksiru i czekać na niego, obiecał też wrócić za sto lat i odnaleźć mnie. Czekałem ponad sto lat. Nie wrócił. Może coś się stało, a może jeszcze przyleci. Raz naruszyłem jego zakaz. Byłem w Symbirsku, odszukałem swoją przyjaciółkę Milicę i przywróciłem jej młodość. A od tej pory, gdy tylko siebie odmładzałem, zawsze przyjeżdżałem do niej — gdziekolwiek by była. I to wszystko. Możecie mnie ganić za skrytość, możecie chwalić. Jednak wkrótce minie trzysta lat, a przecież nawet Milica do dziś nie wiedziała, dlaczego dzieją się z nią takie czary. Myślała, że to moja zasługa. Ale gdzież tam…
Starzec zamilkł. Zmęczył się. Słuchacze powracali do XX wieku, wymieniali ukradkowe spojrzenia, kręcili głowami, ale nie było w nich niewiary. Historia była zbyt dziwna, a i staruszek w dodatku nie miał powodu zmyślać po nocy baśni i opowiadać ich ludziom, którzy w bajki nie wierzą.
Milica wciąż drzemała w fotelu z kotką na kolanach. Jej głowa opadła na pomarszczone ręce.
— Jeśli tak było istotnie, to Przybysze nie są mitem — powiedział Standal.
Misza pierwszy przerwał milczenie, które zazwyczaj następuje po długim referacie, kiedy to słuchacze muszą dopiero zebrać myśli i pisać notatki, posyłane później do prezydium.
— No i jak, dacie mi teraz wypić moją dolę? — zapytał starzec. — Wszystko opowiedziałem jak na świętej spowiedzi. Młodość nie jest mi potrzebna do zabawy, tylko do załatwienia poważnych spraw, i dla Milicy również proszę. Ona mi wierzy.
— Wcale nie spałam — powiedziała nagle Milica Fiodorowna. — I wszystko, co tu Miły Przyjaciel opowiadał, mogę potwierdzić pod przysięgą. Wcale nie chcemy zachować monopolu na eliksir. Nieprawdaż?
Starzec skinął głową.
— Może ktoś z obecnych tu dam i kawalerów zechce się do nas przyłączyć?