ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

Sheida, marszcząc czoło, przyglądała się leżącemu przed nią dokumentowi. Zużyła zdecydowanie za dużo energii na w pełni wirtualne spotkanie delegatów ze wszystkich proto-Wolnych Stanów, ponieważ była to ostatnia szansa na wniesienie poprawek do dokumentu. Jutro zostaną wykonane kopie i przekazane poszczególnym stanom, z wykorzystaniem długich i czasem niebezpiecznych dróg. Marszczyła czoło, ponieważ ostateczny dokument zawierał jej zdaniem zbyt wiele kompromisów.

— Zanim przejdziemy dalej, chciałabym coś skomentować — powiedziała, podnosząc dokument. — Zgadzam się z Edmundem, że długoterminowe konsekwencje utrzymania zmian pozwalających lokalnym rządom na wprowadzenie pracy niewolnej i stworzenie klasy arystokratycznej będą bardzo poważne. Jedyne pytanie brzmi, czy wywoła to natychmiastową wojnę domową, czy dojdzie do niej dopiero w odległej przyszłości. Chciałabym jeszcze raz przedyskutować te punkty. Szanowny reprezentant Chitao.

W Chitao najwyraźniej doszło do jakichś walk o władzę, ponieważ dwukrotnie zmieniali przedstawiciela, za każdym razem wprowadzając kogoś bardziej zdeterminowanego na wprowadzenie zmian. Miasto leżało na przecięciu szlaków handlowych i już zaczęło rozszerzać swoje zaplecze polityczne, także dwóch innych reprezentantów z tamtego rejonu poparło ich żądania, podobnie jak część innych społeczności rozproszonych w całym Norau. Podział zdawał się nie mieć podłoża geograficznego, skupiając się raczej w okolicach, w których kiedyś znajdowały się większe miasta dawnej Unii Północnoamerykańskiej. Nie popierał tego nikt z przedstawicieli nowych miast-państw, takich jak Raven’s Mill i Warnan. Ale większość populacji, wciąż skupionej w rejonach północno-wschodnich i na dalekim zachodzie, faworyzowała prawa zezwalające na obowiązkową pracę.

— Ludzie, których reprezentuję, nie zechcą dołączyć, jeśli nie zostanie utrzyma na zgoda na wprowadzenie pracy przymusowej — zaczął, wstając, reprezentant Chitao. — Kiedy doszło do Upadku, wielu nie potrafiło lub nie chciało zrozumieć, że praca stała się koniecznością. Ci, którzy to zrozumieli, szybko stali się znaczącymi obywatelami. Jednak zachowują swoje znaczenie dzięki własnemu wysiłkowi. Osoby, które nie chcą pracować tak ciężko, pragnęły powrócić do dni, kiedy Sieć dawała im wszystko, czego potrzebowali do przeżycia. Ale Sieci już nie ma. Muszą na uczyć się pracować pod nadzorem wykwalifikowanych specjalistów. Zbyt często w naszym rejonie dawali z siebie jedynie minimum, tyle tylko, by napełnić własne żołądki, i to się działo na szkodę całej społeczności. Nie myślą o przyszłości i nadchodzącej zimie, kiedy nie będzie powszechnie dostępnej żywności, a jedynie to, co zostanie zgromadzone i zabezpieczone. Dawanie takim ludziom pełnego głosu oznaczałoby, że mogą przegłosować dla siebie chleba i igrzysk, co stanowi największe niebezpieczeństwo grożące społeczeństwu demokratycznemu. Co więcej, będą głosować, by w chudych czasach odbierać bogatym, ludziom, którzy dzięki swojej ciężkiej pracy przygotowali się na niedostatki.

Mężczyzna wyraźnie usztywnił swoje stanowisko.

— Dzięki… odfiltrowaniu tych głosów przez ludzi rozumiejących konieczność ciężkiej pracy i poświęcenia obowiązkom redukuje się niebezpieczeństwo przegłosowania żądania nadmiernej opiekuńczości społecznej. My z Chitao oraz społeczeństw Mican, lo, Nawick i Boshwash zdecydowanie odmawiamy dołączenia do Unii, jeśli zostaniemy zmuszeni do zdania się na łaskę tych, którzy uważają, że należy im się miłosierdzie innych. Jeśli, lub kiedy, nauczą się wartości pracy, albo jeśli zrozumieją to ich dzieci, istnieją zapisy umożliwiające im osiągnięcie poziomu pełnego obywatelstwa. Jednak do tego czasu, mrówka przygotowująca się do zimy nie zamierza przyjmować rozkazów od konika polnego, który spędza czas na rozrywkach. — Skłonił się wirtualnym zebranym i zajął swoje miejsce.

