ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

— Jak leci, Myronie? — zapytał Edmund, siadając koło przyjaciela.

Już od miesiąca czy więcej nie zdarzyło mu się odwiedzić gospody Tarmaca i cieszył się, że zaczynała przygasać początkowa gorączka niezbędnej aktywności. W tej chwili w mieście były jeszcze dwie inne gospody, a Tarmac zaczął obsługiwać bardziej ustatkowanych gości. Edmund rozpoznawał większość jako długoletnich bywalców Jarmarków, a zdumiewająco mało widział w pubie nowych twarzy.

— Całkiem nieźle — odpowiedział farmer. — Mam już pierwszy zbiór ziarna, więc chwilowo możemy przestać się martwić o jedzenie.

— To dobrze — ucieszył się Edmund, gestem prosząc Estrelle o piwo. — Choć martwią mnie zapasy na zimę. Musi być jakiś sposób na to, aby ludzie nie głodowali. Oczywiście oprócz „posiadania” ich — dodał ponuro.

— Widziałem to zastrzeżenie w konstytucji — zmarszczył się Myron. — Nie mogę uwierzyć, że na to pozwoliłeś.

— Zostałem przegłosowany — wyjaśnił Edmund. — Miałem do wyboru albo na to się zgodzić, albo wycofać z całości. Jednak myślę, że kiedy już sytuacja się ustabilizuje, nie będzie to takim problemem, jak się wydaje. Praca niewolna najlepiej sprawdza się pod względem ekonomicznym w sytuacji, gdy praca ma bardzo małą wydajność. Nie mamy do czynienia z prostą techniką średniowieczną. Produktywność robotnika obsługującego na przykład krosna mechaniczne jest o rzędy wielkości wyższa niż kobiety tkającej w do mu. A zbyt wiele zawodów wymaga specjalistycznego szkolenia. Nie wspominając już o ekonomicznych skutkach wolnego rynku pracy i idei. Myślę, że na dłuższą metę wszystkie obszary, które opowiedziały się za pracą niewolną, przekonają się, że ekonomicznie zostają z tyłu, zresztą prawdopodobnie to samo będzie dotyczyć przyrostu populacji. To wtedy zrobi się naprawdę nieprzyjemnie.

— Ale tymczasem? — zapytał Myron.

— Tymczasem robotnicy mają przynajmniej zagwarantowane wyżywienie zimą. — Edmund pokiwał głową. — Czyli więcej, niż mogą być pewni robotnicy najemni w tym mieście. Co mnie martwi.

— Cóż, część zaczęła tworzyć nowe farmy — rzekł Myron. — Myślę, że niektórzy z nich są po prostu szaleni, jeśli sądzą, że z tego wyżyją. Ale z drugiej strony paru na pewno poradzi sobie całkiem dobrze. Będziemy po prostu musieli zastanawiać się nad tym w miarę rozwoju sytuacji.


* * *

Mike uśmiechnął się, kiedy przeszli obok szmacianego znacznika przymocowanego do drzewa.

— To tu, Courtney, to wszystko nasze.

— Nasze i miasta — powiedziała, patrząc na rosnące wszędzie drzewa. — Mamy… czeka nas dużo pracy.

— Ale poradzimy sobie — oświadczył Mike tonem pełnym satysfakcji. Mieli niewiarygodne szczęście na loterii, zresztą głównie dzięki Herzerowi.

Jego los wygrał im jednego z trzech osłów schwytanych w spędzie. Było to niesamowicie cenne zwierzę dla kogoś, kto dysponował klaczami, rodzące się z takiego związku muły mogły uzyskać wysokie ceny. Jednak dla Mike’a i Courtney był to raczej ślepy zaułek. Miasto przejęło jedną piątą wszystkich schwytanych zwierząt i całe mięso z rzeźni, a wiele ze zwierząt trafiło do Myrona Raeburna. Jego silos, który miał zaspokajać potrzeby zdumiewająco dużej liczby klientów nie działającej już firmy „Żywność z Epoki z Raven’s Mill”, wy-karmił społeczność w trakcie najgorszego kryzysu żywnościowego. Jednak nie rozdawał jedzenia, dostarczał je miastu na kredyt.

