ROZDZIAŁ DWUNASTY

Herzer zatrzymał się i potrząsnął głową w geście dezaprobaty na widok rozciągającej się przed nim panoramy. W stosunkowo niedalekiej przeszłości ten obszar lasu musiał doświadczyć pożaru. Sądząc po wyglądzie kilku najbliższych drzew nie dalej niż rok, najdalej półtora roku temu. Spalony teren, przynajmniej kilka akrów, pokrywały teraz gęste pnącza zaczynające właśnie budzić się po zimowym śnie. W krajobrazie przeważał brąz, ale rozświetlony zielonymi liśćmi. Pnącza przerastały również przez całą szerokość ścieżki.

— Cóż to u diabła jest? — wymamrotał Herzer, a Rachel podeszła i wyminęła go.

— Kudzi! — krzyknęła, ruszając przed siebie. Podbiegła do jednego z zieleniejących się obszarów i zaczęła grzebać w pnączach. — Tak! I już owocuje! — zawołała, zrywając mały, niebieskawy owoc o owalnym kształcie i wrzucając go do ust.

Herzer podszedł do kępy, znalazł owoc i po chwili wahania ostrożnie ugryzł kawałek. Po czym wsadził resztę do ust i zaczął gorączkowo szukać następnych. Owoc okazał się być absolutną eksplozją smaku, coś między winogronem i truskawką. Był niebieski, więc chłopak wiedział, że musiał stanowić produkt inżynierii genetycznej i dziękował nieznanemu geniuszowi, który stworzył go w jakiejś odległej przeszłości. Kiedy zebrał już garść owoców, pomyślał o czymś jeszcze poza umieszczaniem ich w swoich ustach i zamiast tego zaniósł je Daneh.

— — Proszę, potrzebuje ich pani bardziej niż ja — powiedział. Gdzieś w trakcie Pożaru albo tuż po nim przewróciło się duże drzewo kasztanowe, a sterczące korzenie utrzymywały pień nad ziemią. Powstało w ten sposób idealne jednoosobowe schronienie. Herzer skierował lekarkę pod drzewo i znalazł kawałek suchej kory, na którym mogła usiąść. Od incydentu przy moście maszerowali już prawie cały dzień i kobieta z każdą chwilą wyglądała na coraz bardziej wy-czerpaną. Bał się, czy nie doszło do jakichś uszkodzeń wewnętrznych, ale gdy-by tak się stało, nie miał pojęcia, co mógłby dla niej zrobić. Owoce przynajmniej dostarczą jej cukru i płynów.

— Dziękuję — odparła Daneh głosem pozbawionym jakiejkolwiek intonacji. Ugryzła jeden z owoców i usiadła w schronieniu.

— Nic pani nie będzie?

— Poradę sobie — odpowiedziała ostro. — Naprawdę, nic mi nie jest, Herzer. A co z tobą? Jakieś drgawki?

— Tylko z głodu — zażartował. — Ale to pomaga. Co to właściwie jest?

— Zostało to wyprowadzone z trującego chwastu nazywanego kudzu — wyjaśniła Daneh, gryząc kolejny kęs. — Kiedyś był bardzo rozpowszechniony w całym wschodnim Norau, wyrastał wszędzie tam, gdzie w lokalnym ekosystemie doszło do jakichś zakłóceń, a w tamtych czasach było tak praktycznie wszędzie. Gdzieś pod koniec dwudziestego pierwszego wieku jakiś badacz wypuścił kontrolowanego retrowirusa, który zmodyfikował to do kudzi. Owoc stanowi krzyżówkę genową między kiwi i śliwką: skórka śliwki i miąższ kiwi. W każdym razie z tego się to wywodzi. I podobnie jak kudzu wyrasta wszędzie tam, gdzie doszło do jakichś zakłóceń, na przykład w wyniku pożaru albo wycinki drzew, strasznie przeszkadza w rolnictwie.

— No cóż, tak się zastanawiam — powiedział Herzer. — Z całym tym jedzeniem, moglibyśmy pomyśleć o zatrzymaniu się. Jestem pewien, że są daleko za nami.

— Nie, musimy iść dalej — odrzekła z zaciętym wyrazem twarzy. — Powinniśmy dotrzeć do drogi.

— Dobrze, jeśli pani nalega. Ale warto by zatrzymać się chociaż na chwilę i zebrać trochę tych owoców. W ten sposób będziemy mieć dość jedzenia, żeby przebyć resztę drogi.

