U szczytu pętli przewrotu w tył Rachel uświadomiła sobie, że nie ma szans, by jej siłowa narta wylądowała choć częściowo we właściwej pozycji.
Usiłowała nadążyć za Marguerite w zabawie polegającej na naśladowaniu jej ruchów, ale jej przyjaciółka nie tylko miała za sobą znacznie więcej czasu spędzonego na nartach energetycznych, była też po prostu znacznie bardziej sprawna fizycznie.
To, co Marguerite przychodziło naturalnie, dla Rachel zawsze stanowiło wyzwanie. Na przykład narty energetyczne. Cała zabawa wymagała tylko opanowania obsługi małego uchwytu w kształcie litery T. Generowała ona pod stopami pole siłowe w kształcie tarczy oraz falę napędową. Fala mogła zostać użyta do wznoszenia pojazdu lub poruszania nim w przód. Przez posuwanie się naprzód z wyłączoną anty grawitacją system można było wykorzystać do ślizgania się po powierzchni wody, używając masy ciała do zmian kąta natarcia i skrętów. Dalej wszystko było już tylko kwestią wyobraźni, wyczucia równowagi i umiejętności narciarza. W tym przypadku Rachel bardzo się starała nadążyć za Marguerite, która przy prawie osiemdziesięciu kilometrach na godzinę sunęła po falach, przeskakując między ich szczytami niczym jakiś szalony derwisz.
Jednak jej wysiłki okazały się niewystarczające.
Patrzyła na zbliżającą się taflę wody i błyskawicznie rozważyła dostępne opcje. Wyłączyła automatyczny system stabilizujący, bo nie dość, że przeszkadzał w manewrach, to jeszcze bez niego zabawa była o wiele ciekawsza. Tak więc narta jej nie uratuje. I niezależnie od tego, jak bardzo próbowała się skręcać i obracać, wyglądało na to, że nie zdoła się wyrwać z pozycji głową w dół.
Właściwie jedyne, co mogła zrobić, to przyjąć to na osobistą tarczę ochronną, więc odrzuciła rączkę sterującą i zwinęła się w kulkę.
Tuż nad powierzchnią wody wokół niej pojawiło się jajowate pole siłowe, osłaniając ją przed możliwym utonięciem i osłabiając wstrząs uderzenia sześciometrowego upadku przy sześćdziesięciu kilometrach na godzinę.
Przez jeden krótki moment Rachel miała doskonały widok na krystalicznie czystą wodę pod sobą, z zieloną mgiełką przenikającą z góry. Było to równocześnie niesamowicie piękne i przerażające, ponieważ gdyby zawiódł drobny element techniki, znalazłaby się dwa metry pod wodą i podryfowałaby w dół przez kolejne pięć tysięcy. Jednak tarcza wytrzymała — mogłaby ochronić przed płynną magmą, a nawet fotosferą gwiazdy — i po krótkiej chwili zanurzenia wyskoczyła na powierzchnię. Tym samym zakończyło się niebezpieczeństwo i pole się wyłączyło.
Przez chwilę chlapała się w wodzie, usiłując dojść do siebie, po czym sięgnęła po unoszącą się nad powierzchnią rączkę sterującą. Kiedy już trzymała ją w dłoniach, uaktywniła kontrolki i odczekała, aż uniosła ją ona nad powierzchnię wody. Unosząc się przez chwilę wśród fal, nie dostrzegła nigdzie Marguerite, więc za pomocą tego samego urządzenia dźwignęła się powyżej szczytów najwyższych fal. W końcu zauważyła przyjaciółkę prawie kilometr dalej przeskakującą zgrabnie z grzbietu na grzbiet.
Klnąc cicho pod nosem, spróbowała zdecydować, czy miało jeszcze sens próbować ją dogonić. W końcu doszła do wniosku, że nie, i przeniosła się przed szybko oddalającą się blondynkę.
— Gdzie byłaś? — zawołała Marguerite, przeskakując przez kolejną falę i wykonując w powietrzu piruet. Wylądowała na wodzie wyprostowana i wciąż w ruchu, wywołując potężne rozbryzgi wody, które sięgały do jej unoszącej się w powietrzu towarzyszki.