Courtney wiedziała o tym, ponieważ w trakcie ich nauki u Myrona zaprzyjaźniła się z Bethan Raeburn. Tak więc, o ile Mike nie był pewien, co zrobić z osłem, ona skierowała się do Bethan. Pomimo że traktowała ją prawie jak drugą matkę, doszło do twardych targów. Pozostałe osły trafiły do ludzi, którzy planowali użyć ich do reprodukcji, a jedyny osioł Myrona robił się już stary. Ten wygrany przez Mike’a i Courtney był młody i zdumiewająco rosły, stanowił więc cenne zwierzę.

W końcu stanęło na tym, że Courtney utargowała za niego od Raeburnów młodego woła, koguta i kurę, maciorę, która prawdopodobnie była w ciąży i trochę narzędzi do drewna. Razem z młodym wieprzkiem, którego wygrali jako drugie zwierzę na loterii, oraz pługiem, częściami i liną, które nabyli dzięki połączeniu zaoszczędzonych funduszy i pożyczce Herzera, byli w sytuacji lepszej niż praktycznie wszyscy pozostali pionierzy. Dodatkowo Mike przygarnął bardzo pokiereszowanego rottweilera, którego jedyną wadą zdawała się być olbrzymia przyjacielskość i dziwny lęk przed kotami.

— Byłem tu już kiedyś z McGibbonem — stwierdził Mike, wchodząc na ślad ścieżki prowadzącej od głównej drogi. — Za drzewami jest dobre miejsce na dom Przeszli ścieżynką kilkaset metrów do niewielkiego wzgórza. Ich droga prowadziła obok małego strumyka wypływającego ze szczeliny w zboczu wzniesienia. Courtney rozejrzała się i oceniła teren. Po usunięciu drzew, co wyglądało na dość poważne przedsięwzięcie, ziemia — poza wzgórzem — będzie płaska i dobra pod pług. Jednak na razie czekało ich pierwsze zadanie tego dnia — rozbicie obozu.

Mike zabrał się za mniejsze drzewka w okolicy, ścinając pnie i budując z nich szałas, podczas gdy Courtney odwiązała wołu i wypuściła kury i świnie. Rozrzuciła garść ich cennego ziarna, żeby zwierzęta wiedziały, że będą tutaj karmione, a następnie zajęła się oczyszczaniem terenu, który miał stać się ich domem.

Przez następne kilka tygodni oboje zabierali się do pracy jeszcze przed świtem i nie odpoczywali, jak długo mieli jeszcze jakieś światło. Mike zabierał się do cięższej pracy: ścinał drzewa, zostawiając na miejscu szczyty, przycinał pnie do rozmiarów, przy których dawało się nimi operować, a następnie, zaprzęgając do pomocy wołu, ściągał je na stosy do wyschnięcia. Drugiego wieczora, pracując przy świetle ogniska, wystrugał dla wołu jarzmo, przewiercając je przy użyciu narzędzi wytargowanych od Raeburnów. Wszystko trzeba było zrobić samemu, a jeśli czegoś nie potrafili, musieli się bez tego obejść. Bez żadnej pomocy praca posuwała się powoli, lecz równomiernie. Aby oszczędzić przyniesione ze sobą ziarno, Courtney wędrowała po lasach, szukając tych kilku roślin, o których wiedziała, że są jadalne, podczas gdy Mike ustawiał czasem sidła i zapadnie. Wspólnym wysiłkiem udawało im się zbierać dość pożywienia, które przygotowywali nad ogniskiem.

