ROZDZIAŁ SIÓDMY

— Umowa stoi. — Daneh westchnęła, rozłączając się.

Praca nie należała do jej ulubionych, ktoś chciał oryginalnego Transferu w coś dość mocno przypominającego płaszczkę manta. Jednak stał za tym wyższy cel — forma świetnie nadawała się do głębokich nurkowań, a osoba ta zamierzała prowadzić badania w głębinach morskich — i nie istniały żadne poważne problemy w rodzaju tych u Herzera.

Kątem oka zauważyła, jak Lazur podnosi się i otrząsa, kierując się w stronę pokoju Rachel, co prawdopodobnie oznaczało, że dziewczyna wróciła. Zastanawiając się nad tym, Daneh doszła do wniosku, że chyba nie widziała córki od kilku dni.

— Rachel? — zawołała Daneh, a jej głos został automatycznie przeniesiony do pokoju dziewczyny.

— Tak, mamo?

— Gdzie byłaś?

Zapadła cisza, która sprawiła, że Daneh usiadła wyprostowana i ucięła możliwość dowolnej odpowiedzi, jaką mogłaby uzyskać.

— Przyjdź tu do mnie na chwilę, dobrze?

— Tak, mamo — odpowiedziała Rachel z westchnieniem, które zostało wiernie odtworzone przez system transmisyjny.

Gdy tylko dziewczyna weszła do pokoju, Daneh poczuła skurcz żołądka. Już Wcześniej popadła w lekką depresję, ponieważ zaniedbała pilnowania realizacji projektów mających kontrolować siłę charakteru córki. A teraz to.

— Rachel, wydawało mi się, że zgodziłyśmy się, że nie będzie żadnego rzeźbienia ciała?

Nie było tego wiele, ale dla jej oka eksperta wyróżniało się to jak neon. Brwi Rachel zostały zaokrąglone, kości policzkowe wyostrzone, a nos lekko zwężony. Co więcej, miała zmniejszone piersi i pośladki ścięte jeszcze bardziej niż na przyjęciu u Marguerite.

Ja się nie zgadzałam, tylko ty — ostro odparowała Rachel.

— Jestem twoją matką i to moja decyzja — zimno odpowiedziała Rachel. — Gdzie ci to zrobiono?

— Nie muszę ci tego mówić. — Dziewczyna skrzyżowała raniona. — Ja… ja nie muszę mówić.

— Mogłaś to wziąć z Sieci — stwierdziła Daneh, przekrzywiając głowę na bok.


— To rodzaj zwykłych śmieci, jakich tam pełno — dodała z profesjonalną pogardą.

— Ale w Sieci obowiązuje mój wyraźny zakaz. Więc jak to zrobiłaś?


Nie muszę tego mówić — powtórzyła Rachel. — I nie są to zwykłe śmieci.

— No cóż, zostało to bardzo nędznie skonstruowane — zimno skomentowała Daneh. — Przyznaj mi, córko, chociaż umiejętności zawodowe. Brwi są źle wyważone, kości policzkowe psują efekt nosa, a cała kombinacja sprawia, że wyglądasz jak krótkodzioby ptak. Powtarzam, nie jest to dobrze zrobione.

— No tak, ty mi nie pozwoliłaś zrobić tego dobrze, mamo — odcięła się wściekle. Potem zapadła się w sobie, potrząsając głową. — Ale… masz rację. To naprawdę wygląda okropnie, prawda?

— Nie okropnie — sztywno odpowiedziała Daneh. — Ale nie jest to ani modne — nie, żebym lubiła obecną modę, jest niezdrowa — ani nie wygląda to dobrze na tobie. Bądźmy szczere, kochanie, o ile nie przejdziesz całkowitej przebudowy twarzy i ciała, wyglądając w efekcie jak twoja koleżanka Marguerite i wszystkie inne dzieciaki, które skorzystały dokładnie z tego samego zestawu modelowania genetycznego, nie możesz zrobić prawie nic, żeby wyglądać zgodnie z obecną modą. Jesteś zbyt… — Daneh przerwała, szukając odpowiednich słów.

— Tłusta — dokończyła Rachel.

— Nie tłusta, kobieca — zaprzeczyła Daneh. — W dzisiejszych czasach nikt nie jest tłusty. Tłustym się jest, jeśli ma się fałdy wiszące… — spojrzała na swój żołądek i wzruszyła ramionami. — Widziałaś zdjęcia. Jesteś piękna, kochanie. Bardzo dobrze wiesz, że były czasy, kiedy byłabyś uznawana za absolutną piękność — dodała z westchnieniem.

— Jasne, mamo, ale w tych czasach faceci nie oceniają już kobiet w kategoriach ich zdolności do przeżycia głodu.

— Niezbyt pasujesz do modelu Rubensa — zaprotestowała Daneh. — Chcesz, żebym to naprawiła? Czy wolisz tak zostać do czasu, aż będziesz mogła przejść pełne rzeźbienie? Znam parę osób, które są w tym bardzo dobre.

— Kiedy? — zapytała zaskoczona Rachel.

— Kiedy skończysz osiemnaście lat. Tymczasem jesteś uziemiona bez ograniczeń. Jeśli nie potrafisz dotrzymać takiej obietnicy, nie jestem pewna, jakiej dotrzymasz.