— Dobrze. — Kiwnęła głową i ugryzła kolejną śliwkę, ścierając sok z policzka. Owoce zdawały się przywracać trochę barw na jej twarz i uśmiechnęła się po raz pierwszy od strasznie dawna. — Idźcie zbierać. Jeśli nie macie nic przeciwko, ja sobie tu posiedzę i pozwolę wam odwalić całą robotę.

— Ummm, ale to dobre — oznajmiła Rachel, gdy do niej podszedł. W improwizowanym woreczku z podtrzymywanej za koniec koszuli trzymała większą garść owoców i raczyła się kolejnym. — Dzięki za zaniesienie do mamy.

— Wygląda po nich lepiej, ale upiera się, żeby iść dalej. — Herzer obejrzał się na lekarkę.

— Musimy znaleźć jakieś mięso — oświadczyła Rachel. — Dla nas to wystarczy, przynajmniej utrzyma nas to na chodzie, ale Lazur musi dostać jakieś mięso.

— Wygląda chudo, ale… — Herzer popatrzył na kota, który również buszował w pnączach.

— Koty to obowiązkowi mięsożercy — wyjaśniła Rachel. — To oznacza, że muszą jeść, i to codziennie. I codziennie muszą mieć białko. Jeśli go nie dostaną, chorują. To coś związanego z odkładaniem się tłuszczy w ich wątrobie. Może je to zabić.

— No cóż, przykro mi, Rachel, ale nie widzę tu królików czekających w kolejce na zarżnięcie.

— Kudzi owocuje jako pierwsze — ciągnęła Rachel. — I owocuje tak długo, jak zielenią się liście. To oznacza, że oprócz nas, coś musi przychodzić się tu żywić. Prawdopodobnie coś przepłoszyliśmy. Oposy, szopy pracze, sarny, cokolwiek. Jeśli tylko tu zostaniemy chwilę i pozwolimy Lazurowi zapolować…

— Powiedz to swojej matce — rzekł chłopak. Zdjął plecak Daneh i napełniał go teraz owocami, mając nadzieję, że nie wypuszczą za dużo soku i nie zrujnują wnętrza.

— Zrobię to — oświadczyła z determinacją i ruszyła do miejsca, gdzie jej matka odpoczywała pod drzewem.

Herzer obserwował rozmowę z większej odległości, ale był w stanie mniej więcej zorientować się, jak przebiegała. Najpierw Rachel dała mamie trochę owoców. Następnie wskazała wokół na wielką polanę, a w końcu na kota, który zaglądał do każdej możliwej dziury w pnączach, szukając czegoś nadającego się do jedzenia. Argument najwyraźniej miał znaczenie dla Daneh, ale i tak potrząsnęła głową i nie zmieniła zdania. Rachel powtórzyła swoje z większą siłą. Lekarka obróciła głowę i z naciskiem wskazała na południe. Potem głos Rachel dało się słyszeć z połowy polany. Po czym poddała się.

— Nigdy jeszcze nie widziałam bardziej upartej, głupiej… — mamrotała pod nosem, przechodząc obok Herzera.

Gdy przeszła, chłopiec usłyszał jakiś szelest wśród pnączy i tuż przed nim spomiędzy liści wyskoczył szczur. Trzymał laskę w lewej ręce razem z plecakiem, więc szybko puścił plecak, przerzucił kij do prawej dłoni i zamachnął się. Pierwsze uderzenie nie trafiło, ale zmusiło szczura do zmiany kierunku, a drugi cios wylądował w celu.

Zawołał kota i rzucił szczura w jego stronę, po czym zastanowił się chwilę.

— Rachel, czy istnieje jakaś możliwość skłonienia Lazura, żeby… ulokował się po jednej stronie krzaków?

— No… nie wiem. Czemu? — zapytała, jedząc kolejny owoc. Głodowali, ale owoce przegnały najgorsze i zaczynała już nabierać kolorów.

— Gdyby się nam udało, moglibyśmy iść wzdłuż i nagonić stworzenia kryjące się w krzakach w jego stronę. Cały czas coś przed nami ucieka, po prostu musimy zrobić tak, żeby uciekało do niego.