Sheida z niezadowoleniem kiwnęła głową, a następnie gestem poprosiła o zabranie głosu reprezentanta Westfalii.

Jak zwykle ubrany był w zbroję i podniósł się z miejsca przy akompaniamencie zgrzytu blach.

— Wysłuchałem debat dotyczących zapisów odnośnie arystokratycznej izby wyższej. Istnieją ludzie, którzy argumentują przeciw jej wprowadzeniu, twierdząc, że cała władza powinna zostać przekazana w ręce ludzi wszystkich stanów. Jednak pomyślcie o historii demokracji. Zawsze zdarzały się czasy, kiedy demokracje poddawały się żądaniom tłumów. Proponowane ciało ma służyć właśnie ograniczaniu tego rodzaju chwilowych i krótkowzrocznych pasji. Ponadto wykazano, że samo posiadanie przedstawicieli z dużych obszarów geograficznych w dłuższym okresie sprawowania obowiązków nie wystarczy. Mimo wszystko potrafią oni ulegać żądaniom tłuszczy. Muszą, choć jednym okiem, zwracać uwagę na ich żądania, ponieważ w innym wypadku stracą swoje stanowiska. Jednak często tego rodzaju chwilowe namiętności nie leżą w dobrze pojętym interesie społeczeństwa. Demokracje działają najlepiej, kiedy podlegają starannemu filtrowaniu. To po prostu bardzo silny filtr, a nie odrzucenie demokracji.

Przedstawiciel Westfalii również twardo obstawał przy swoim.

— Co więcej, proponowane przez nas ciało nie stanowi po prostu reprezentacji arystokratów. W jej skład będą wchodzić, z pełnym prawem głosu, wybrani przedstawiciele stanów, podobnie jak ludzie, którzy zostaną wybrani za zasługi w pracy dla społeczeństwa. Dodatkowo pozycja arystokratyczna będzie traktowana elastycznie. Rodziny… wymierają. Członkowie będą odchodzili na ubocze i wprowadzać się będzie nowych członków. Co więcej, w miarę jak wraz ze wzrostem terytorialnym rosła będzie liczebność ciała, będą w nim uwzględnia ni dodatkowi członkowie zarówno ze strony arystokratycznej, jak i służb cywilnych. Będzie to elastyczne ciało, zmieniające się z czasem, ale stale stanowiące przeciwwagę do chwilowych pasji, tak często powodujących upadek społeczeństw demokratycznych. — Skłonił się grupie i usiadł.

— Edmund Talbot, szanowny reprezentant Raven’s Mill, spróbuje teraz obalić te argumenty — powiedziała Sheida, kiwając w jego stronę.

Edmund westchnął i podniósł się z miejsca, doskonale zdając sobie sprawę z daremności jego wysiłków.

— W ludzkich piersiach zdaje się kryć coś, co kocha niewolnicze łańcuchy — powiedział, rozglądając się po zgromadzeniu. — Albowiem o tym właśnie rozmawiamy, niech nie będzie co do tego wątpliwości. Zarówno szanowny reprezentant Chitao i równie szanowany przedstawiciel Westfalii mówią prawdę. Każde społeczeństwo demokratyczne narażone jest na niebezpieczeństwo ulegania bezmyślnym pasjom chwili, niezależnie od tego, czy będzie to żądanie chleba, czy podżeganie do czy przeciw wojnom. A filtrowanie tych pasji stanowi właśnie esencję demokracji reprezentatywnej. Jednak proponowane z takim uporem przez moich adwersarzy filtry wcale nimi nie są, są kajdanami nakładanymi nam i naszym dzieciom. Reprezentant Chitao mówi o trwałej klasie niższej, i nie miejcie złudzeń. Kiedy tylko dług przymusowej pracy będzie mógł być przekazany z pokolenia na pokolenie, nie będzie przed tym ucieczki innej niż bunt lub śmierć. A który z tych niewolników, urodzonych w niewoli i tak umierający, będzie następnym Waszyngtonem, Tsukyą czy Assamem? Jak rozwiną swój potencjał, jeśli jedynym ich wyborem, uświęconym przez prawo, pod którym złożymy nasze podpisy i poświadczymy honorem, będzie niewolnicza praca, dzień za dniem, na polach czy w fabrykach swego pana?