Wreszcie oczyścili dostatecznie duży obszar, by go obsiać, więc spalił pozostawione na miejscu korony drzew, wypełniając całą okolicę dymem, ale po wypaleniu się ognia ziemię zasiliły popioły, a żar przy okazji zabił kiełkujące już na odsłoniętym terenie chwasty. Przy pomyślnym znaku wiszącego na niebie w dzień księżyca Mike użył wołu i pługa, do którego kupił tylko lemiesz, resztę wykonując z własnoręcznie ściętego drzewa, by otworzyć żyzną ziemię i zasiać ziarno, które, jak mieli nadzieję, umożliwi im przetrwanie pierwszego roku. Courtney przygotowała ogródek warzywny, w którym posadziła kupione nasiona pomidorów, fasoli i innych warzyw, które miały wzbogacić ich dietę. Pierwszy rok sprowadzał się bardziej do siania w celu przetrwania niż na sprzedaż i doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Jednak Mike planował przygotować dość ziemi pod zasiewy, by następnego roku móc sprzedawać nadwyżki.

Nawet po zasianiu kukurydzy wciąż było wiele do zrobienia. Wahał się chwilę, który z budynków gospodarskich jest najważniejszy i powinien być wzniesiony jako pierwszy, ale w końcu podjął decyzję. Z rozciętych kłód zbudował kojec dla kur oraz wybieg dla świń, które przejawiały uciążliwą dla gospodarzy tendencję do oddalania się w las, jeśli nie zamknęło się ich na noc. Przed rozpoczęciem orki musiał zebrać z pola liczne kamienie, które Wykorzystał teraz do zbudowania spiżarni z drewnianym dachem i prostą tamą blisko źródła strumienia. Bez dobrego cementu mocno przeciekała, ale zyskali miejsce, gdzie dało się w chłodzie przechowywać mięso przez dzień czy dwa, kiedy zdarzyło im się mieć nadmiar. Maciora była już zauważalnie w ciąży i mieli nadzieję na spore stadko prosiaczków na jesień. W sumie wszystko wyglądało raczej nieźle.

Wtedy, pośrodku tych przygotowań, zjawił się gość: zatrzymał się u nich Jody Dorsett ze swoją ekipą, łącznie z Emorym. Prowadzili parę wołów.

— Dobry Boże, ciężko pracowaliście — stwierdził Jody, idąc wąską ścieżką do ich obejścia. Rozejrzał się po oczyszczonym z drzew terenie i równych rzędach świeżo kiełkującej kukurydzy zasianej na wydartym z lasu terenie.

— To jedyny sposób, żeby to zrobić — szorstko odpowiedział Mike.

— To jedyny sposób, żeby zrobić to dobrze — ze śmiechem poprawił go Emory, rozglądając się dookoła. Nie byli ze sobą blisko w programie uczniowskim, ale i tak dobrze było zobaczyć znajomą twarz. — Niedaleko stąd urządzili się Earnon i Nergui. Ściął kilka drzew i już posiał, choć słońce dociera do roślin tylko przez kilka godzin dziennie.

— To nie zadziała — ocenił Mike, wskazując na małe pole. — Nie obsiałem tego do samych granic. Kukurydza potrzebuje światła. Był u Myrona, powinien to wiedzieć.

— To Earnon — zdegustowanym głosem stwierdził Jody. — I nawet do mnie nie mów na temat Karlyn. Odeszła i dołączyła do grupy… no cóż, nazywają je Szalone Wiedźmy. Banda kobiet, nie dopuszczają do siebie żadnych mężczyzn, i nie uwierzyłbyś, jak one się urządziły. Ale nie przyszedłem tu plotkować. Mike, chciałbym twojej zgody na coś. Wróciłem do ścinania drzew i wypalania węgla drzewnego. To twoja ziemia, ale chciałbym ściąć część drzew. Jesteś dostatecznie blisko drogi i możemy je spokojnie do niej dociągnąć albo jeszcze lepiej: odtoczyć do strumyka i odciągnąć wołami jak tratwę. W zamian za stratę surowca zyskasz oczyszczoną ziemię. Moim zdaniem to dobry układ. Właściwie, to Earnon jest trochę bliżej, ale…

— Umowa stoi — powiedział Mike.