— Mamo!

— Nie marnuj mi tu — zirytowała się lekarka. — Dowodem na to, że nie jesteś dostatecznie dorosła na podejmowanie decyzji, jest fakt, że zrobiłaś coś za moimi plecami i jeszcze pozwoliłaś to sobie zepsuć.

— Oooo… ja… ja… — Rachel przez chwilę intensywnie zaciskała szczęki, po czym obróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju.

— Dżinnie, mówiłam poważnie o tym uziemieniu. Przypomnij mi o tym za tydzień.

— Tak, proszę pani — odpowiedział program. Daneh westchnęła i pomasowała się po skroniach.

— Co za dzień.


* * *

Niespodzianką okazała się… dziewczyna. Albo — jak pomyślał Herzer, i co było znacznie prawdopodobniejsze — homunkulus. Znajdowali się razem z Dionysem i około pół tuzinem jego zwykłych kompanów w leśnym wąwozie. Była mała i sprawiała bardzo kruche wrażenie, z krótkimi czarnymi włosami i elfią twarzą. I wyglądała na przestraszoną.

— Czy to homunkulus? — zapytał, żeby się upewnić. Normalnie homunkulus witał świat dość prostym uśmiechem. Ten wyglądał na przerażonego. Żeby zyskać całkowitą pewność, wysłał mentalne zapytanie do Sieci i został zapewniony, że faktycznie był to homunkulus, a nie przestraszona dziewczynka, ledwie nastolatka.

— Och, tak — odpowiedział Dionys z sardonicznym uśmieszkiem. — Ale bardzo specjalny. Została tak zaprogramowana, żeby bać się seksu. O tyleż bardziej… interesujące.

— Myślałem, że to nielegalne? — ze zdumieniem spytał Herzer. Czuł, jak pali go skóra twarzy i dłoni.

— Nie tyle… nielegalne, co ograniczone — stwierdził Dionys z kolejnym uśmieszkiem. — Czasem dobrze jest mieć wpływowych przyjaciół.

Herzer nie był prawiczkiem, przynajmniej jeśli chodzi o homunkulusy. Co do kwestii, czy się to liczyło, zdania były podzielone, ale wraz z rozwinięciem się ostrych objawów jego choroby zawieranie przyjaźni, zwłaszcza z dziewczynami, było trudne. Tak więc poza używaniem dłoni homunkulusy stanowiły dla niego jedyny sposób na rozwinięcie nastoletniego libido. Zawsze też umieszczał się w roli bohatera, czystego paladyna na białym rumaku. Ale…

Ten urok nie był mu obcy. Pragnienie nie tylko bycia w kobiecie, bycia z nią jednością, lecz kontrolowania jej i dominacji. Brać, zamiast negocjować lub, jak w przypadku zwykłych homunkulusów, dostawać do woli. Był to sekret, który normalnie ukrywał głęboko i z nikim o nim nie rozmawiał. Nigdy. Nie miał z kim. Nikogo, kto by… zrozumiał. Słyszał plotki o nadużywanych homunkulusach, z których część musiała być poddana wymianie. Teraz rozumiał czemu.

— Bohater? Czy gwałciciel? Czasami… granica wydawała się tak dziwnie bliska. Szał bitewny był tak podobny do tego, co czuł, fantazjując… o złych rzeczach. Nawet wobec samego siebie ciężko mu było użyć słowa „gwałt”. Odebrać życie orkom, zmasakrować przeciwników i widzieć, jak uciekają przed jego rumakiem, rzucić przestraszoną dziewczynę na ziemię i wziąć to, co mu się należało. Odegrać się na wszystkich dziewczynach, które naśmiewały się z niego w trakcie ataków drgawek. Wszystkich dziewczynach, które odrzucały go, kiedy najbardziej ich potrzebował. Brać i brać bez ograniczeń. Karać.

Był paladynem czy łotrem? Nie potrafił zdecydować.

— Zwłaszcza teraz, patrząc na tą bezbronną, przestraszoną… zabawkę. Nie była prawdziwą kobietą, prawdziwą dziewczyną. Była tylko sztucznym konstruktem. W jakiś sposób równocześnie przynosiło mu to ulgę i czyniło sprawę… mniej zakazaną. Prawie mniej interesującą. Ale niewiele.

— Proszę — wyszeptał homunkulus ze łzami spływającymi po policzku. — Proszę…

— Niezależnie od tego, jak bardzo starał się kontrolować, poczuł ogień budzący się w ciele…

— — Nie ma w tym nic złego — odezwał się Dionys. — Mężczyźni mają… potrzeby. To jeden ze sposobów na ich zaspokojenie. Z czasem przekonasz się, że kobiety mają… bardzo podobne potrzeby. Ale nawet to jest tak sterylne. Tyle zasad, tak wiele środków ostrożności. To jest naprawdę. — Poklepał Herzera po plecach. Lekko. — Proszę bardzo. Weź ją. Baw się.

Herzer mimowolnie postąpił o krok i sięgnął jedną ręką do bluzki dziewczyny. Była z białego badwabiu ze staroświeckimi guzikami pasującymi do krótkiej spódniczki z tego samego materiału. Wyobraził sobie siebie zdzierającego bluzkę, przesuwającego dłonie w górę jej ud… wzięcie jej.