Udało się to osiągnąć po odrobinie perswazji ze strony Herzera. Daneh dalej siedziała w miejscu, podczas gdy dwoje młodszych członków grupy chodziło tom i z powrotem w krzakach. Lazur szybko zrozumiał, o co chodzi w tej zabawie, i czekał cierpliwie na skraju na naganianą mu zdobycz. W niecałą godzinę złapał kilka szczurów i małego królika. Dla Herzera była to godzina, w ciągu której Daneh nie zmuszała się do ciągłego marszu. Po prostu siedziała osłonięta przed deszczem i jadła owoce kudzi, aż była bliska pęknięcia. Wszystko to okazało się bardzo udaną próbą zastosowania taktu i dyplomacji.

— Cóż takiego jesz? — zainteresował się Chansa, materializując się z powietrza.

Celine jak zwykle znajdowała się w swoim laboratorium wypełnionym kakofonią wycia, beczenia i rechotów. Zerknął na jedną z klatek pod ścianą i zadrżał na widok dziwnej, przypominającej ośmiornicę istoty zajmującej wypełnione wodą wnętrze. Drzwiczki wyposażono w solidny zamek, ale stworzenie badało każdą szczelinę, sprawiając wrażenie inteligentnego. Zauważyło, że mu się przygląda i przesunęło się do przodu, zmieniając przy tym kolory skóry.

— Żelowe misie — odpowiedziała Celine, podnosząc w górę jedno z miotających się stworzeń, bardzo przypominających wyglądem małego niedźwiadka i wkładając je sobie do ust. — Chcesz spróbować?

Chansa potrząsnął głową i odwrócił się od ośmiornicy, by przyjrzeć się ruchomej masie zawodzących cicho stworzeń. Miały różnokolorowe ubarwienie i bardzo nieprzyjemnie się rzucały.

— Awatary nie jedzą, Celine — przypomniał jej.

— Jasne, dlatego właśnie ich nie używam — odparła, wrzucając sobie do ust jeszcze garść. — Ummm, cytrynowe.

— Celine, musimy porozmawiać — rzekł Chana, krzywiąc się.

— Hmmm? — wymamrotała z pełnymi ustami.

— Czy zauważyłaś, że Paul robi się… dziwny?

— Masz na myśli to, że mu kompletnie odbija? — zapytała. — Tak.

— Nie jestem pewien, czy jest tym, czego potrzebujemy w zakresie przywództwa — ostrożnie powiedział Chansa.

— Wolałbyś widzieć siebie na jego miejscu? — Wstała i podeszła do jednej z klatek pod ścianą.

— Nie… — odparł z namysłem, przyglądając się, jak wyciąga kolejnego ze swoich małych potworków. Ten dla odmiany wyglądał jak całkiem zwyczajny chomik. Zaczął się zastanawiać, co chciała nim nakarmić. — Prawdę mówiąc, pomyślałem, czy ty nie chciałabyś zająć tego miejsca. Po Paulu jesteś najstarsza w Radzie.

— Ha! Nie, dziękuję. Podoba mi się tu, gdzie jestem. — Podniosła chomika i przytuliła go, podchodząc z nim do klatki z dziwnym stworzeniem wielkości dłoni Chansy. Monstrum mogło być pająkiem albo skorpionem, wyglądało jak ich skrzyżowanie. Żądło i kleszcze skorpiona połączone były z żuwaczkami pająka, a całe ciało miało bardzo pająkowaty wygląd, z długimi, czarnymi nogami zakończonymi ostrymi pazurami. Celine jednym ruchem dłoni wyłączyła ekran siłowy nad klatką, wrzuciła chomika i natychmiast uaktywniła pole.

Gdy chomik wleciał do klatki, pająk-skorpion błyskawicznie obrócił się w jego stronę, uniósł ogon i ruszył do ataku. Jednak w czasie, kiedy to robił, chomik wykonał przewrót w powietrzu i używając jednej łapy odbił się od pręta klatki. Zanim zamieszkujący w niej potwór zdołał zareagować, chomik wylądował na jego plecach, otwierając paszczę z długimi kłami. Kły przebiły odwłok pająka-skorpiona j gdy szpony gryzonia zacisnęły się na plecach bestii, jej ciało wyraźnie zadygotało. Futrzak trzymał mocno koszmarnego stwora i wysysał soki z jego wnętrza. Ogon stawonoga wbijał się nieustannie w futerkowe stworzenie, ale zdawało się to nie robić na nim absolutnie żadnego wrażenia.

— Nie, Chansa, nie chcę przeciwstawiać się Paulowi — powiedziała. — Po pierwsze dlatego, że ta odrobina szaleństwa jest nawet zabawna. Po drugie nigdy nie wiadomo, jak niebezpieczne mogą być zwyczajnie wyglądające rzeczy.


