ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI

McCanoc odbił się od niewidzialnych ścian swego więzienia i prychnął wściekle na dwie kobiety.

— Napraw mnie! — zażądał ze swego miejsca na ziemi. Wyleczono wszystkie jego rany oprócz jednej, a teraz nie był w stanie sięgnąć wyżej niż pozycja siedząca, którą mógł osiągnąć przez podciągnięcie się na rękach. Znów uderzył pięściami o pole siłowe i wrzasnął.

— NAPRAW MNIE!

— Trudna sprawa — jadowicie stwierdziła Daneh. — Dużo uszkodzeń.

— Wiesz co, Dionys — z uśmiechem odezwała się Sheida — mam propozycję. Jeśli przekażesz nam pełnomocnictwa do Projektu Terraformacji Wolfa, zastanowię się nad tym. A jeśli tego nie zrobisz, oddam cię Edmundowi.

— Och, nie — powiedziała Daneh, z błyskiem w oku podtrzymując swój brzuch. — Dasz go mnie. Wiem dokładnie, gdzie znajdują się wszystkie zakończenia nerwowe. I jak utrzymać go przy życiu przez długi czas, nawet po tym, jak zostaną… uszkodzone.

— Nie zrobiłabyś tego — zaprzeczył McCanoc, a potem głośno przełknął ślinę. — Jesteś lekarzem!

— Albo, jeśli dasz mi trochę energii, zmienię go w kobietę — kontynuowała Daneh. — Złapaliśmy sporą liczbę jego orków. A oni są okropnie znudzeni.

— Mam pomysł — oznajmiła Sheida. — Może pójdziemy się zastanowić nad innymi rzeczami, które możemy z nim zrobić, a Dionys zastanowi się, nad czym my będziemy myślały. I nad naszą propozycją. Która oferuje mu przeżycie pełnego, naturalnego czasu życia. To wszystko.

— A co z moimi nogami? — prychnął Dionys. — Co z nimi?

— Nie bardzo widzę, po co miałyby być ci potrzebne w izolacji — odparła Sheida i kobiety wyszły z szopy.

Budynek znajdował się po drugiej stronie Wzgórza, z dala od ciekawskich oczu z miasta. Większość mieszkańców Raven’s Mill i okolic zebrała się w mieście na wielką imprezę z okazji pokonania sił Dionysa. Wszędzie też rozpowszechniano wiadomość o schwytaniu i uwięzieniu McCanoca oraz o tym, żel ich baron Edmund był nikim innym, jak Karolem Wielkim z Anarchii.

Gdy kobiety przechodziły przez ścianę, kiwając głowami strażnikom rady miasta utrzymującym z dala ewentualnych ciekawskich, Daneh ze smutkiem] potrząsnęła głową.

— Nie sprawiło mi to tyle przyjemności, ile się spodziewałam — powiedziała, zatrzymując się, by odzyskać oddech.

— To dlatego, że jesteś dobrym człowiekiem — zgodziła się Sheida. — I niezależnie od tego, jak go nienawidzisz, torturowanie go, nawet słowne, jest wbrew twojej naturze.

— Ale jeśli będziemy mieli energię, będę mogła wyleczyć Bast — stwierdziła Daneh, w równym stopniu do siebie, co do idącej obok niej kobiety. — I Herzera, on praktycznie nie ma już dłoni. I miło byłoby mieć jakieś wsparcie medyczne, i kiedy to się zdarzy — dodała, gładząc się po brzuchu.

— Wiem — odpowiedziała Sheida. — Tarcza jest podłączona do sieci energetycznej i odeprze wszystko, co mógłby na nią rzucić Paul. Mam nadzieję. I liczę na to, że Chansa nawet nie będzie zdawał sobie sprawy, że jest w kłopotach do chwili, aż skłonimy Dionysa do zmiany pełnomocnika, po czym po prostu zakopiemy go gdzieś głęboko, w bezpiecznym miejscu, z którego nie da się uciec. Myślę o wnętrzu góry. Może bąblu magmy.

— Ale… i tak mi się to nie podoba.

— Tak, nie powinno — z ponurym parsknięciem zgodziła się Sheida. — Myślę, że powinnyśmy pozwolić mu mięknąć przez kilka godzin, a tymczasem pójść na zabawę.

— To pewnie jeden ze sposobów na zapomnienie. — Daneh spojrzała na siostrę. — Wiesz co, tym razem to ty będziesz grać piękną, a ja mózgowca.

— Uważaj. Wiesz, co stało się kiedy zrobiłyśmy tak ostatnio!

— Tak, wyszłam za Edmunda… Karola… Szlag, kobieta powinna znać imię mężczyzny, którego kocha! — Zatrzymała się nagle i uśmiechnęła szeroko. — Zapomnij o imprezie, chodźmy znaleźć Edmunda. To najlepsze towarzystwo w mieście.