— Proszę, nie — wyszeptała dziewczyna. — Proszę…

Przez chwilę mocno zaciskał szczęki, po czym potrząsnął głową.

— Nie, Dionys — powiedział ochryple. — To nie w porządku.

— Jak może nie być? — Mężczyzna wyglądał przede wszystkim na zaskoczonego, jakby nigdy o czymś takim nie pomyślał. — Ona jest tylko homunkulusem.

— A jej strach nie jest prawdziwy — zgodził się Herzer, choć wyłącznie na poziomie intelektualnym. — Ale… to i tak nie w porządku. Nie jestem… to nie w porządku. — Spojrzał na dwóch trzymających jej ramiona, ale tylko wyszczerzyli zęby w uśmiechach. — To nie w porządku.

— Już to mówiłeś — z dezaprobatą odpowiedział Dionys. — Bardzo dobrze, jeśli nie chcesz zostać i dobrze się bawić, możesz iść. Wracaj do swoich łagodnych, cichych zabawek i wszystkich tak zwanych przyjaciół, którzy cię zdradzili.

Herzer zaczął otwierać usta, by odpowiedzieć, ale spojrzał na twarz McCanoca i tylko potrząsnął głową.

— Dżinnie, dom.


* * *

Wchodząc do potężnej Sali, Sheida rozejrzała się po członkach Rady, alejeśli ktoś planował jakieś intrygi, nie było tego widać. Celine najwyraźniej postanowiła skopiować fryzuję Ishtar i jej włosy, odpowiednio przedłużone, zostały ułożone w olbrzymią kreację poprzebijaną błyszczącymi osami ze złota i mahoniu.

Paul i reszta jego frakcji zgromadzili się przy jednej ze stron stołu, więc gdy Sheida, która przyszła jako ostatnia, zajęła swoje miejsce, wstał, by przywołać Radę do porządku.

_ Pierwszą sprawą będzie zmiana porządku obrad — oznajmił Paul. — Matko, proszę o odniesienie się do pierwszego punktu porządku B. — Spojrzał w stronę wejścia i uśmiechnął się. — A oto i nasz ósmy głosujący.

Sheida szybko zerknęła przez ramię, myśląc przy tym, że może to być sztuczka, ale potem zamarła.

— Wezwałeś DEMONA? — wykrzyknęła. Reagując na krzyk jaszczurka odwinęła się z jej karku i wzniosła ku szczytowi kopuły. Po chwili znalazła sobie półkę, z której zaczęła się złowrogo przyglądać zebraniu.

Rzeczywiście, uczynił to — zawarczała postać. — I głosuję na tak. — Nie sposób było określić, jaka jest prawdziwa postać Demona, jako że wszędzie pojawiał się w czarnej zbroi. Osłona hełmu została ukształtowana w twarz bestii z płonącymi oczami i kłami, a rękawice kończyły się długimi pazurami. Był jednym ze zwykle nieobecnych właścicieli Kluczy, starszym niż reszta Rady. Przedłużał życie dzięki zastosowaniu wysoce nielegalnych metod, używając władzy związanej ze swoim stanowiskiem do naruszania prawa dla własnych celów. A jego celem zawsze był chaos, więc pojawienie się na tym zebraniu miało sens.

Ze strony frakcji Paula rozległa się seria potwierdzeń, po których uśmiechnął się szeroko.

— Osobiste pola ochronne zostały teraz wyłączone — powiedział ze złośliwą satysfakcją. — Punkt drugi, za. — Po analogicznej serii ośmiu głosów na tak wzruszył ramionami. — Rada znajduje się oficjalnie w stanie sporu i obowiązują zasady kadłubowe. — Smutno spojrzał na Sheidę. — Robię to dla całej ludzkości. Nie możesz stawać na drodze przetrwania rasy ludzkiej. Celine?

— Witamy w nowym porządku — powiedziała Celine, wstając z miejsca. — Moi przyjaciele chcieliby się z wami zaprzyjaźnić — mówiła dalej, a jej włosy zdały się eksplodować.

Sheida zaklęła, gdy chmura owadów wystartowała przez salę. Trucizny i trukce formy życia nie były dozwolone w sali Rady, ale w grupie widać było dwa rodzaje os, czarne i żółte.

— Trucizny binarne! — krzyknęła, zrywając się na nogi i przewracając w pośpiechu krzesło. W tej samej chwili Demon skoczył w powietrze.

Cantor zdążył się już podnieść i nie zawracał sobie nawet głowy Przemianą, waląc ręką w Tetzacolę Duenasa. Uderzenie złamało kark ofiary i rzuciło nią w powietrze w stronę Sheidy dokładnie w chwili, gdy na plecach niedźwiedziołaka wylądował Demon.

Ungphakorn również nie tkwił w bezruchu. Chwycił za szczytu stołu i odwinął się z zajmowanego miejsca, przerzucając długie, wężowe ciało i oplatając Saida. W jednej chwili członek Rady został porwany ze swojego miejsca i owinięty licznymi splotami upierzonego ciała. Wydobył z siebie pojedynczy krzyk, może bardziej jęk, po czym jego oczy i język wyskoczyły na zewnątrz, gdy wąż użył całej swojej siły w uścisku śmierci. Quetzacoatl zerwał z jego karku Klucz i na wpół lecąc, na wpół pełznąc, ruszył w stronę wyjścia, wymachując przy tym końcem ogona i odganiając się nim od atakujących go os.