* * *

Kiedy schodzili w dół zbocza, Rachel zatrzymała się i rozejrzała wokół.

— To jest Raven’s Mill? — zapytała z niedowierzaniem.

— Zgadza się — przytaknął Tom. Spotkał się z nimi troszkę na południe od Via Apallia. Za późno, żeby pomóc uratować Daneh, za co niemal przesadnie przepraszał, i wyraźnie nie był pewien miejsca Herzera w tym wszystkim. Zaakceptował wypowiedziane bezbarwnym głosem oświadczenie Daneh, że Herzer również przybył za późno, żeby jej pomóc, ale nie udawał, że mu się to podoba. Chciał polecieć z powrotem ścieżką w ślad za bandytami, ale Daneh przekonała go, że nie jest to warte ryzyka.

Teraz prowadził konia, na którym jechała Daneh, i też zatrzymał się, by spojrzeć na pełną aktywności scenę w dole.

— Ale zmieniło się nawet od czasu, gdy ja je opuściłem.

Rachel wielokrotnie bywała na Jarmarku Rekreacjonistów w Raven’s Mill. Misa doliny podzielona była, praktycznie rzecz biorąc, na cztery części. Południowo-wschodnia należała do Edmunda. Nadal tam była, po wschodniej stronie strumienia Raven, mieszcząc jego dom i wokół niego niewielki pusty obszar, „oczyszczone pola obstrzału”, jak to określał. W tym sektorze znajdowały się również dwa lub trzy pola Myrona, używane rotacyjnie.

Sektor południowo-zachodni należał w większości do Myrona i składał się z dużego obszaru oczyszczonych pól, z których część otoczono płotem, z dużym sadem i winnicą na wzgórzach od południowego zachodu. Wyżej na wzgórzach, na południe, rozlokował się młyn, od którego wzięła się nazwa miasta. Zasilany był wodą ze strumienia i w górze zbudowano zaporę i staw.

Sektor północno-zachodni stanowił główny teren Jarmarku. Był to duży, w większości pusty obszar rozciągający się aż do wzgórz na pomocnym wschodzie. Na wzgórzach stało kilka stałych budynków wykorzystywanych podczas Jarmarku, sektor północno-wschodni, po drugiej stronie strumienia, zajmowały porośnięte lasem wzgórza. Wielu ludzi wolało stawiać swoje namioty właśnie tam, żeby uciec przed tłokiem i hałasem w centrum zabawy.

W pobliżu środka wszystkich czterech stref usytuowało się miasteczko Raven’s Mill, na które składało się około pięciu dużych domów-warsztatów, gospoda i kilka budynków pomocniczych.

Teraz wszystko uległo zmianie. Teren Jarmarku z wolna pokrywał się prymitywnymi drewnianymi budynkami, w większości wykonanymi z na wpół ociosanych pni. Gdy się zatrzymali, grupy robotników stawiały właśnie dwa baraki. Północno-wschodnia ćwiartka najwyraźniej dostarczała sporej części materiałów budowlanych, jako że po tamtej stronie strumienia uwijały się grupy ludzi ścinających drzewa, wykopujących korzenie i ogólnie oczyszczających teren. Już coś tam nawet wznoszono. Samo miasto również wskazywało oznaki rozwoju, z przynajmniej dwoma nowymi budynkami w fazie konstrukcji. Ogólnie wszystko wyglądało na całkowicie odmienione.

Potem Rachel zauważyła, że niektóre części się nie zmieniły. Na przykład wciąż nietknięte były spore obszary wokół domu Edmunda i pola Myrona. Ucieszyła się, że coś zostało po staremu. Następnie zauważyła, że w górze przy młynie też pojawiły się nowe budynki. Więc nie był to jakiś ochronny czar, który powstrzymał zmiany wzdłuż magicznej linii przez miasto.

— -Co to jest?

— Widzę, że uruchomili tartak — odparł Tom. — Szybka robota.

— Myślisz, że moglibyśmy zejść tam na dół? — zmęczonym głosem spytała Daneh.

— Oczywiście, milady. — Tom obejrzał się przez ramię na Herzera. — Zabiorę panie w górę, do domu. Tam na dole jest obszar rejestracji. Powinieneś się tam zgłosić.

— Dobrze — zgodził się Herzer. — Ja… pewnie spotkamy się później.

— Nawet przy takiej liczbie ludzi, trudno będzie cię nie zauważyć — odrzekła Daneh. — Uważaj na siebie.