— Zamoczyłam się — zawołała Rachel, strząsając wodę z ramienia. — I to dość solidnie — dodała znacząco.
— Przykro mi — odkrzyknęła Marguerite, przerywając w końcu swoje ewolucje i podlatując wolno do koleżanki. — Nic ci nie jest?
— Nie, przyjęłam to na pole. Ale przez chwilę było niewesoło. Chyba już skończę na dzisiaj. Jestem zmęczona.
— W porządku. — Marguerite machnęła ręką i wystartowała ponownie. — Za dzwoń do mnie!
— Jasne. — Rachel rozejrzała się po błękitnych falach przetaczających się od horyzontu po horyzont. Nigdy dotąd się nie zastanawiała, co by się stało, gdyby zawiodła ją technika. Dziś jednak to zrobiła. Gdyby generator pola nie zadziałał albo biologiczna kontrola rekinów… czy choćby pozwolono uformować się huraganowi, wszystko mogło się wydarzyć. Tu po prostu było. — tak wiele przestrzeni.
Jednak martwienie się tym nie miało sensu. Równie dobrze można by martwić się tym, że zawiedzie teleport. Sieć nigdy by na to nie pozwoliła. Z tą myślą machnęła dłonią.
— Dżinnie, dom.
Była pewna, że to zadziała.
Daneh spojrzała na młodzieńca i uśmiechnęła się lekko.
— Herzer, wymyśliłam coś, co powinno się sprawdzić — oświadczyła. — Wydaje mi się, że możemy nie tylko złagodzić symptomy, ale może nawet całkowicie i na zawsze wyleczyć cię z choroby.
Rozmowa odbywała się w małym pokoju. Ściany stanowiły starannie dobrane ekrany, jeden przedstawiał ciemną polanę w lesie, gdzie płytki strumień spływał przez obrośnięty mchem wodospad, drugi prezentował spokojny brzeg morza, a na ostatnim widać było górskie stawy, których powierzchnię marszczył delikatny powiew. Sufit przedstawiał podmorski widok rafy koralowej, rzucając na ściany świetliste plamy kolorowych ryb. Kombinacja była zarówno przyjemna dla oczu, jak i kojąca, a efekt łagodzący wzmacniała odgrywana w tle spokojna muzyka.
— Co?
— Dość trudno to wyjaśnić — odparła, marszcząc brwi. — I będę musiała wcześniej uzyskać twoją zgodę. — Nie wspomniała, że kontaktowała się już z jego rodzicami i po ciężkiej kłótni oboje przyznali, że właściwie nie obchodzi ich, co z nim zrobi, jeśli tylko da im spokój.
— Wszy-ystko — wyjąkał chłopiec. — Jeśli uwa’a pani, ’e to ’adzia’.
— Najpierw chcę, żebyś to zrozumiał — zaczęła sztywno. — Zwłaszcza że wiąże się to z poważnym ryzykiem i… nie jest to żadna zwykła procedura. — Uniosła dłoń, powstrzymując jego protest. — Wysłuchaj mnie. Najpierw wyjaśnię ci, czemu nie jest to zwykła procedura. U zarania medycyny, lekarze leczyli tylko jedną przypadłość naraz. Jeśli pacjent cierpiał na jakąś dolegliwość, wszystko, co mogli zrobić, to próbować ją właśnie wyleczyć. Istniała kiedyś jednostka chorobowa, która nazywała się „cukrzyca”. Jej bezpośrednią przyczyną był problem z trzustką, choć ten zazwyczaj wynikał z jakichś innych dysfunkcji. Ale wszystko, co ówcześni lekarze mogli zrobić, to leczyć objawy, ponieważ nie mieli możliwości praktykowania prawdziwej, holistycznej medycyny. Nawet kiedy już zaczęli rozumieć funkcjonowanie gruczołów, mogli tylko naprawić sny gruczoł, nie prawdziwe źródło problemu. W tamtych czasach istniało coś, co zabijało starych ludzi, a co nazywano zużyciem układów. Któraś część ciała odmawiała posłuszeństwa, potem następna i kolejna. Czasem pierwszą dało się naprawić, pacjent mógł dostać transplantację serca czy nerki. Ale sama naprawa wywoływała dodatkowe… obciążenie innych układów. Przez co szybciej się włączały.