Edmund Talbot ciągnął dalej.

— Jeśli chodzi o dziedziczną arystokrację, nigdy nie było wątpliwości co do tego, czy wytrzymała test czasu. Szacowny reprezentant Westfalii mówi o „opieraniu się tiumom”, ale któż, jak nie senat, protestował przeciw działaniom Scipio Afrykańskiego w trakcie Wojen Punickich? I któż, jak nie tłum, go poparł? Wielokrotnie w historii tego rodzaju ciała działały nie w długoterminowym interesie państw, lecz z korzyścią i dla dobra małego, samowybierającego się ciała, pragnącego zachować władzę dla siebie. Porażki późnej Unii Północnoamerykańskiej nie wynikły z działań tłumów, ale z faktu, że niektóre z ich partii politycznych zrobiły się tłuste, bogate i zaczęły de facto stanowić arystokrację bogaczy. Bogaczy tak oderwanych od rzeczywistości, że nie potrafili dostrzec katastrofy nadciągającej na wielu frontach. To samo można powiedzieć o Unii Ropazyjskiej, której biurokracja stała się z czasem praktycznie dziedziczna i zawsze sama siebie wybierała. Oderwała się tym samym od rzeczywistości i szybko osiągnęła masę krytyczną. Na koniec Talbot złożył deklarację.

— Jeśli chodzi o mnie oraz reprezentantów Overjay i Kalina dołączymy do Unii. Ale wiedzcie o tym, że w naszych granicach każdy jest wolny, może działać, głosować i chwytać wszelkie skarby i szczęście, jakie dopuszczalne są prawem. Jeśli czyjkolwiek „poddany” osiągnie nasze ziemie, będzie wolny i będziecie musieli wysłać armię, żeby go odzyskać. Co więcej, nie tylko zniesiemy narzuconą nam opończę arystokracji, ale całkowicie odrzucamy jej ideę!

Sheida kiwnęła głową, gdy siadał, wbijając ogniste spojrzenie w przedstawiciela Chitao, i uniosła dłoń.

— Kwestie arystokracji i obowiązkowej pracy są ostatnimi pozostałymi. Będziemy teraz głosować nad poszczególnymi poprawkami w celu ustalenia, które zostaną zatwierdzone, a które odrzucone. Proszę o głosowanie w kwestii pracy wymuszonej na terenach, które chcą ją wprowadzić przy równoczesnym zabronieniu jej na terytoriach jej nie popierających.

Tak jak się tego obawiała, poprawka została przyjęta. Po prostu było więcej przedstawicieli popierających ją, niż tych, którzy ją odrzucali. Zastanowiła się, czy nie pozwoliła czasem na zbyt wiele kompromisów czy nie zaprosiła na to spotkanie miast, które nie powinny się tu znaleźć. Ale potrzebowała wszystkich sojuszników, jakich mogła zebrać. A w tej chwili oznaczało to konieczność zgody na niewolnictwo. Jeśli taki był koszt, trudno.

— Poprawka zostaje przyjęta — oświadczyła smutno, patrząc na Edmunda, który tylko wzruszył ramionami.

— Proszę o głos w sprawie przyjęcia poprawki dotyczącej stworzenia izby wyższej parlamentu, zawierającej akceptację arystokracji dziedzicznej i istnienia osób o dożywotnich stanowiskach.

Znów większość głosowała za poprawką, choć margines był większy niż w poprzednim głosowaniu. Zaciekawiło ją, czy wynikało to z faktu, że przedstawiciele zdawali sobie sprawę, że najprawdopodobniej to oni pierwsi zajmą stanowiska.

— Niniejszym przyjęto konstytucję — ogłosiła przez zaciśnięte zęby. — Kopie zostaną natychmiast przygotowane i wypuszczone do obiegu. Kiedy kopia do trze do waszego terytorium, powinniście podjąć nad nią dyskusję w ramach waszego systemu prawnego i przekazać nam, czy ją zatwierdzacie. Ale to jej ostateczny kształt, każda społeczność, która zdecyduje się na odrzucenie jej, skazuje się na rezygnację z naszego wsparcia i nie może liczyć na pomoc ze strony Wolnych Stanów. Albo mnie — dodała, patrząc na Edmunda.