— I ty, pani. — Chłopak pożegnał się i odszedł w dół drogi.

— Zastanawiam się, gdzie jest Edmund — powiedziała Daneh, przyglądając się pracy w dole.

— Nie wyszedł nas szukać, czemu my miałybyśmy to robić? — jadowicie odezwała się Rachel.

Daneh nie zawracała sobie nawet głowy odpowiedzią. Od czasu incydentu z McCanokiem Rachel z każdym dniem wylewała z siebie coraz więcej goryczy w stosunku do ojca. Jakby to wszystko było jego winą i stanowiło jego osobistą „porażkę”.

— Będzie albo na dole, w ratuszu, albo na górze, w domu — niepewnie powiedział Tom.

— Chodźmy do domu — zdecydowała Daneh. — Wszystko, czego chcę, to wykąpać się i pójść do łóżka.


* * *

Edmund gościł w swoim domu kolejne zebranie, kiedy wyjrzał przez okno i zobaczył wspinającą się na wzgórze małą karawanę.

Niekończące się zebrania sprowadzały się do braków: braku materiałów, braku rolników i braku wyszkolonych robotników. Transport metalu od Angusa gwałtownie topniał wobec przeróżnych potrzeb, od elementów do wozów po części do tartaku. A nawet przy szybkości, z jaką zapas ulegał wyczerpaniu, nie było dość metalu na wszystkie potrzeby ani dostatecznej liczby kowali, by wszystek uformować.

A nie zaczęli nawet zajmować się bronią i zbrojami.

Wiedział, co naprawdę było potrzebne, ale to samo dotyczyło wszystkich innych członków rady miejskiej, a w niektórych przypadkach to, co oni wiedzieli, różniło się od jego wiedzy. Przy czym w części spraw nie była to tak naprawdę kwestia słuszności. Na przykład sprawa programu nowych farm. Było kilku protofarmerów, których Myron uważał za posiadających minimalne umiejętności do uruchomienia gospodarstwa, choć niechętnie to przyznawał. Zgodnie z przepisami tak świeżymi, że nie wysechł jeszcze atrament, którym je spisano, spełniali warunki na udzielenie im pożyczki na rozruch gospodarstw. Nikt z nich nie miał niczego na wymianę, więc wszystko trzeba im będzie pożyczyć.

Oprócz ziemi i ziarna każdy farmer potrzebował jeszcze paru niezbędnych rzeczy. Można się było upierać, że naprawdę niezbędne są tylko topór i motyka, ale zwierzę pociągowe i pług umożliwiały znacznie wydajniejszą pracę. Podobnie jak liny. Również przydawała się możliwość samodzielnego naprawienia części sprzętu, więc można było twierdzić, że rolnik powinien mieć także podstawowe narzędzia kowalskie. Następnie pojawiał się problem dostarczenia produktów do miasta, czyli pojawiała się potrzeba posiadania wozu.

To już jednak, jak na pożyczanie komuś całkowicie nieznanemu, zdecydowanie przekraczało granicę „zbyt wiele”. Opierając się na precedensach historycznych, spodziewano się, że przynajmniej sześćdziesiąt procent owych „pionierskich” farmerów poniesie porażkę. Biorąc pod uwagę problemy, z jakimi się borykali, taki szacunek był prawdopodobnie i tak optymistyczny. Opierając się na bardziej pesymistycznych precedensach, mogli się liczyć z klęską w przypadku osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu procent rolników. Oznaczało to, że sześciu do dziewięciu z dziesięciu przyszłych farmerów nie będzie w stanie spłacić tego, co się im pożyczy. Teraz jednak im więcej dostaną ziarna, narzędzi, zwierząt pociągowych, tym większą zyskają szansę na sukces. Ale to oznaczało mniej ziarna, narzędzi i zwierząt pociągowych dla innych. Spory toczyły się więc o to, ile inwestować w początkujących farmerów.

Spór nie miał szans zostać rozstrzygnięty dzisiaj czy jutro, może nawet w ciągu miesiąca. Może nie dojdzie do tego aż do czasu zbiorów w przyszłym roku. Ale szalał prawie nieustannie przez cały tydzień. Wszyscy członkowie rady skupili się na polityce rolnej i tego dotyczyło też ostatnie zebranie. A Edmund miał już tego dość.