Lekarka patrzyła na chłopca spokojnie.
Dopiero postępy nanomedycyny umożliwiły leczenie całego ciała, całego fantastycznego systemu składającego się na żyjący organizm ludzki. A od kiedy zaczęliśmy rozumieć, jak to robić, stało się to normą. Jeśli masz Problem z wątrobą, znajdujemy wszystkie układy, które są z tym związane i cierpią z powodu uszkodzeń albo się do nich przyczyniają, co całkiem często zachodzi jednocześnie i naprawiamy je wszystkie w tym samym czasie. Rozumiesz?
— Tak, ’ani do’r — odpowiedział.
— No cóż, sądzę, że jedyny sposób na „zreperowanie” cię, to powrót w czasie — kontynuowała. — Nie możemy naprawić cię całego naraz, ponieważ to, co działa źle, to wszystkie twoje komórki nerwowe, łącznie z mózgiem. Musimy… pracować po kawałku. Ale bardzo szybko. Wyłączyć jeden nerw albo grupę nerwów, usunąć je z układu, naprawić je albo podmienić i z powrotem uaktywnić tę sekcję. Czyli zasadniczo to, co musimy zrobić, to zabić kawałki ciebie, a potem ponownie je ożywić. Coś jak z potworem Frankensteina.
— -Z czym?
— Nie ważne, to stare nawiązanie. Ale rozumiesz ogólną zasadę?
— Tak. Ale co z… wie ’ani. — Postukał się po głowie.
— — I to jest najtrudniejsza część — przyznała. — Zamierzam pozwolić, by resztą twojego ciała zajął się automatyczny lekarz, tylko pod moim nadzorem. Ja skupię się na monitorowaniu naprawy mózgu. Wydaje mi się, że możemy go podmienić tak samo, fragment po fragmencie. Mózg zawsze jest aktywny, ale jego części od czasu do czasu są wyłączane. Będziemy właśnie wtedy na nich pracować.
— Och. — Herzer wypuścił powietrze. — Prze…
— -Przerażające — zgodziła się. — Na dodatek, zanim zaczniemy, zrobimy… zdjęcie twojego ciała, coś jak Transfer. Z powodu zniekształceń w sygnałach przekazywanych twoimi nerwami prawdopodobnie obraz nie będzie zbyt dobry. Jeśli będziemy musieli go użyć, nie jestem pewna, czy byłbyś w pełni sprawny. Jeśli naprawimy ciało, a potem Przetransferujemy cię z powrotem, wydaje mi się, że przeżyjesz. Ale może się to skończyć amnezją albo nawet powrotem do stanu dziecka, z koniecznością nauczenia się od nowa wszystkiego. Albo możesz z tego nie wyjść. Możesz nie być w stanie znów się uczyć i spędzisz resztę życia jako niemowlę. Albo… możesz zginąć.
Pomyślał o tym przez chwilę, potem wzruszył ramionami.
— I tak ’inę. Czy ’est ’aka’ ’obra strona?
— Och, tak. Jestem dość przekonana, że procedura zadziała, w innym wypad ku nie ryzykowałabym jej.
— ’iedy? — zapytał. — Jeśli myśli pani, ’e to ’ała. Ja umiera’ po kawa’ku.
— Jeśli chcesz, mogę to zrobić nawet teraz — zaproponowała. — Prawdę mówiąc, jestem przygotowana i pozytywnie nastawiona. Ale jeśli chcesz to prze myśleć…?
— Nie — odpowiedział po chwili. — My-yślę, że ta chwila jest ’ównie ’obra ’ak każda. Więc dobrze. — Wziął głęboki oddech. — Co ’am ’obić?
— Odchyl się do tyłu i zamknij oczy — poleciła.
Kiedy była pewna, że zajął właściwą pozycję, uaktywniła pole medyczne, uruchomiła program i również zamknęła oczy.
Pole nanitowe unieruchomiło jego ciało, wprowadziło mózg w stan podtrzymywanego snu i rozpoczęło proces naprawy.