Edmund zmarszczył brwi, ale kiwnął głową i zachował spokój.

— Dziękuję wszystkim za przybycie — Sheida skłoniła się i odesłała wszystkie wirtualne postacie z wyjątkiem Edmunda. — Zamierzasz to odrzucić? — zapytała.

— Nie — odpowiedział po chwili. — Ale mówiłem poważnie odnośnie niewolników, którzy dotrą do Overjay. I zabiorę swoje legiony do cholernego Chitao, jeśli tego będzie trzeba, żeby to zrozumieli.

— Jak się rozwija twój „legion”? — zapytała.

— To nie jest nawet centuria — przyznał. — Ale dobrze sobie radzą.

— Cóż, jako królowa, będę miała decydujący głos w zakresie obsadzenia stanowisk w gabinecie — stwierdziła. — Chciałabym, żebyś został ministrem wojny.

— Nie — zaoponował Edmund. — Chcę dowództwa polowego. Nie uwierzysz, do jakiego stopnia mam dość i niedobrze mi się robi od siedzenia za biurkiem.

— Przecież to właśnie ty powiedziałeś mi, żeby myśleć strategicznie, nie taktycznie — przypomniała mu.

— Ależ myślę strategicznie. Tak się składa, że nie mam wątpliwości, że jestem najlepszym generałem, jakim w tej chwili dysponujesz. Głupotą byłoby zwalanie na mnie odpowiedzialności za tworzenie armii. To praca dla wojskowego menedżera. Jak długo będzie dość mądry, by pozwolić wykonywać pracę profesjonalistom.

— Jakieś sugestie?

— To będzie zależało od tego, kto zostanie premierem — przyznał. — Ale sugerowałbym Spehara. Nie jest nawet w części tak dobrym dowódcą ani strategiem, za jakiego się uważa. Ale zaakceptuje niesubordynację z mojej strony albo stłukę mu łeb na miazgę moim młotem.

— Mogę to sobie wyobrazić — zgodziła się. — No, idź Edmundzie. I przekaż moje pozdrowienia Daneh. A przy okazji, jak sobie radzi?

— Lepiej w kwestiach mentalnych. Ale ciąża zaczynają przyhamowywać.

— Ciąża, fuj — skomentowała Sheida.

— Hmmm, królowo? — Z uśmiechem zaczepił ją Edmund. — Znasz zasadniczy obowiązek panującego, prawda?

— Tak, znam. Dlatego właśnie powiedziałam/wy.

— Planujesz urodziny z ciała czy replikator? — zapytał, robiąc poważną minę.

— Do tego jeszcze daleko — odgryzła się Sheida. — O ile się nie sklonuję, muszę znaleźć drugiego dawcę genów. Masz jakieś plany na weekend, Edmundzie? — uśmiechnęła się kokieteryjnie.

— Spróbuj czegoś, a Daneh cię zabije — odpowiedział, krzywiąc się. — Muszę wracać.

— Dobrej zabawy ze swoją armią — życzyła mu Sheida i machnęła ręką. — I pamiętaj o mojej propozycji.


* * *

Nastąpiły kolejne tygodnie szkolenia. Rano nauka walki mieczem, rzucania pilum i manewrowanie tarczą podczas marszu w formacji, a walka mieczami i pilum po południu. Walka mieczem była prosta, składała się głównie z serii niemal mechanicznych cięć i pchnięć. Przygotowali drewniane słupy owinięte sianem i rąbali je i dźgali tak, że mieli wrażenie, iż odpadną im ramiona.

Pila również wykorzystywane były w bardzo zdyscyplinowany sposób. Jeśli używano ich jako włóczni w szyku, należało wysuwać je w odpowiednich chwilach. Trening polegał na wykorzystaniu dużej konstrukcji z drewnianych tarcz na saniach. Serż stawał na saniach, które i tak były bardzo ciężkie, a oni mieli za zadanie, maszerując, pchać je w tył. Rzucanie też odbywało się przepisowo, a technika polega-na przygotowaniu się, a następnie rzucie na komendę. Pod koniec szkolenia czuli ^jak automaty wojskowe, a Herzer przypuszczał, że dokładnie o to chodziło.