— Może zjedlibyście z nami obiad? — zaoferowała Courtney. — Znalazłam trochę dzikiej kapusty, a w jedną z pułapek Mike’a złapał się prosiak. Nie zdążymy zjeść całego mięsa, zanim się zepsuje, nie mamy jeszcze wędzarni, a w spiżarni zdołamy je przechować najwyżej dzień czy dwa.

— Będzie mi miło — ucieszył się Jody. — Mam ze sobą kaszę i nieco suszonego mięsa na posiłki, ale trochę świeżego mięsa i zieleniny byłoby miłą odmianą.

— O interesach porozmawiamy po jedzeniu — powiedziała Courtney z uśmiechem. Mike nie odezwał się ani słowem, nie zmienił nawet wyrazu twarzy, ale wiedział, że Jody zostanie tak wzięty w obroty, że zacznie dzwonić zębami.


* * *

Trzy tygodnie później Jody ze swoją ekipą ruszyli dalej. Zostawili po sobie pas oczyszczonej ziemi, prowadzący od głównej drogi aż do gospodarstwa, pięć pięknych pni hikorów i dwa kasztanów, pociętych na belki i zostawionych do wyschnięcia. Oraz pięć buszli węgla drzewnego. Zostawili jedną piątą swojego urobku, ale Mike pomagał im od czasu do czasu, oferując też wołu, kiedy był dostępny, a Courtney przez większość czasu gotowała dla całej ekipy. Jody był w stanie ściąć i odtransportować więcej drewna niż się spodziewał, a Mike i Courtney zyskali kawał ziemi gotowy do posiania. Wszyscy byli zadowoleni z interesu.

Mike nie był jednak pewien, co zrobić ze świeżo oczyszczoną ziemią. Zaczynało się już robić późne lato, szybko rosnąca superkukurydza sięgała już do kolan, a nie miał zbyt wiele innych nasion.

Po długim namyśle zasiał jeszcze trochę kukurydzy, pomimo że nie był pewien, czy dojrzeje na czas, a potem powędrował do miasta, poszukać Myrona Raeburna.

Farmer pracował w swoim warsztacie, a kiedy wmaszerował do niego Mike, podniósł głowę mile zaskoczony.

— Mike, jak wam idzie?

Mike opowiedział mu o ich relatywnym sukcesie i dobrej wieści w postaci wizyty Jody’ego oraz wynikłym w związku z tym problemie.

— Rzecz w tym, że mam teraz kilka hektarów oczyszczonej ziemi, ale nie wiem, co mógłbym tam posiać. I szczerze mówiąc, nie mam ani nasion, ani pieniędzy na ich zakup.

— No to masz problem — przyznał Myron. — Już środek lata. Większość tego, co mógłbyś posiać, nie wykiełkuje, chyba że będziesz miał szczęście i burza ci nawodni teren.

— Przypuszczam, że mógłbym spróbować doprowadzić nawadnianie — zasugerował Mike. — Mam dobry strumień. Ale będzie trochę podmywał teren.

— Istnieje sposób orki, który temu zapobiegnie — wyjaśnił Myron. — Jeśli strumień płynie w odpowiednim miejscu, warto zaorać w poprzek i puścić tamtędy wodę, choć to nie nawodni całego terenu. Kukurydza może się udać. Ale… jak myślisz, ile byłbyś w stanie nawodnić?

— Z tego, co zostało jeszcze nie obsiane, myślę, że z pół hektara — stwierdził po namyśle Mike.