Latająca jaszczurka Sheidy skoczyła, pikując ze swojej półki, zwijając skrzydła na grzbiecie i złapała jedną z os w powietrzu, miażdżąc ją i wypluwając. Zasyczała, przelatując obok Celine, łapiąc więcej owadów.

Sheida uniosła rękę i jej bransoleta przekształciła się w szeroką tarczę. Machnęła nią w powietrzu i odgoniła dwie osy, nachylając się do ciała martwego członka Rady i zrywając z szyi Tetzacoli Klucz.

— Uciekajcie! — krzyknęła, wycofując się w stronę wyjścia.

Cantor wciąż zmagał się z Demonem, gdy wylądowały na nim dwie osy, szukając w jego futrze nieosłoniętego miejsca. Spojrzała w jego stronę, ale tylko potrząsnął ku niej głową.

— Uciekaj! — wrzasnął, zrywając swój Klucz i rzucając w jej stronę. Wyrwał ręce z uchwytu Demona i chwycił go za kły, wykręcając głowę bestii w górę i tył. — Idź! — krzyknął, czując pierwsze ukłucie.

Ishtar dotknęła kontrolki na jej unoszącym się w powietrzu fotelu i wyleciała z Sali, gdy tylko zaczęły się kłopoty, ale część os podążyła jej śladem. Sheida była raczej pewna, że nic jej nie będzie, jednak stwierdziła nagle, że w pokoju pełnym wrogów została już tylko ona i Aikawa.

— Czas się wynieść — zawołała, wycofując się szybko w stronę drzwi i odganiając tarczą kolejne osy, podczas gdy jej latający strażnik porwał z powietrza następną i wylądował jej na głowie, wysuwając wściekle język.

— Hmm — mruknął Aikawa, chwytając w powietrzu jedną z os i miażdżąc ją płynnym ruchem, sprawiającym wrażenie jakiejś magii. — Przypuszczani — powiedział cicho, łapiąc kolejną i przyglądając się przez chwilę rzucającemu się owadowi, zanim zgniótł go w palcach. Uważał, żeby nie ruszyć ostrego żądła z tyłu. Wrzucił oba zgniecione ciała do woreczka, a potem machnął w stronę byłych kolegów. — Zamierzam was za to zabić. — Po tych słowach wydostał się z Sali za pomocą na pozór niemożliwej serii przewrotów w tył.

Sheidę otaczała teraz chmura owadów i wycofując się, poczuła pierwsze ukłucie.

— Do widzenia, Paul. Do zobaczenia w piekle. — Z tymi słowami jeszcze raz machnęła tarczą i uciekła. Ostatnią rzeczą, jaką udało się jej dostrzec w Sali, było ciało Cantora doznające pierwszych drgawek. Wciąż jednak trzymał Demona w nierozerwalnym uścisku.


* * *

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami czworo ocalałych członków Rady spotkało się w domu utrzymywanym przez Sheidę w górach Teron. Z jego głównego pokoju rozciągał się spektakularny widok na górskie jezioro podobne do tego przy Centrum Rady. To jednak znajdowało się po drugiej stronie planety.

— Paul ruszy za nami — rzekł Aikawa, rozglądając się wokół.

— Nie tak łatwo — odparła Sheida, sunąc przez pokój i gwałtownie otwierając kredens. — Dom ma własne źródło zasilania, niezależne od Sieci. I blok teleportacyjny — Oraz broń. Niech przychodzi.

— Z Sieci ucieka moc — odezwała się Ishtar, patrząc na coś niewidocznego dla reszty. — On przygotowuje…

Jeszcze nie skończyła mówić, kiedy z pustego nieba wystrzelił piorun, rozbijając się na niewidocznej barierze nad domem i wzbudzając wstrząsy w podłodze, a w piwnicy zaczęło coś zgrzytać.

— Och, i pole ochronne — powiedziała Sheida, gdy jej jaszczurka wzbiła się w powietrze przestraszona uderzeniem. — To zostało wyprowadzone wprost z Sali Rady. Nie możemy odpowiedzieć bezpośrednio, ale… — otwarła umysł na Sieć i zagłębiła się w nią, szukając słabości. — Pobierają moc wprost z Sieci, ale nie są podpięci do żadnej konkretnej elektrowni. — Rozważyła dostępne protokoły i obróciła się. — Potrzebuję głosowania, wszyscy za odłączeniem całej dystrybucji energii niech powiedzą „tak”.

— Ale jeśli to zrobimy… — Ishtar przerwała, gdy o tarczę rozbił się kolejny grom.

— Ludzie zginą — dokończył Aikawa.

— Właśnie rozpoczyna się wojna — odparła Sheida. — I nie mamy czasu na dyskusje. Nie możemy przejąć wszystkich elektrowni pod naszą kontrolę, oni już tego próbowali, ale nie pozwalają na to protokoły. Ale jeśli wyślemy ludzi, żeby przejęli fizyczną kontrolę, możemy opanować dystrybucję energii. — Zmarszczyła czoło, potem kiwnęła głową. — Właśnie zrzuciłam na nich pół tuzina satelitów. To powinno trochę poprawić sytuację. I odciągam z Sieci tyle energii, ile tylko mogę, próbując stopić pod nimi ziemię. Oczywiście jesteśmy na to bardziej podatni niż oni.