Nauczyli się tworzyć skomplikowane formacje na podstawie sygnałów przekazywanych trąbką, flagami, ustnych rozkazów. Tworzyli rzędy, czworoboki i kliny. Szturmowali wyimaginowanych przeciwników i siekli kukły. Cały czas ćwiczyli mięśnie, z czasem dźwigając coraz większe ciężary i pracując na skonstruowanych z drewna przyrządach gimnastycznych. Doszli do stanu, kiedy woleli długie marsze terenowe, ponieważ mniej czasu poświęcali wtedy na musztrę. Walczyli, dekuria przeciw dekurii i pojedynczo. A kiedy przyszedł na to czas, połączono ich z łucznikami.

Widywali ćwiczących łuczników. Od czasu do czasu w trakcie swoich niezliczonych marszy spotykali wędrujących łuczników. Było ich około połowę mniej niż piechoty, a część zdawała się nie mieć łuków. Herzer podejrzewał, że oni też dość intensywnie rozwijali swoje mięśnie.

Obóz łuczniczy znajdował się w sporej odległości od miasta, żeby żadna błędna strzała kogoś nie zraniła, i tylko czasami udało im się zobaczyć ich na manewrach. Kiedy jednak łucznicy do nich dołączyli, dowiedli, że o ile może nie są w stanie maszerować tak długo jak piechota, bez wątpienia nie są gorsi podczas manewrów w terenie. Pierwsze ćwiczenia były proste, piechota miała zdobyć i utrzymać wąski przesmyk, istniejący wyłącznie w wyobraźni oficerów, podczas gdy łucznicy mieli za zadanie ustawić się i przygotować do ataku na przeciwnika.

Panowie Krwi z marszu podeszli do swych pozycji i ustawili w luźną formację bojową. Herzer wiedział, że — technicznie rzecz biorąc — powinni mieć przed sobą lekko uzbrojonych zwiadowców. Jednak, ponieważ wyglądało na to, że nie mają do nich dość żołnierzy, musieli zachowywać się tak, jakby tam byli. Kiedy siły liniowe zajęły stanowiska, wezwano łuczników, którzy rozlokowali się na niewielkim wzniesieniu na tyłach i nieco po prawej. Pozwolono im przyglądać się łucznikom maszerującym na wyznaczone miejsce i robiło to wrażenie. W każdym trójosobowym zespole znajdował się jeden łucznik, który niósł ze sobą łuk i długi pal. Dwóch pozostałych żołnierzy dźwigało baryłki ze strzałami i duże drewniane tarcze, o wysokości większej niż człowiek. Zespoły łucznicze ustawiły się i opuściły kołki i tarcze. Zanim łucznik wyciągnął hak z pokrowca, pozostali dwaj ustawili tarczę z przechodzącą przez nią tyczką w taki sposób, że przeciwnik atakujący ich natknąłby się na prawdziwy kolczasty mur. Następnie łucznicy stanęli obok tarcz i przygotowali się do strzału.

Po chwili rozpoczęli ostrzał wyimaginowanego przeciwnika i powietrze wypełniły chmury strzał. Pierwsze przeleciały prawie dwieście metrów i wylądowały na niewielkim, ogrodzonym obszarze, który reprezentował siły przeciwnika. Herzer bardzo się ucieszył, że nawet w swojej zbroi nie musi przedzierać się przez ogień. Jednak reakcją Panów Krwi byłoby w takiej sytuacji utworzenie „żółwia’ z tarcz nad głowami. Zastanowił się, jak skuteczni mogliby być przy spadającym na głowy deszczu strzał. Łucznicy prowadzili ciągły ogień, a pozostali członkowie zespołów istnieli tylko po to, żeby podawać im strzały. Kiedy robili krótkie przerwy, asystenci podsuwali im wodę i nawet stołki dla łuczników, równocześnie wbijając strzały w ziemię, żeby łucznik mógł szybko sięgać po amunicję.

W końcu — kiedy uznano, że przeciwnik znalazł się w zasięgu pilum — Panowie Krwi, na komendę, ruszyli do przodu, a następnie zgodnie rzucili broń w stronę wymyślonego przeciwnika. Następnie porzucili pozycję obronną i ruszyli na wrogów. Herzer, idąc w pierwszym szeregu, poczuł się trochę głupio, tłukąc powietrze, ale w miarę upływu czasu zdał sobie sprawę, że był to test. Od czasu do czasu cała linia otrzymywała komendę natarcia, na co pchali tarczami przed siebie w wyobrażonego przeciwnika i wykonywali krok do przodu, jakby wróg się cofał. Nie był pewien, czy to by tak zadziałało, ale przecież, u diabła, były to w końcu ćwiczenia.