— Wiesz co, to trochę loteria — powiedział Myron. — Ale może uda ci się zebrać plon badwabiu. Jeśli będziesz dobrze nawadniał i trafi się prawdziwe babie lato, żeby go zebrać, bo nie da się robić tego na mokro. Ale jeśli pogoda się utrzyma, zyskasz dobry zbiór, a przynajmniej będziesz miał nasiona. Będę chciał jednej piątej zbiorów i jednej piątej nasion za te, które ci dam.

Mike zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym zmarszczył czoło.

— Nawet nie myśl, o nasyłaniu na mnie Courtney — z szerokim uśmiechem zastrzegł się Myron. — Nie dam jej lepszych warunków.

— Może być — ze śmiechem zgodził się Mike.

— Dorzucę też trochę fasoli — dodał Myron, podnosząc się ze swojego miejsca. — Nie będzie wymagać dużo wody poza posianiem, a możesz ją podlewać ręcznie. I czego nie przechowasz, łatwo sprzedasz w mieście.

Tak więc Mike wrócił z koszykiem pełnym nasion i zabrał się do pracy.


* * *

— Ishtar — odezwała się Sheida w chwilę po materializacji w rezydencji przyjaciółki. — Ładnie tu masz.

Dom mieścił się na szczycie góry w centralnej Tauranii, stylem trzymając się lokalnych wzorów, z luźnym planem otwierającym się na wewnętrzny dziedziniec z fontanną na środku. Podłogę wyłożono kafelkami, a na ścianach umieszczono mozaiki z półszlachetnych kamieni. Przez okna rozciągał się widok na niekończące się, pokryte drzewami góry. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było śladu ludzkich siedzib, ale Sheida wiedziała, że pod przywództwem jej przyjaciółki żyły miliony.

Ishtar zajmowała się w Tauranii mniej więcej tym samym co ona, choć tworzone przez nią społeczeństwo było znacznie bardziej arystokratyczne niż w Norau. Pozycja Ishtar była też zdecydowanie słabsza niż Sheidy, pełniła raczej funkcję uniwersalnego rzecznika praw obywatelskich w różnych społecznościach rejonu, a nie odgrywała formalnej roli prawnej. Ludność tej okolicy nie była zbytnio przywiązana do praw, działając w bardzo nieformalnych społecznościach miast-państw.

Taurania ucierpiała znacznie mniej od innych terenów, ponieważ miała bardzo długie tradycje utrzymywania „naturalnych” społeczeństw oraz dlatego, że wiele domów w okolicy trzymało się tradycyjnych wzorców, skupiając się w małe miasta, a nie tworząc mocno rozproszone społeczeństwa, jak w Norau i Ropazji. Pozwoliło to ludności „upaść” do znacznie stabilniejszych grup. Cały region uległ kiedyś zniszczeniu ekologicznemu od stuleci intensywnej eksploatacji, ale nawet jeszcze przed okresem agresywnego odtwarzania i restytucji ekologicznej czasy Rady przyczyniły się do odbudowania rejonu. Sheida widziała zdjęcia ogołoconych niegdyś gór i potężnych pustyń, ale przez ostatnie parę tysięcy lat region został odbudowany, znów tworząc prawie raj. Co, kiedy doszło do Upadku, było bardzo szczęśliwą okolicznością dla jego mieszkańców.

— Dziękuję — odpowiedziała Ishtar. — Na szczęście Paul nie uznał jeszcze za stosowne zaatakować mojego domu. Mimo wszystko trzymam osłony w gotowości.

— Cóż, mam nadzieję, że go nie zaatakuje — powiedziała Sheida. — Trudno byłoby nam oddać energię. I w tej sprawie właśnie cię odwiedzam. — Wyświetliła wirtualny obraz czegoś, co wglądało jak bardzo duża ważka. — Aikawa wpadł na ten pomysł. Potrzebujemy energii, a wykorzystaliśmy już wszystkie tradycyjne metody. Ale jedno źródło, do którego jeszcze się nie podpięliśmy z powodu jego rozproszenia, to energia słoneczna.