Po pierwszym zebraniu w gospodzie ludzie oczekiwali, że pojawi się na każdym tego rodzaju spotkaniu. Przez pierwszy tydzień zebrania odbywały się co drugi dzień, aż w końcu oświadczył, że on ma inne zajęcia. Wtedy po raz pierwszy użyto terminu „dyktator”, najpierw przez kilku głośnych nowo przybyłych, Później również w szeptach nawet między niektórymi długoletnimi mieszkańcami Raven’s Mill.

I Zaczęło się od jego „arbitralnej” decyzji o obarczeniu Bethan Raeburn odpowiedzialnością za skarbiec. Od samego początku zajęła pozycję intendenta i gdy żetony żywnościowe szybko zmieniły się w walutę, logicznym krokiem było, by dalej stosowała swoją praktyczną wiedzę i rosnące doświadczenie do ich nadzorowania. Och, ale nie podobało się to niektórym z nowo przybyłych. Brad Deshurt zajmował się badaniem ekonomii w społeczeństwach preinformatycznych i jasno wyłożył, używając do tego mnóstwa skomplikowanych słów, że podstawa planu Raeburn była inflacyjna i spowoduje koniec świata. Jakby jeszcze do niego nie doszło. Deshurt był chyba jedyną znaną Edmundowi osobą trwałe otyłą i pozostał „przy ciele” nawet po przebyciu pieszo całej drogi z rejonu Washan. Edmund był głęboko przekonany, że podstawą niechęci Deshurta była odmowa Bethan wydawania ludziom dokładek.

Mimo wszystko poddawana krytyce i z trudem utrzymująca swoją pozycję Bethan została przy skarbie i, co dziwne, niebo nie spadło. Gorsze było to, że Deshurt zdołał się jakoś wkręcić na pozycję „eksperta od wszystkiego” i okazało się, że pozbycie się go jest niemożliwe. Edmund był przekonany, że tamten zamierzał startować w najbliższych wyborach, a skoro cały świat zdawał się go nienawidzić, pyskacz prawdopodobnie je wygra.

Jednak pomimo, i oprócz, decyzji Edmunda odnośnie skarbca oraz tego, kto powinien nim kierować, jego aleksandryjskie podejście do problemu węzła gordyjskiego, jaki stanowiła polityka rolna, było jeszcze gorsze. Talbot wiedział, że dysponuje przynajmniej podstawową wiedzą z zakresu rolnictwa epoki. Dla niego różnica między warunkami uprawy ziemi na przykład w Republice Rzymskiej i Średniowieczu stanowiła tylko tło dla społecznego, politycznego i wojskowego klimatu epoki.

Jednak w każdym z tych okresów techniki uprawy ziemi miały wpływ na działania wojenne, podobnie oczywiście i w odwrotną stronę, i to w równym stopniu. Tak więc miał wyraźną opinię na temat tego, jaki rodzaj rolnictwa chciał rozwinąć i czego zdecydowanie unikać. Na szczęście zgadzali się w tej kwestii z Myronem i choć Edmund niewiele wiedział o rolnictwie, jeśli między uchodźcami trafił się ktoś o większej wiedzy niż Myron, Edmund jeszcze go nie znalazł. Tak więc to Myron miał podejmować decyzje.

O! Biada mu! Krzyki zaczęły się niemal natychmiast i ujawniły gorzki prąd głębinowy, który dopiero zaczynał wyczuwać. Myron i tak już w zasadzie pełnił funkcję czarnego charakteru. To z powodu jego „skąpstwa” racje żywnościowe były tak małe. Edmund nigdy nie spotkał się z terminem „obżarty plutokrata” poza literaturą do chwili, aż jakiś malkontent wstał na ostatnim zebraniu i wykrzyczał go do Myrona.

Myron nie miał pojęcia, jak radzić sobie z naciskami. We własnych oczach był tylko prostym farmerem. Jego jedyne wcześniejsze doświadczenie z tak zwanym życiem publicznym sprowadzało się do oprowadzania wycieczek po farmie w trakcie Jarmarków. Nagłe wylądowanie w samym centrum sporów zupełnie mu nie odpowiadało. Próbował zrezygnować z tej odpowiedzialności, ale Edmund mu na to nie pozwolił. Myron wiedział, co trzeba było zrobić i w jaki sposób, a krzyczący na niego malkontenci, jak wykazały składane przez nich propozycje, nie.