Łucznicy wciąż strzelali i, pamiętając, jak ciężko było strzelać z któregoś z tych łuków nawet przez piętnaście minut, Herzer wiedział, że przeszli bardzo intensywne szkolenie. Kiedy skorzystał z możliwości rozejrzenia się, zauważył, że niektórzy z łuczników zamienili się ze swoimi pomocnikami i masowali sobie teraz ramiona. Kiedy z powrotem zajął się swoją pracą, uznał, że miało to sens, ciągły ruch związany ze strzelaniem z łuku bardzo obciążał ich ramiona i masaż musiał redukować ryzyko wystąpienia uszkodzeń mięśni.

Wreszcie, po czasie, który zdawał się być całym dniem, wydano im rozkaz zatrzymania się i przejścia do pościgu. Zebrali swoje plecaki i zaczęli maszerować.

Panowie Krwi szybko zostawili łuczników w tyle. Gdzieś za nimi powinien się znajdować tabor. On również został w tle. Mając na sobie wyłącznie zbroje i trzydniowe racje żywnościowe w plecakach, po symulowanej ciężkiej bitwie, wyruszyli na marsz życia. Serż wsiadł na konia i poprowadził za sobą kilka dodatkowych. Późnym popołudniem, pierwszego dnia, pojawił się Kane w towarzystwie kilku jeźdźców z jeszcze większą liczbą koni i jucznymi mułami. To było wszystko, co zabrali ze sobą, zaczynając coś, co później zostało określone mianem Marszu Śmierci.

Herzer nie był pewien, gdzie maszerowali ani co robili. Zdawało się, że marsz nie ma żadnego sensu ani celu. Najpierw skierowali się doliną gór Massan, a następnie przez ich podnóże, w górę wschodniej doliny, przez grzbiet jedną z przełęczy i z powrotem inną.

Połowę czasu zajęło im budowanie sobie dróg, po których się poruszali, a przejście głównego grzbietu okazało się szczególnie trudne. Szlak, którym szli, stanowił najwyraźniej starą drogę, ale zdecydowana jej większość została zmyta przez płynącą obok rzekę. Ścinali drzewa, wzmacniali zakręty i stawiali tymczasowe mosty, a wszystko to pod komendą nieustannie poganiającego ich Serża. Szybciej, szybciej, SZYBCIEJ!

W końcu przeszli na drugą stronę, a potem skierowali się z powrotem mniej więcej w kierunku Raven’s Mill, tylko po to, żeby zawrócić doliną biegnącą wzdłuż starego szlaku kolejowego, a następnie w dół, doliną od wschodu. Kierowali się znów w stronę szczytów gór Massan zachodnią doliną, ale potem skręcili i przeszli zboczem, kolejnym koszmarnym marszem prawie tysiąc metrów nad ziemią, idąc ścieżkami, których prawie nie były w stanie pokonać konie i muły, a blisko szczytu góry dopadła ich burza z piorunami, podczas której zwierzęta szalały ze strachu wywołanego nieustannie walącymi naokoło błyskawicami. Zeszli w dół do wschodniej doliny i skierowali się znów na południe, oddalając się od Raven’s Mill.

Zajęło im to prawie trzy tygodnie. Dwukrotnie natykali się na kolumnę zaopatrzeniową. Wszystkie konie i muły zamieniono na świeże, ale i tak maszerowali do późna wieczór i zazwyczaj zrywali się przed świtem. Wędrowali w górę i wzdłuż zachodniej doliny, przez Żelazne Wzgórza, z powrotem w stronę i obok Raven’s Mill, a następnie całą drogę w dół doliną do jej podstawy i w końcu wylądowali trochę na południe od góry Massan, wyczerpani, bez jedzenia i ze skórzanymi ubraniami i ciężkimi butami w strzępach. Wędrowali przez letnie upały i grzmiące burze, przez pola i lasy stare jak upadek państw, śpiąc pod okryciem z płaszczy i budzili się przed wschodem słońca. Potem, późnym popołudniem, wyszli na polanę z widokiem na wznoszącą się nad nimi górę.