— Ustawianie paneli… — Ishtar zmarszczyła czoło.

— Nie panele — przerwała jej Sheida. — To stworzenie będzie uwalniać nanity. Produkuje je w swoim ciele, a następnie przekazuje je strażnikom środowiskowym, takim jak chochliki i skrzaty. Potrafi się również reprodukować, jest całkowicie naturalne i biologiczne. A nanity przekażą energię tylko osobom dysponującym odpowiednimi protokołami. Tak więc może rozsiewać nanity, które będą gromadzić energię słoneczną i przekazywać ją potrzebującym.

— To bardzo rozproszona forma zasilania — zauważyła Ishtar, przyglądając się owadowi. — I jak to się wpasuje w środowisko? Będą musiały przeżyć samodzielnie.

— No cóż, część energii pochłoną na własne potrzeby. A zjada wszystko to, co normalne ważki. Oczywiście to też będzie gatunek drapieżnika. Przeprowadziłam trochę modelowania środowiskowego i całkiem dobrze się to integruje, a przynajmniej nie ma wpływu destabilizującego.

— Jak proponujesz je rozprzestrzeniać? — zapytała Ishtar. — I co sądzą o nich nasi mali przyjaciele? — dodała, wskazując na owiniętą wokół karku Sheidy jaszczurkę.

— On uważa je za ofiarę — zaśmiała się Sheida. — I można im przekazać dodatkową energię, nakazując dolecieć do określonych miejsc na ziemi. Tak więc stosunkowo łatwo jest je szeroko rozpowszechnić. Ale gdybyś mogła je zacząć tu hodować, a Ungphakorn w Soam, ja w Norau i tak dalej…

— Czy Sojusz Nowego Przeznaczenia może korzystać z tej energii?

— Nie, nie przekazują jej do Sieci. Można im tego zabronić. Ale Sojusz może nas naśladować. Mogę sobie wyobrazić, że będzie dochodzić do walk o nasłonecznione tereny, ale to daleka perspektywa. Musimy najpierw rozpowszechnić nanity.

— Hmmm — mruknęła Ishtar, zamykając oczy. — Na dłuższą metę może to nawet bardziej przysłużyć się Paulowi. Ma więcej terenów niż my i więcej z nich w obszarach o wysokim nasłonecznieniu. Czy to interferuje z fotosyntezą?

— Nie — zapewniła ją Sheida. — Pochłaniają kompletnie różną długość fali. I oczywiście nie mogą się same replikować. Więc będą się rozprzestrzeniać wolno, niezależnie od wszystkiego. Ostatnia rzecz to fakt, że się odpychają, nie zajmą więcej niż dziesięć procent metra kwadratowego, i to w maksymalnych odległościach od siebie. Nie chcę, żeby cały świat wyglądał jak pokryty kurzem.

— Dobrze — zgodziła się Ishtar. — Wezmę trochę tych stworzeń i je rozprowadzę. Zacznę na Południowych Bagnach. Powinno im się tam podobać.

— Czy doszłaś może do tego, kto dostarcza Paulowi energii? — zapytała Sheida.

— Jeszcze nie — przyznała Ishtar. — Muszę wysyłać biologicznych zwiadowców podobnych do tych twoich owadów, żeby spróbowały zlokalizować wszystkich członków rady nadzorczej Wolfa 359. Skierowałam je do ich ostatniego znanego położenia, a potem mają spróbować każdego odnaleźć. Idzie to bardzo powoli, jak dotąd udało mi się ustalić, że sześcioro z nich zginęło albo tuż przed, albo zaraz po Upadku. Do innych jeszcze nie dotarłam.

— No cóż, informuj mnie — poprosiła Sheida. — Mam dziwne uczucie, że jeszcze nas to ugryzie w tyłek.

Загрузка...