— Zgadzam się.


* * *

Rachel smutno przeciskała się przez tłumy na ulicy, kiedy usłyszała, jak ktoś ją woła. Miasto było nabite świętującymi, z których wielu stanowiło zwycięzców niedawnych bitew. Była tam milicja w swoich różnobarwnych zbrojach, łucznicy i Panowie Krwi. Nikt z nich nie musiał sam płacić za drinki, jako że ostrożnie dotąd wydzielane alkohole wyciągnięto i całe miasto uznało, że to doskonała okazja do Jarmarku.

Jednak dziewczyna nie miała tu nikogo. Jej ojciec i matka cały dzień zachowywali się… dziwnie, rozmawiając półgłosem, a kiedy poszła odwiedzić w szpitalu Herzera, przekonała się, że całkowicie samowolnie i bez pozwolenia przeniósł się do łóżka obok Bast. Kiedy weszła, oboje pogrążeni byli w ożywionej konwersacji, ale przywitali ją i próbowali nakłonić do zostania. Herzerowi trzeba było amputować dłoń, ale jej ojciec już zaoferował się zrobić dla niego protezę, która umożliwi mu trzymanie tarczy. Deann nie miała tyle szczęścia, zmarła na wozie w drodze do miasta mimo wszystkiego, co Rachel zrobiła, żeby ją uratować.

Chciała zostać i porozmawiać z nimi, dwójką jej najlepszych przyjaciół w mieście. W końcu uznała, że bardziej będzie im przeszkadzać i wymknęła się, by znaleźć sobie kogoś innego do towarzystwa.

Zatrzymała się i rozejrzała, dostrzegając przeciskającego się przez tłum białego, choć nieco przybrudzonego podróżą jednorożca.

— Barb? — zapytała.

— Rachel! — pisnął jednorożec. — To rzeczywiście ty! Och, tak się cieszę, że cię widzę, miałam takie okropne przeżycia!

— Naprawdę? — zdziwiła się Rachel. — Cóż takiego mogło się przydarzyć jednorożcowi? To znaczy, no wiesz, możesz paść się trawą, prawda?

— Zostałam złapana przez tego okropnego McCanoca — jęknął jednorożec, z oczami wypełnionymi łzami. — I och! To było okropne. Te rzeczy, do których mnie zmusił!

Mózg Rachel w tym momencie odmówił posłuszeństwa, ale zdołała nie poprosić Barb o podzielenie się swoimi doświadczeniami. Ale na ile znała McCanoca, to jej… koleżanka mogła faktycznie mieć za sobą ciężkie przejścia.

— Przykro mi, Barb — zdołała w końcu powiedzieć Rachel. — Wielu ludzi cierpiało przez Dionysa. Ale teraz to już skończone.

— Ale ja wciąż żyję — pisnęła Barb. — Co będzie, jeśli on ucieknie?

— -Nie ucieknie — zapewniła ją Rachel. — A jeśli czegoś spróbuje, tata go zabije.

— Dobrze — odpowiedziała Barb. — Ale przynajmniej spotkałam po tym miłego faceta.

— Och? — zaskrzeczała Rachel, a potem odchrząknęła. — Och?

— Tak, i potrzebuję przysługi. Czy mogłabyś mi w czymś pomóc?

— Jasne — słabo odparła Rachel, idąc za jednorożcem przez tłumy poza miasto.

Przeszły przez rzekę i zbliżyły się do zagrody dla koni, a Rachel skrzywiła się, gdy Diablo zarżał i przytruchtał do płotu, parskając na Barb.

— Wiem, co sobie myślisz, Rachel — smutno powiedziała Barb. — Ale jest dla mnie miły, nie próbuje dobierać się do mnie poza rują i sprawia, że inne konie dają mi spokój. A tak naprawdę już nigdzie indziej nie pasuję.

— W porządku — zgodziła się w końcu Rachel. — Rozumiem.

— Ale… Nie potrafię otworzyć bramy — wyjaśniła Barb. — A wyrzucili mnie stamtąd dziś po południu.

— Zajmę się tym. — Rachel otworzyła bramę tylko na tyle, żeby jej przyjaciółka mogła dostać się do środka. — Dopilnuję, żeby wiedzieli, jak… się tobą zaopiekować.

— Dopóki w okolicy będzie Diablo, nic mi nie będzie — odpowiedziała Barb. — Do widzenia.

— Rachel przyglądała się, jak para galopem oddala się od bramy i zatrzymuje dalej, pogryzając trawę. Od czasu do czasu Diablo pocierał się łagodnie o swoją… partnerkę, a Barb gładziła go po boku długim rogiem. W końcu Rachel uznała, że na miłość nie ma gotowego przepisu.