W większości wypadków argumenty sprowadzały się do kilku stanowisk, jedni uważali, że ktokolwiek chciałby założyć gospodarstwo — czy ma na ten temat jakąś wiedzę, czy nie — powinien dostać wszystko, co według niego było mu potrzebne, oraz tyle ziemi, ile tylko mógł oznaczyć. Oznaczanie miało się zasadniczo sprowadzać do znakowania drzew, w celu określenia obszaru. Edmund nie był w stanie wypowiedzieć wszystkich powodów, dla których był to głupi pomysł, więc pozwolił innym prowadzić dyskusję. Kilka osób przypomniało, że istniały ograniczenia, jeśli chodzi o dostępne materiały, żeby nie wspomnieć o ludziach potrafiących coś z nich zrobić. Inni wskazali na długoterminowe spory, które wynikłyby z tak nietrwałych oznaczeń jak nacięcia na drzewach.

Malkontent, który nazwał Myrona „obżartym plutokratą”, przewodził grupie Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego”, według której wszelkie materiały powinny pozostawać w posiadaniu wspólnoty i być używane wspólnie. Chcieliby wszystkie zasoby miasta umieścić w komunalnej przechowalni i pozwalać ludziom z nich korzystać. Cała ziemia byłaby wspólna i ludzie pracowaliby wedle swoich możliwości, oddając narzędzia z powrotem wspólnocie.

Człowiekiem, który utrącił ten pomysł był Edmund. Przytoczył pół tuzina na wpół pamiętanych przykładów z historii, od Wczesnych Pielgrzymów w Norau, którzy prawie wymarli z głodu, zanim zrezygnowali ze wspólnotowej własności, do wielkiego fiaska dwudziestowiecznych komunistycznych państw i spółdzielczych farm, które faktycznie doprowadziły do zagłodzenia znacznej części swoich obywateli.

Ostatniej grupie, prawdopodobnie najbardziej przerażającej, przewodził nie kto inny, jak właśnie Brad Deshurt. Proponował, żeby po prostu powiększyć farmę Myrona, zatrudniając do pracy uchodźców. Pomimo jego wiedzy w zakresie ekonomii społeczeństw przedinformatycznych termin „latyfundia” był mu obcy i nie chciał przyznać podobieństwa swoich pomysłów do „plantacji niewolniczych”. Ale jako że Myron nie miał ochoty prowadzić olbrzymiej plantacji opartej na niewolnej pracy, z wiążącymi się z tym długoterminowymi implikacjami, sprawa okazała się niewypałem. Prawdę mówiąc, Edmund miał dokładnie przeciwny problem z Myronem, który z kolei pragnął wprowadzenia przepisów nie dopuszczających posiadania zbyt wielkiego obszaru ziemi przez jedną osobę. Poprzedniej nocy rozmawiali na ten temat przez wiele godzin. — Latyfundia, niezależnie od tego, czy te prawdziwe z wielką liczbą częściowo niewolnych robotników, czy korporacyjne, gdzie korporacja jest właścicielem ziemi i działa przez najemników, są w końcu nieuniknione… — tłumaczył farmerowi.

— Ale… Edmundzie, całą podstawą przyzwoitej demokracji albo republiki przedindustrialnej jest małe gospodarstwo rolne. Jeśli powstaną latyfundia, w końcu dostaniesz feudalizm, albo ukryty, albo faktyczny. Dostaniesz średniowiecze albo Południe po zniesieniu niewolnictwa. Nie chcesz tego, ja tego nie chcę. Jedyny sposób, aby tego uniknąć, to niedopuszczenie, by jakaś grupa osiągnęła zbyt wielką władzę.

— Nie sprawdziło się żadne prawo przeciwmonopolowe, zwłaszcza przeciw monopolom ziemskim — zauważył Edmund. — To jak prawa przeciw „wykroczeniom moralnym”. Jeśli tworzy się prawo związane z takimi pieniędzmi, ludzie albo będą je lekceważyć, albo najmą prawników, którzy znajdą w nim furtki. To jak ci idioci, którzy nie chcieli pozwolić na uprawę konopi, ponieważ można ich używać jako narkotyków. Świetnie, ale to też surowiec do produkcji papieru i lin, dwóch rzeczy, których potrzebujemy. Jeśli ktoś chce się uzależnić od konopi, proszę bardzo. Biorąc pod uwagę, że nasiona są dostępne, a ziemi pełno, próba niedopuszczenia do ich hodowli jest pozbawiona sensu. A jeśli ustanowi się przepis, którego nie da się wyegzekwować, to dostaniesz prawo, które jest ignorowane. Nie, uniknięcie latyfundiów byłoby dobre, ale szczerze mówiąc, nie majak tego wymusić. Zgadzam się, że początkowo indywidualne osoby nie mogą oznaczyć i zarejestrować działek większych niż pięćset hektarów. Ale później, to już wolny rynek. Jeśli ktoś będzie chciał sprzedać, ma do tego prawo. Zakładając, że powstanie jakiś kapitał, który będzie mógł wejść w obieg.