— Właśnie zwiększyłam moc tarczy nad tym miejscem — wtrąciła Ishtar, gdy następny pocisk rozbił się znacznie wyżej na niebie. — I wysłałam podobny ładunek przeciw nim. Istnieje górny limit energii dostępnej na nasze osobiste żądanie. Nigdy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Choć jest… dość duży — dodała, gdy następne uderzenie wywołało dygotanie góry. — Sugerowałabym wzmocnienie fundamentów tego miejsca. I to szybko.

— Matka nie odda żadnemu z nas nieograniczonej mocy, to protokół zabezpieczający z czasów wojen SI — wyjaśnił Aikawa. Zastanowił się przez chwilę. — Dobra, odłączamy wszystkie generatory od Sieci. Co nam to da?

— Będziemy musieli pobierać z nich energię indywidualnie — odpowiedziała Sheida. Istniało czternaście terawatowych generatorów dostarczających nergii do Sieci, plus dodatkowe źródła nieco mniejszej mocy, w rodzaju rejonów geotermicznych, gdzie nanity odsysały energię w celu zapobieżenia erupcjom i innym niepokojom. W historii był taki okres, krótko po wojnach SI, kiedy całkowita produkcja mocy przekroczyła trzydzieści terawatów. Jednak zużycie takiej ilości energii na powierzchni planety doprowadziło do poważnych problemów i w miarę jak liczba ludności spadała, produkcja energii utrzymywała się na stałym poziomie, za to spadło zużycie. Okazjonalnie zdarzały się głosy nawołujące do zwiększenia produkcji, ale kiedy moc elektrowni przekroczyła dwadzieścia terawatów, spora jej część musiała być zużywana na kontrolę klimatu.

— Oznacza to, że ktokolwiek ma generatory, ma energię — stwierdziła Ishtar. — Śledzę przepływy, których używają w tej chwili i biorą wolną energię z dwureaktorów w Ropazji. Jeśli moglibyśmy zapobiec pobieraniu mocy z innych…

— W takim razie zacznijmy dzwonić do ludzi, którym możemy zaufać, żeby przejęli fizyczną kontrolę nad generatorami — zaproponowała Sheida, kiwając głową. — Wtedy będziemy mogli kontrolować produkcję, a Paul nie. — Jej twarz wygładziła się i uśmiechnęła się. — Dobrze, właśnie dołączyłam do Ishtar w rąbaniu w Salę Rady. Umieściłam tam też blok teleportacyjny.

— To też wymaga energii — zauważyła Ishtar, marszcząc brwi. — I to gra dla obu stron, taki sam wylądował właśnie tutaj.

— Tak, ale mam przyzwoitą drogę na zewnątrz — roześmiała się Sheida. — Niech spróbują wyjść z Sali Rady.

— Więc skończy się na walkach o generatory — odezwał się Ungphakorn, gniewnie pusząc pióra. — Będziemy musieli każdy z nich osłonić tarczą.

— Ale gotowa jestem postawić duże pieniądze, że mamy przyjaciół lepszych w tych rzeczach niż oni — odpowiedziała Sheida, wzruszając ramionami. — Dobrze, wypuściłam awatary.

— Już odciągamy energię z ogólnego użytku — ze zdumieniem zauważyła Ishtar. Spojrzała na wzgórza otaczające dom. Tam, gdzie jeszcze niedawno rosły sięgające nieba drzewa, ziemia czerniła się popiołem, wtórne efekty nieodpartej siły działającej na nie dający się poruszyć obiekt. — Wciąż jest dość do podtrzymania Sieci, ale jeśli to utrzymamy…

— Jeśli tego nie utrzymamy, wygra Paul i jego „plan pięcioletni” — odpowiedziała Sheida. — Nie możemy na to pozwolić.

— I mamy dodatkowe Klucze — zauważył Aikawa, unosząc jeden z nich.

— Ale nie mamy nikogo, kto mógłby nimi głosować albo ich używać — dodała Ishtar. — Potrzebujemy ludzi. Takich, którym możemy zaufać.

— Znam jednego — oświadczyła Sheida.

— Sieć energetyczna… — z przejęciem wyszeptała Ishtar, patrząc na nieskończoność Sieci. — Sieć energetyczna… wyłącza się.


* * *

Dwaj walczący krążyli wokół siebie ostrożnie, wypatrując otwarcia. Obaj byli tak samo opancerzeni w kolczugi, hełmy, napierśniki i tarcze, w prawych dłoniach swobodnie trzymając proste miecze.

Po chwili bezowocnego krążenia, większy z nich skoczył naprzód z okrzykiem i uderzył własną tarczą w tarczę przeciwnika, usiłując zadać cios ponad nią.

Harry Chambers roześmiał się, cofając się pod naporem tarczy i machając mieczem w bok, by prześliznąć się po krawędzi tarczy większego przeciwnika.

— Na starość robisz się powolny, Edmundzie — zachichotał, tanecznym krokiem wychodząc poza zasięg.