Z wyjątkiem kilku przypadków kontuzji po drodze, które odesłano do Raven’s Mill, wszyscy byli w komplecie. Z czterdziestu czterech, którzy wyruszyli w podróż z piekła rodem, do polany dotarło czterdzieścioro. W tym miejscu Serż kazał im się zatrzymać.

Herzer, słysząc to, po prostu osunął się na ziemię. Wciąż znajdowali się dziesiątki kilometrów od Raven’s Mill i był pewien, że rano wyruszą w dalszą drogę. Po raz pierwszy nawet nie zawracał sobie głowy rozstawianiem wartowników. Weźmie się za to, zanim zapadnie zmrok, ale nie teraz. W tej chwili wszystko, co mógł zrobić, to uważać, żeby nie zasnąć.

Zobaczył, że Serż podchodzi do starego pomnika z kamienia i podnosi coś z ziemi. Po chwili potrząsnął głową i skierował się do miejsca, gdzie na ziemi siedział triari.

— Wstań, Herzer — powiedział cicho.

Herzer przez chwilę myślał, że nie będzie potrafił, ale uwolnił ramiona od plecaka i rękami odepchnął się od niego, wstając.

— Yang, Locke, Stahl, pierwsza straż. Deann, jesteś pierwszym dowódcą straży.

— Ach, szlag — westchnęła, z wysiłkiem podnosząc się z ziemi. — Wstawać, chłopcy.

— Wstawać i ruszać się — powiedział Herzer, podchodząc do pomnika. — Wkopujemy się, Serż?

— Nie — odparł sierżant. — Po prostu odpocznijcie. Zajmijcie się sprzętem i gotowaniem posiłku, zostajemy tu do rana.

Herzer pozwolił pododdziałom zająć się wszystkim i przyjrzał się pomnikowi. Był tak stary i zniekształcony przez czas i pogodę, że nie dało się z niego odczytać nic oprócz słabego zarysu kilku karabinów chemicznych.

— Wiesz, co to jest, Serż? — zapytał, gdy koło niego pojawił się Rutherford.

— Nie. Tylko, że to grób. Ale przed nim leżało to. — Wyciągnął dłoń ze świeżą cytryną.

Herzer wziął ją i przyjrzał się jej z niedowierzaniem.

— Nikt nie mieszka w tej okolicy, Serż. Kto tu położył tę cytrynę?

— Nie wiem. To miejsce wykorzystywane było na biwak przez ludzi udających się na Jarmark albo po prostu wędrujących od… no cóż, praktycznie od zawsze.

— Nie wydaje mi się, żeby ktoś wiedział, kto spoczywa w grobowcu. Ale każdego dnia leży przed nim świeża cytryna. Zjedz ją, jeśli chcesz. Jutro pojawi się nowa. Herzer wzruszył ramionami i przeciął cytrynę podręcznym nożem. Nie była tak kwaśna, jak się spodziewał, właściwie miała nieco słodki smak, z ostrym, gorzkawym odcieniem.

— Chcesz trochę?

— Nie, dziękuję. — Sierżant potrząsnął głową. — Zauważyłem, że nie zająłeś się pilnowaniem ustawiania obozu.

— Tak, Serż, nie zająłem się — odpowiedział Herzer, wysysając cytrynę. — Dekurioni znają swoje obowiązki. Za chwilę sprawdzę, ale wszystko będzie idealnie, możemy rozbić obóz przez sen.

— Wierzę — zachichotał Rutherford.

— Mogę zadać pytanie, sierżancie? — zapytał Herzer.

— Mów.

— Czy moglibyśmy się dowiedzieć, kiedy wrócimy do miasta? Proszę. Albo kiedy spotkamy się z taborem? I tak idziemy na połowie racji, a ten posiłek będzie naszym ostatnim.

— Jutro — odparł Rutherford. — Doliną idzie w tę stronę karawana z wołami. Pomaszerujemy jutro w jej stronę i spotkamy się gdzieś w dolinie. Czyli stracimy tylko jeden posiłek.

— Dziękuję.

— Za co? Zabierajcie się stąd do diabła, rekrucie — warknął Serż, ale uśmiechał się przy tym.

— Panowie Krwi — szczeknął Herzer i oddalił się sprawdzić, kto spieprzył banalnie prostą sprawę rozbijania obozu.