Nie cierpię latyfundiów — zaburczał Myron. — To korporacyjne latyfundia wbiły kołek w serca drobnych farmerów. I wiesz, do czego to doprowadziło.

Do wielkiego sporu o to, co było najpierw, jajo czy kura — odpowiedział z uśmiechem Edmund. — Szczerze mówiąc, zgadzam się z tobą, ale o ile wolno rynkowy kapitalizm demokratyczny nie jest najlepszym na świecie modelem rządów, to właśnie on najlepiej się sprawdza. Prawdę mówiąc, pytanie brzmi: czy to najlepszy rodzaj rządu dla tego rodzaju społeczeństwa. Można się spierać, czy nie powinniśmy ustanowić centralnej dyktatury albo feudalizmu. W tego rodzaju sytuacjach one są najbardziej stabilne. Ale nie zrobimy tego, będzie my dążyć do republikanizmu. Historia osądzi, czy mieliśmy rację. Mam nadzieję, że jeśli się pomyliliśmy, historia wyda wyrok dopiero po śmierci naszych wnuków.

A przez cały czas nieustannie szalały kłótnie.

Świadomie zaczął ignorować aktualny spór dotyczący minimalnych wymagań do uruchomienia gospodarstwa i wyglądał przez okno, kiedy zobaczył najpierw konia Toma, a potem rozpoznał siedzącą w siodle osobę. Natychmiast zastukał rękojeścią sztyletu w stół.

— Spotkanie zostaje odroczone do jutra — oznajmił, wstając.

— Czemu? To trochę arbitralna decyzja, nieprawdaż? Nawet nie zbliżyliśmy się do rozwiązania! — krzyknął Deshurt.

— Możecie się dalej spierać, jeśli chcecie, ale będziecie musieli robić to gdzieś indziej — oświadczył Edmund, podchodząc do drzwi. — Już.

— O mój Boże — jęknął Myron, wstając tak szybko, że jego krzesło poleciało do tyłu. On też wyjrzał przez okno.

— Wyjść — warknął Edmund. — Już.

— Wrócę z Bethan — powiedział Myron, kierując się w stronę drzwi. — Chodźcie. To Daneh i Rachel. Dajcie mu chwilę spokoju, dobrze?

— Och, jeśli to dlatego… Edmundzie, możemy się spotkać jutro…

Talbot tylko skinął głową, gdy grupa przepychała się przez drzwi, po czym szybko podszedł do balustrady do wiązania koni.

— Daneh — zawołał, gdy podjeżdżała. Zdążył już zauważyć, że w przeciwieństwie do córki miała na sobie cudzą pelerynę. Teraz, gdy się zbliżyła, dostrzegł jej wzrok i siniaka na policzku.

— Edmund — westchnęła i zsunęła się z konia. Gdy sięgnął ku niej wzdrygnęła się, po czym wyciągnęła dłoń. — Cieszę się, że tu jestem.

— Cieszę się, że dotarłaś — powiedział cicho, nie podchodząc do mej. — Rachel — dodał, kiwając głową w stronę córki.

— Tato — odpowiedziała. — Miło cię widzieć. Wreszcie.

— Chodźcie do domu — zaprosił je do środka, kiwając głową na zasugerowaną naganę. — Zrobię… przygotuję kąpiel i jakieś jedzenie. — Skierował się do syna Myrona i klepnął go po ręce. — Tom… dziękuję ci.

— Proszę bardzo, Edmundzie. Przykro mi… przykro mi, że nie znalazłem ich… wcześniej.

Edmund zacisnął szczęki i skinął głową w odpowiedzi, po czym poszedł za Daneh i Rachel do domu.


* * *

— Tom — zawołał Myron, gdy jego syn wjechał kłusem na plac przed domem. — Daneh wyglądała…

— Lepiej niech powiedzą ci o tym Edmund albo ona — odparł chłopak, zsuwając się z konia i zaciskając usta w wąską kreskę. — Przypuszczam, że to to, co myślisz.

— Cholera — zaklął Myron gniewnie.

— Znasz Dionysa McCanoca?

— O tak — potwierdził Myron. — I przypuszczam, że długo już sobie nie pożyje.

Загрузка...