Udałow uniósł rękę do dzwonka, ale cofnął ją, bo opadły go obawy. Pogrzebał w kieszeniach piżamy i wyłowił czarny portfel. W oddzielnej przegródce nosił tam okrągłe lusterko. Wyjął je, chuchnął, wytarł lusterko o nogawkę i długo się w nim przeglądał. Chociaż światło na schodach było bardzo słabe, 15-świecowe, wydało mu się, że wyraźnie odmłodniał. Nie na darmo, kiedy wszyscy denerwowali się wyczynem kotki, dopił cudze filiżanki. Przy jego niefarcie mniejsza dawka nie podziała. Pożegnam się, postanowi, i ucieknę z domu. Zastanawiał się, czy jeśli naprawdę odmłodnieje, pozostanie zastarzały obrzęk na szyi. Byłoby dobrze, żeby zniknął. Myślał tak, sapał i dreptał pod swoimi drzwiami.
Żona Udałowa, śpiąca czujnie i niespokojnie, obudziła się na dźwięk szmerów i pomyślała, że to złodzieje dobierają się do mieszkania. Podeszła na bosaka do drzwi, nadstawiła ucha i powiedziała w dziurkę od klucza:
— Kto tam?
Zaskoczony Udałow drgnął i upuścił lusterko.
— Ja — odpowiedział, chociaż nie miał ochoty się przyznawać.
— Jaki ja? — zapytała żona, która nie poznała jego głosu, sądząc, że Udałow jest na trwale przykuty do szpitalnego łoża boleści.
— Korneliusz — odparł Udałow i zmieszał się. Poczuł się tak, jakby chciał się wedrzeć nocą do cudzego mieszkania. Rodziła się w nim jakaś obcość, dystans do starego świata.
Żona krzyknęła zduszonym głosem, natychmiast otworzyła drzwi, i ujrzała na podłodze szczątki lusterka. Odłamki błyszczały jak rozsypany brylantowy naszyjnik.
— Kto cię odprowadzał? — zapytała surowo. Podejrzewała męża nie dlatego, żeby były ku temu podstawy, lecz dlatego, że mężom w ogóle nie można ufać.
— Ja sam — powiedział Korneliusz. — Zły znak. Lusterko się zbiło.
— To znaczy, że ty nad ranem stoisz sobie na schodach i przeglądasz się w lusterku? Zachwycasz się sobą? Dobry jesteś! A ja mam ci niby wierzyć, tok?
— Nie krzycz z łaski swojej — powiedział Udałow. — Dzieci pobudzisz.
— Twoje dzieci śpią, oczy sobie wypłakały z tęsknoty za ojcem. Tylko ja sama… — w głosie żony zabrzmiały niemal prawdziwe łzy.
— Słowo honoru — powiedział Udałow. — Słowo honoru, że nikt mnie nie odprowadzał. Potrzebuję pilnie wyjechać w delegację służbową. Nawet z tej okazji wypisali mnie ze szpitala. Wpadłem tylko do domu, żeby się przebrać i wziąć niezbędne rzeczy.
Wskazał gestem swą szpitalną, niebieską piżamę:
— O, widzisz, w takim stanic…
— W delegację, powiadasz? I kiedy to cię posłali? Nocą?
— Dopiero co przyszli z Komitetu Powiatowego. Samochód czeka za rogiem.
Udałow kłamał jak najęty. Nawet obcy by to zrozumiał.
— Idź — powiedziała żona. — Idź i nie wracaj! Tylko pozbieraj odłamki jej lusterka. Nie życzę sobie…
— Ciszej, co ty mówisz, kochanie…
— To ona jest dla ciebie kochanie. Nie życzę sobie po niej sprzątać.
Zatrzasnęła drzwi i zostawiła Udałowa na schodach.
Udałow zastanawiał się nad sytuacją. Z jednej strony zwolniono go. Z drugiej zaś, nie dano odzieży i ręcznika. Chciał już zadzwonić, uspokoić żonę, ale ręka jakoś nie mogła podnieść się do przycisku dzwonka. Było oczywiste, jaką awanturę urządzi żona, kiedy czekając pod drzwiami na pełen skruchy dzwonek, ten dzwonek usłyszy.
— No i dobrze — powiedział Udałow i przykucnął, żeby pozbierać kawałki lusterka, czego nie musiał robić. Lusterko pożyczył sobie od żony, z jej starej torebki. Zaczepił gipsem o framugę drzwi i omal się nie rozpłakał.
Wsypał kawałki szkła do kieszeni piżamy i ruszył w dół, ku wyjściu. Żona usłyszała oddalające się kroki, wściekła się jeszcze bardziej, rzuciła się do pokoju, otworzyła na oścież szafę i przez otwarte okno, nie patrząc, z rozgłośnymi jękami zaczęła wyrzucać rzeczy męża. Dzieci obudziły się, ale niczego nie zrozumiały. Udałow dostał butem w głowę. W kurzu poniewierały się spodnie i wędki. Z okna wciąż wyfruwały podkoszulki i kalesony, które niczym białe łabędzie unosiły się nad podwórzem. Naprzeciwko zapaliło się światło. Udałow szybko wybrał ze stosu rzeczy najpotrzebniejsze — garnitur wyjściowy, buty, skarpetki, marmurowego słonika na szczęście — i wybiegł z podwórka. Kości zostały rzucone i nie wiadomo było, co leżało na drugim brzegu Rubikonu.
Do Grubina iść było niebezpiecznie, zbyt blisko. Tam będą go z pewnością szukać. Błękitną w rodzącym się brzasku dnia ulicą biegł Udałow w niebieskiej szpitalnej piżamie, powiesiwszy sobie na gipsowej ręce niedzielny garnitur, skarpetki i krawat. Biegł do Heleny Siergiejewny, przemykając się pod ścianami domów i wypatrując pogoni. Pogoni nie było. Żona wprawdzie rzuciła się za nim, ale widok rozrzuconego po podwórku dobytku ostudził jej zapał. Zrozumiała, że zanim ruszy w pościg, musi wszystko zanieść do domu, bo ukradną.