Przed jej oczyma ciało chłopca zmieniło się w barwną reprezentacją. Obszary, których jeszcze nie przekształcono, widoczne były w różnych odcieniach żółci z przesuwającym się od stóp niebieskim polem. Przez chwilę monitorowała proces naprawy ciała, schodząc aż na poziom molekuł, żeby przyjrzeć się wymianie i upewnić się, że wszystko przebiega właściwie. Na tym poziomie indywidualne nanity, przedstawione w formie małych owali, nurkowały do każdej komórki w celu wymiany uszkodzonych genów. Właściwą pracę wykonywały nie nanity jako takie, tylko pasma RNA, jedynie odrobinę mniej skomplikowane od wirusów. Nanity zajmowały się wejściem do komórki i jądra, po czym uwalniały pakiet. Ten wchodził, dokonywał szybkiego szycia na konkretnych genach, które miały zostać naprawione, po czym wiązał się z powrotem z nanitem przechodzącym do następnej komórki.
Niestety, przy pierwszym przejściu proces nie przebiegał w sposób idealny. Geny znajdowały się nie tylko w jądrze, a niektóre z tych z uszkodzonym wzorem unosiły się swobodnie w cytoplazmie. Te były wychwytywane i zmieniane przez wyspecjalizowane nanity reprezentowane przez romboidy. One również zajmowały się modyfikacją komórek przechodzących proces mitozy oraz pozostałymi funkcjami „sprzątaczy”.
Dodatkowo komórki nerwowe wymagały całkowitego wyłączenia. Alternatywnie dałoby się modyfikować je po jednym białku, jako że niesprawna była zarówno produkcja neurotransmiterów, jak i ich receptory. W każdym przypadku nanity neurotransmiterowe wiązały się z komórkami, wysyłały ich kopię, czekały aż zostanie ona naprawiona, a potem w błyskawicznym procesie dokonywały podmiany.
To właśnie ten element stanowił najbardziej problematyczny aspekt procesu, ale wyglądało na to, że wszystko działa właściwie. Część komórek motorycznych miała problemy z reinicjalizacją, ale w końcu w ciągu niecałych trzech sekund wszystkie zaczęły właściwie reagować.
Pewna, że łatwiejsza część została zrobiona, skierowała uwagę na mózg. W trakcie, gdy obserwowała pracę przy dolnym skraju ciała, program lekarski zaczął odcinać dopływ informacji do mózgu. Aby proces zadziałał, funkcjonowanie mózgu należało ograniczyć do minimum. Nic nie była w stanie zrobić z losowym przetwarzaniem i „wędrującymi myślami”, ale mogła odciąć dopływ informacji ze zmysłów i funkcje motoryczne. Efektem było zawieszenie mózgu w stanie deprywacji sensorycznej.
Nie mogła być to jednak pełna deprywacja sensoryczna, ponieważ w takiej sytuacji mózg zakłada, że zmysły zostały uszkodzone i jego aktywność osiąga szaleńczy poziom. Zamiast tego nanity wysyłały zaprogramowane impulsy łagodzące i usypiające mózg w przekonaniu, że wszystko działa, jak należy. Prawdę mówiąc, lepiej, niż faktycznie działo się to od jakiegoś czasu.
Tymczasem inne nanity zajmowały się zapewnieniem prawidłowego funkcjonowania ciała.
Używając odpowiednich sygnałów, przekazując mózgowi tylko wybrane dane i ograniczając produkcję neurotransmiterów, nanity wolno redukowały aktywność mózgu do minimum. Efekt przypominał działanie silnych środków uspokajających, lecz działających na określone komórki.
Gdy tylko aktywność mózgu spadła do minimalnego akceptowalnego poziomu, program medyczny zasygnalizował gotowość do rozpoczęcia wymiany.
Podobnie jak z ciałem Daneh postanowiła zacząć od najprostszych i najmniej ważnych części mózgu. Oczywiście większość miała znaczenie krytyczne, ale utratę pewnych fragmentów, zwłaszcza mniejszych części płatów ciemieniowych, dało się odtworzyć. Tak więc zaczęła właśnie tam.