* * *

Wozy z wołami znajdowały się zaledwie pięć kilometrów na pomoc od ich pozycji i doszli do nich, gdy woźnice ledwie zaczynali się zbierać. Wreszcie dostali porządny, gorący posiłek, a ku ich zaskoczeniu Serż kazał im wsiąść na wozy i pozwolił przejechać część drogi powrotnej.

Zostali z karawaną przez dwa dni, jadąc stosunkowo wygodnie, choć wyboistą drogą, mnóstwo jedząc i odzyskując część masy straconej w trakcie Marszu Śmierci, a następnie oderwali się od karawany mniej więcej w połowie drogi do Raven’s Mill. Do tego czasu praktycznie wszyscy byli już gotowi do marszu, wozy nie okazały się w sumie aż tak wygodne, a pieszo mogli się poruszać znacznie szybciej.

Wkroczyli do Raven’s Mill, śpiewając „Marsz Cambreath”, w lekkim deszczu, gdy słońce zaczynało się już chować za Żelaznymi Górami. Kiedy dotarli do koszar, zaskoczył ich widok czekającego tam na nich tłumu. Serż sztywno zsiadł z konia, podszedł do burmistrza Talbota i krótko mu zasalutował.

— Mój panie, klasa pierwsza Akademii Raven’s Mill ukończyła szkolenie i moim zdaniem jest w pełni gotowa do podjęcia służby.

— Dziękuję, starszy sierżancie Rutherfordzie — przyjął raport Edmund, również salutując. — Spocznij.

Zamiast odmaszerować do szeregu, Rutherford przeszedł na bok, a zbrojmistrz przyniósł przenośne palenisko i kowadło. Palenisko było już rozgrzane i Herzer z niepokojem patrzył na żarzące się węgle.

— Herzer Herrick — zawołał Edmund. — Wystąp.

Herzer wyszedł z tyłu formacji i wykonując serię skrętów o dziewięćdziesiąt stopni i kroków defiladowych stanął przed burmistrzem Talbotem.

— Podnieś prawą dłoń i powtarzaj za mną. Ja, podaj swoje imię…

— Ja, Herzer Herrick.

— Uroczyście przysięgam zachowywać i bronić Konstytucji Królestwa Wolnych Stanów…

— Uroczyście przysięgam…

— Talbot zaprzysiągł go, a następnie wyciągnął rękę.

— Inspekcja. Broń.

Herzer sięgnął do boku i wyciągnął swój znienawidzony miecz treningowy, wysuwając go rękojeścią do przodu. Talbot wziął go i podał Serżowi Rutherfordowi, który oddał mu w zamian świeżo wykuty miecz. Talbot wziął go i podniósł w górę.

— Niech nigdy nie będzie wyciągany, lecz, gdy trzeba, niech spuszcza krew. Wyciągnij lewe ramię dłonią do wierzchu.

Herzer wykonał polecenie, a Talbot przesunął miecz po jego przedramieniu, rysując krwawy ślad.

— Krew do krwi… — powiedział i zwiesił głos.

— Stal do stali — zaintonował Herzer.

Talbot podał mu miecz i wziął podane mu przez zbrojmistrza szczypce. W ich kleszczach tkwił metalowy symbol.

— Trzymaj rękę — rozkazał.

Herzer zrobił tak, a Talbot przycisnął metal do wciąż krwawiącej rany. Chłopak zacisnął zęby z powodu bólu i przez chwilę myślał, że zemdleje. Ale wziął głęboki oddech i nie pozwolił sobie na coś takiego.

— Zrodzeni we krwi… — powiedział Talbot.

— We krwi żyjemy… — kontynuował Serż.

— I we krwi zginiemy — wydyszał Herzer, gdy zabrano znak. Talbot wziął garść popiołu i przycisnął go do rany, a potem kiwnął głową zbrojmistrzowi.

Ten postąpił krok do przodu i przejmując wciąż gorący symbol, przycisnął go do zbroi Herzera na wysokości piersi.

— Zajmij swoje miejsce, Panie Krwi Herricku. Witamy w Bractwie.

Gdy zaprzysięgano po kolei wszystkich Panów Krwi, Herzer przyjrzał się znakowi na swoim ramieniu. Przedstawiał orła, trzymającego coś w każdej z łap. W środku umieszczono cyfrę jeden, a wokół znajdował się napis Semper Fidelis.

Nie był pewien, co to znaczyło, ale wiedział, że przez resztę życia będzie nosił to wypalone w mózgu i na skórze.

Загрузка...