— A gdzie ja znajdę swoją? — zapytała się smutno, wracając w mroku z powrotem do miasta.


* * *

W ciemności McCanoc gotował się ze złości i od czasu do czasu walił pięścią w pole siłowe, czego jedynym efektem były stłuczenia i delikatna poświata.

Czemu chcieli od niego zmiany pełnomocnika w projekcie terraformacyjnym? Chansa ustawił to jeszcze przed Upadkiem, ale kiedy już do niego doszło, przyjął, że energia została skierowana do ogólnej sieci i zablokowana tak jak reszta. Z pewnością nie był w stanie przywołać nawet swojego dżinna.

Ale może jednak energia była dostępna. Nie próbował bezpośrednio do niej sięgnąć. A Chansa zdecydowanie nie odbierał jego wezwań.

W końcu zamknął oczy i wyciągnął przed siebie dłonie.

— Matko, jako jedyny ocalały członek rady zarządu Projektu Terraformacyjnego Wolfa 359 domagam się użycia energii przechowywanej dla projektu. Użyj całej energii niezbędnej do zniszczenia tej tarczy!

Matka przez chwilę rozważała żądanie, a następnie mu się podporządkowała.


* * *

Kula ognia uniosła w powietrze fragment wzgórza i rozrzuciła go na wszystkie strony. Większość energii poszła na zneutralizowanie tarcz, a Matka planowała użyć minimum wymaganej mocy. Jednak drobna jej część, odpowiadająca mniej więcej wybuchowi o sile dwóch kiloton, uciekła. Na miasto spadł deszcz kawałków skał i fragmentów drzew, zabijając i raniąc wielu świętujących.

Słysząc potężną eksplozję Edmund, Daneh i Sheida pospiesznie wypadli przed dom i zobaczyli resztki opadających na miasto śmieci.

— Niech to szlag! — zaklęła Sheida. — Matko, tu Członek Rady Sheida Ghorbani. Czy Dionys McCanoc żyje czy zginął?

— Dionys McCanoc zginął — rozległ się głos z powietrza. Daneh do końca życia nie była pewna, czy rzeczywiście usłyszała w nim satysfakcję.

— Co stało się z energią projektu Wolf 359? — zażądała Sheida.

— Energia została zablokowana — odpowiedziała Matka. — Do czasu, aż zbierze się quorum udziałowców lub ich spadkobierców i wybierze nową radę albo Rada głosami dwunastu członków zdecyduje o skierowaniu jej do innych celów.

— A niech to ogień piekielny pochłonie — wykrzyczała Sheida, odchodząc, by sprawdzić zniszczenia. Po zaatakowaniu tarcze pochłonęły znaczącą część dostępnej energii, ale żadna z tarcz nie uległa zniszczeniu. Co zawdzięczali głównie temu, że w tej samej chwili spadła moc ataków na nie. Stało się jasne, że Matka odcięła dostępną Paulowi energię dokładnie w chwili śmierci McCanoca. Przez chwilę na jej twarzy rysowała się furia, ale potem westchnęła tylko z rozczarowaniem.

— Hej, spójrz na to od dobrej strony. — Daneh z żalem potrząsnęła głową. — Teraz nie będę musiała nienawidzić cię przez resztę życia za to, że pozwoliłaś mu żyć.

— Bardzo zabawne — ze śmiechem odpowiedziała Sheida. — Bardzo, cholera, śmieszne.

— No cóż, wszystko jedno. — Daneh wzruszyła ramionami. — Muszę się dostać do miasta. Ludzie będą potrzebować mojej pomocy.

— Jesteś pewna, że powinnaś? — zapytał Edmund. — Zbliża się twój czas.

— Zajmowałam się rannymi z bitwy. Mogę zająć się i tymi. Choć doceniłabym pomoc w dostaniu się do szpitala.

— Pójdę z tobą — zaoferował się Talbot, ściągając ze stojaka pelerynę i zakładając ją na jej ramiona. — Jeśli nie z innego powodu, to żeby się upewnić, że nie zrobisz sobie krzywdy. Albo naszemu dziecku. Sheida?

— Muszę iść — odparła członkini Rady. — Po mojej stronie też zostało sporo sprzątania. — Spojrzała na wzgórze, które znów było czarne w świetle księżyca i westchnęła. — A byliśmy tak blisko.

— Nie bądź taka pewna — odpowiedział Edmund, zakładając własną pelerynę. — Gwarantuję, że nie miałoby to znaczenia, historia nigdy nie skręca na drobiazgach. A każdy, kto twierdzi coś innego, usiłuje ci coś sprzedać.

Загрузка...