— Ty też — odpowiedział jego przeciwnik, ale musiał przyznać, że w tym stwierdzeniu kryło się trochę prawdy — toczyli z Harrym pojedynki już od lat, ale nigdy jeszcze lżejszy wojownik nie obronił się przed atakiem na tarczę z taką łatwością. — To po prostu oznacza, że muszę bardziej postawić na technikę.

— _ Zero szans — odparł Harry, skacząc do przodu z serią uderzeń. Umieszczał cios za ciosem na tarczy przeciwnika, uważając przy tym, żeby nie uszkodzić klingi na umbie ani okutej metalem krawędzi. Jednak seria uderzeń wywołała pożądany efekt, zmuszając Edmunda do cofnięcia się, pierwszy raz, od kiedy pamiętał. — Jesteś słaby, Edmundzie. Całe to życie w luksusie czyni cię słabym.

— Obawiam się, że masz rację — wysapał starszy wojownik, próbując wyprowadzić własne ataki. Jednak jego uderzenia bez efektu lądowały na tarczy lżejszego przeciwnika i nie był w stanie powstrzymać jego ataków. W końcu potknął się na leżącym luzem kawałku drewna do kominka i opadł na kolano, podnosząc tarczę w górę, by osłonić się przed ciosami.

— Słaby, Edmundzie — krzyknął zadowolony Chambers, był to pierwszy raz, kiedy tak łatwo udało mu się zwyciężyć. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien się cofnąć, ale wciąż nie trafił w przeciwnika dostatecznie silnym uderzeniem, a jedynie serią ciosów w tarczę, wolno niszcząc wzmocnioną sklejkę.

— Tak — wydyszał Edmund, cofając swój miecz. — Przypuszczam, że robię się za stary — mówił dalej, wysuwając równocześnie miecz do przodu, dobrze poniżej zastawy przeciwnika, i wbijając go w jego udo. Trysnęła krew, a Harry Chambers krzyknął z bólu. Nagle wszystko przestało być tym, czym się wydawało.

Dobry Boże, Edmund! — wykrzyknął, padając na ziemię i sięgając ręką do tryskającej rany. — Co ty zrobiłeś ze swoim mieczem!

Pole tępiące miecza powinno nie dopuścić, by tnąc, spowodował jakieś uszkodzenia, choć przeciwnik dostałby pamiątkę w postaci potężnego siniaka. Zresztą do kontaktu nie powinno też dopuścić osobiste pole ochronne Harry’ego, nawet przy jego ograniczonej na czas walki mocy. Żadne z nich się nie włączyło.

— Nic nie zrobiłem — jęknął Talbot, opadając na kolana i chwytając dłoń przyjaciela. — Pokaż mi to.

— To cholernie boli! — krzyknął ranny. — O jakżesz, jak to piekielnie boli!

Edmund oderwał dłoń młodszego mężczyzny i przyjrzał się głębokiemu rozcięciu na zewnętrznej stronie uda. Miecz przebił się przez kolczugę i wyściółkę Pod spodem, a następnie przez mięsień czwórgłowy. Rana bardzo obficie krwawiła, ale nie zagrażała życiu, nie tryskała z niej jasnoczerwona krew tętnicza ani nawet równy strumień z rozciętej żyły.

— To tylko uszkodzony mięsień — stwierdził Edmund, marszcząc czoło.

— To cholernie bolesny uszkodzony mięsień — odpowiedział Harry, siadając, Jako że minęły efekty szoku i zaskoczenia. — Czemu nie otacza jej chmura naprawcza? Czemu to boli?

— Dlaczego ten cholerny miecz w ogóle się przebił? — retorycznie zapytał Edmund. — Służący. — Odczekał chwilę, potem zmarszczył czoło. — Służący!

— Dżinn? — wyszeptał Harry. — O cholera. Dżinn! — Nie było odpowiedzi Żaden głos nie odezwał się z powietrza i nie pojawiła się projekcja.

Edmund rozejrzał się wokół. Byli na placu treningowym za kuźnią, jednym z trzech, którymi dysponował. W końcu pokręcił głową i chwycił mocno Chambersa pod ramię.

— Trzymaj to ręką, a ja pomogę ci się dostać do kuźni.

— Dobra — słabo odpowiedział Harry. — Nie czuję się jakoś szczególnie dobrze.

— To szok — wyjaśnił Talbot, prowadząc osłabionego przyjaciela do budynku, — Musisz się z powrotem położyć. — Najpierw posadził wojownika na ławce, potem położył na podłodze trochę skórzanych płacht i opuścił go na nie.

— Carborundum!

— Nieszczególna sytuacja, co, mięśniaku? — zapytała SI, wystawiając głowę z wielkiego pieca.

— Co się u diabła dzieje? — Edmund gorączkowo usiłował znaleźć coś stosunkowo czystego na zabezpieczenie rany. W końcu zdecydował się na świeży kłębek ścinków badwabiu i przycisnął je do rozcięcia na nodze Harry’ego. — Czemu odpowiadasz, a dżinny nie?

— Sieć nie działa — poinformowała SI. — Rada walczy między sobą. Odciągają do tego całą moc, całą dostępną moc obliczeniową. Ja jestem istotą niezależną.

— Och… cholera — jęknął Harry. — Żadnych nanitów?

— Nie — odparła SI. — Chyba, że ktoś szybko zrezygnuje. Nie jesteście jedynymi, którzy znaleźli się w złej sytuacji, nikt nigdzie nie ma żadnej energii. To oznacza brak jedzenia, wody i światła. Sytuacja już się zaczyna robić nieprzyjemna.

— Przewrót Paula — wymamrotał Edmund, rozglądając się po kuźni.

— Co? — zapytał Harry.

— Sheida powiedziała mi, że Paul może planować przewrót. Omawialiśmy możliwe środki obrony. Carb, po której stronie stoją SI?

— Większość z nich zamierza to przeczekać — szczerze odpowiedziała SI. — Jedyne, co może nas zniszczyć, to Rada działająca w porozumieniu. Którakolwiek frakcja wygra, ostro zemści się na stronnikach przeciwników.

— A ty, po której stronie stoisz? — chciał wiedzieć Edmund, owijając pas skóry wokół uda przyjaciela, by utrzymać w miejscu opatrunek z badwabiu.

— Czytałem manifest Bowmana — jadowicie powiedziała sztuczna inteligencja. — Nie wydaje mi się.

— A czy ja mogę go przeczytać? — poprosił Talbot, wstając.

— Mogę ci go odczytać — odparł Carb. — Ale nie mogę go zmaterializować. Trochę… brakuje mi energii.

— Jak jest źle?

— No cóż… ile masz w zapasie węgla? — zapytała SI.

— Nie tak wiele — przyznał Edmund. — Zbliżamy się do końca cyklu. Ale jeśli zacznę go oszczędzać…

— Jeśli moja temperatura spadnie poniżej ośmiuset stopni Celsjusza, to przepadłem — dobitnie stwierdził Carb. — A raczej należałoby stwierdzić, że zginę. — Będziesz martwy, martwy czy zdezaktywowany?

— Może będę w stanie odtworzyć kilka funkcji, ale nie jestem pewien, czy byłbym w stanie odzyskać pełnię osobowości — przyznała SI. — Można powiedzieć, że prawie martwy i nie do wskrzeszenia bez jakiegoś cudu. Na co chwilowo się raczej nie zanosi. A przy okazji, Sheida obdzwania wszystkich swoich stronników, do ciebie też pewnie zaraz się odezwie.

— Muszę się zająć Harrym — zdecydował Edmund. — Potem iść do wioski. Porozmawiam z nią, kiedy będę musiał. — Odwrócił się do Chambersa i pogroził mu palcem. — Nie umieraj, kiedy mnie nie będzie!

— Spróbuję — słabo odpowiedział ranny.

Edmund potruchtał przez plac, praktycznie nie czując masy zbroi i wszedł przez boczne drzwi do domu. Po przejściu korytarzem dotarł do dawno nie używanego magazynu, otworzył szafkę i zaczął przedzierać się do jej dna. Znalazł tam paczkę i wyciągnął ją. Szybko sprawdził zawartość i pobiegł z powrotem do miejsca, gdzie leżał jego przyjaciel.

— Nie wiedziałem, że znasz jakieś SI — odezwał się do niego Harry, kiedy ponownie przekroczył drzwi kuźni. Ranny wojownik wyglądał odrobinę mniej blado.

— Nie miał raczej wszystkim o tym rozpowiadać — wyjaśnił Carb. — Ale biorąc pod uwagę sytuację…

Edmund rozpiął zbroję Harry’ego i zaczął ściągać mu spodnie.

— Nie wiedziałem, że jesteś zainteresowany — zażartował Chambers, pomagając mu uporać się z ciężką stalą. — Byłoby łatwiej, gdybym wstał.

— Byłoby trudniej, gdybyś zemdlał. — Edmund odciągnął zbroję jak najdalej od rany. Osłona z badwabiu została szybko rozcięta nożem, po czym otworzył zielony plecak i zaczął przebierać w jego zawartości.

— Cóż to wszystko jest? — zapytał Harry z głębokim zainteresowaniem.

— Bardzo stary sprzęt medyczny — odparł Edmund, wyciągając butelkę antyseptyku i jakieś małe, przejrzyste pakiety.

— Będzie bolało — uprzedził, polewając obficie brązowym płynem z butelki ranę i swoje dłonie.

— JEZU CHRYSTE! — wykrzyknął Chambers, praktycznie siadając. Ale mimo wszystko nie odtrącił butelki. — Co to było?

— Coś, co nazywa się betadyna, czego używali w baaardzo dawnych czasach — wyjaśnił Talbot. — Jest w porządku, teraz mówimy o prawdziwie średniowiecznej medycynie — mówił dalej, wyciągając z jednego z pakietów zakrzywioną igłę i długą nić z drugiego.

— Czy to jest to, co mi się wydaje? — jęknął Harry.

— Wolałbyś może wrzącą smołę? — zapytał Edmund. Wyciągnął z torby jakieś klamry i ścisnął ranę, po czym zabrał się za szycie. — To znaczy, to byłoby naprawdę zgodne z epoką. Nie ma to jak miła kauteryzacja na początek dnia.

— Nie — odpowiedział Harry, dysząc, gdy Edmund wiązał pierwszy szew. — Szycie jest w porządku. Antyczne, ale może być.

— Masz bardzo mocno uszkodzony mięsień, stary — ocenił Edmund, zabierając się za kolejny szew. — Przepraszam za to.

— Nie mogłeś wiedzieć — pocieszył go przyjaciel z kolejnym jękiem.

— Najtrudniejsze jest ich wiązanie — skomentował Talbot. — Przez jakiś czas będziemy cię nazywać Sztywniak.

— Edmund, mogę ci zadać pytanie? — zapytał Harry, gdy na jego nodze pojawiał się trzeci szew.

— Jasne.

Czemu trzymasz staroświecki zestaw medyczny?

Edmund zawahał się przez chwilę, potem zacisnął ostatni szew.

— Na wypadek, gdybym znalazł się gdzieś, gdzie nanity nie zajmują się wszystkimi uszkodzeniami.

— Ale jedyne takie miejsce to…

— Edmund Talbot?

Edmund zawirował w miejscu i wycelował miecz, który — jak zdał sobie sprawę — cały czas miał przy sobie, w źródło głosu, którym okazał się być awatar Sheidy Ghorbani.

— Nie — odparł Talbot, dźwigając Harry’ego do pozycji siedzącej.

— Edmund, wiem, że nie stanąłbyś po stronie Paula. On reprezentuje…

— Wiem, co on reprezentuje. Nie staję po jego stronie. Ale także nie zamierzam opuścić tego miejsca. Przekaż to Sheidzie, i jeszcze, że myśli taktycznie zamiast strategicznie. Nie zapomnij jej tego powtórzyć.

— Chciałaby, żebyś został członkiem Rady — powiedział awatar.

— Co to oznacza?

— Zdobyli dodatkowe Klucze w trakcie walki w Sali Rady. Chciałaby, żebyś wziął jeden.

— A niech to diabli — gwizdnął Harry. — Członek Rady.

— Nie — odmówił Edmund po chwili namysłu. — Powtórz jej, że moje miejsce jest tutaj. Zanim zrobimy cokolwiek innego, musimy się odbudować. Ona potrzebuje mnie tutaj. Powiedz jej: strategicznie, nie taktycznie.

— Zrobię tak — odparł awatar, znikając.

— Cóż to u diabła znaczyło? — zapytał Harry, opierając się na starszym wojowniku. — Niech to diabli, ależ to boli.

— No cóż, chodźmy znaleźć ci jakiś anestetyk — zaproponował Edmund. — Na szczęście nastawiłem niedawno trochę likieru z ziarna. Powinien być już dojrzały.

— Brzmi nieźle.

Przekuśtykali do domu, a następnie do kuchni, gdzie Edmund posadził Harry’ego na jednym z krzeseł i zaczął otwierać szafki.

Pierwszą rzeczą, jakiej potrzebujesz, jest uzupełnienie płynów — zaczął, przesuwając butelkę po stole. — W takim razie księżycówka.

— To cudownie — ucieszył się Harry, pociągając głęboki łyk błękitnego napoju. — Wszystko przepadło!


— Na to wygląda.

— Nie mogę wrócić do domu — zauważył Harry, pociągając kolejny łyk.

— Nie, chyba że możesz dojść pieszo do Londynu. Robert budował statki z epoki, nie ze średniowiecza, słupy i barkentyny, tego rodzaju. Może będzie w stanie zawieźć cię do domu.

— Daneh? Rachel?

— Żadnej komunikacji — odpowiedział Edmund, pociągając księżycówki. — Nie mam jak sprawdzić. Przypuszczam, że gdybym przyjął ofertę Sheidy…

— To…

— To się dzieje na całym świecie, wszędzie — zimno stwierdził Edmund. — Nie tylko mojej rodzinie. Wszystkim rodzinom. Pomyśl, jak źle musi wyglądać sytuacja. Jesteśmy w pokoju, który został zaprojektowany do istnienia bez zasilania. Pomyśl o Fukyamie w jego cholernym latającym zamku!

— Au, cholernie celna uwaga. I zostajesz tutaj?

— Przede wszystkim: możesz sobie wyobrazić lepsze miejsce? — Edmund wskazał ręką na budynek. Na zwisające spod sufitu szynki i warkocze cebul. — Gdzie miałbym iść?

— Drogą na południe, szukać Daneh i Rachel?

— Może — westchnął. — Ale… Ludzie wiedzą, gdzie jest to miejsce. Czy zdajesz sobie sprawę, jak to rzadkie, że ktoś może znaleźć miejsce na mapie? Ludzie będą tu przychodzić. Termin jest równie stary jak „niewolnik” i „chłop”, ale będziemy tu mieć „uchodźców”, docierających po istniejących drogach.

— „Wszystkie drogi prowadzana Jarmark.”

— Cholernie blisko wszystkich pozostałych. Więc chciałbyś zostawić tu Myrona czy Tarmaca.

— Nie.

— O to właśnie mi chodziło, kiedy mówiłem, że Sheida myśli taktycznie. O ile jedna ze stron nie wygra natychmiast, to… ta wojna, używając starych terminów, będzie się przeciągać. A jeśli tak, to lepiej, żeby ktoś był na ziemi, zbierając kawałki. Myślę, że moje miejsce jest tutaj, a nie na straży przy jakiejś cholernej elektrowni fuzyjnej.

— A jeśli wygra Paul?

— Wtedy do mnie będzie należała zemsta.

Загрузка...