Pole widzenia Daneh wypełniły błyskające światełka. Każde z nich reprezentowało aktywny neuron wysyłający bądź odbierający informację. Mózg działa holograficznie, tak że każdy neuron mógł się komunikować z innym, leżącym nawet bardzo daleko. Jednak wszystkie od czasu do czasu były wyłączane i kiedy stawały się „ciemne” program uderzał.
W osobnym pomieszczeniu czekał w stazie drugi mózg, identyczny z mózgiem Herzera, tyle że z naprawionymi komórkami i kontrolowanym wejściem/ wyjściem. Używając nanitów teleportujących, program pobierał teraz zdrowe komórki i zastępował nimi te uszkodzone w mózgu chłopca.
Daneh i program medyczny przyglądali się uważnie procesowi, który na szczęście wydawał się funkcjonować właściwie. Zamienione komórki dawały się aktywować i standardowy rytm snu Herzera nawet na chwilę nie uległ zmianie.
Kiedy płaty ciemieniowe zostały już wymienione, zanurzyli się w głębsze warstwy i weszli na bardziej niebezpieczne terytorium. Kawałek po kawałku wymieniono korę mózgową, potem wzgórze i podwzgórze, móżdżek, przysadkę i elementy rdzenia.
W końcu pozostało już tylko do wymiany siatkowate centrum aktywacyjne. Ten fragment Daneh zostawiła na koniec, ponieważ było to najtrudniejsze. SCA stanowiło część mózgu zawiadującą aktywnością całej reszty. Dlatego właśnie jej komórki rzadko się uspokajały. A jeśli ona przestałaby funkcjonować, prawdopodobnie to samo stałoby się z resztą mózgu.
Ciało ludzkie ma jednak swoje sztuczki. W pewnych warunkach, zwłaszcza pod wpływem szoku elektrycznego, całe ciało wyłączało się i restartowało.
Daneh musiała podjąć decyzję. Reszta ciała została naprawiona i każdy neuron działał idealnie, produkując właściwe liczby neurotransmiterów i wiążąc je we właściwy sposób. Mogła zostawić siatkowate centrum aktywacyjne w spokoju i Herzer byłby prawie całkowicie naprawiony, możliwe, że przeżyłby do dojrzałego wieku, odczuwając jedynie okazjonalne napady epilepsji, lub mogła wyłączyć centrum, podmienić je i mieć nadzieję, że mózg uda się uruchomić z powrotem.
Nie zastanawiała się długo, jako że decyzję podjęła, zanim jeszcze rozpoczęła proces. Po chwili przerwy nakazała programowi kontynuować.
Na komendę centralnego programu rozproszone po całym ciele osłonięte nanity uderzyły w pacjenta prądem o wysokim napięciu i małym natężeniu. Gdy ciało Herzera zadygotało i cały system uległ chwilowemu wyłączeniu, teleportacyjne nanity gładko usunęły cały układ SCA i podmieniły go jego naprawionym duplikatem.
Daneh bez tchu czekała na podjęcie przez mózg normalnego funkcjonowania, ale zamiast tego układy błyskały losowo, bez żadnego z normalnych rytmów, które nauczyła się już rozpoznawać.
— O cholera — wyszeptała cicho. — Uderz go jeszcze raz.
Nanity znów potraktowały ciało chłopca uderzeniem rozproszonej elektryczności, ale rytmy nadal nie zrestartowały.
— Jeszcze raz. Zwiększ napięcie o trzydzieści procent.
Tym razem reprezentacja ciała wygięła się łukiem w fotelu, walcząc z trzymającym je w miejscu polem siłowym.
Daneh przez chwilę przyglądała się błyskającym światełkom, po czym odetchnęła z ulgą, gdy powróciły do stabilnego rytmu alfa.
— Przeprowadź pełną diagnostykę i upewnij się, że nie doszło do żadnych uszkodzeń od wstrząsów elektrycznych — powiedziała, otwierając oczy, by spojrzeć na leżącego przed nią chłopca. W rozproszonym świetle pokoju wyglądał mizernie. Ale był też żywy, a to znaczyło bardzo wiele.
— Wszystko wydaje się funkcjonować — zakomunikował program medyczny. Jego reprezentacją była kolejna pozbawiona ciała męska głowa, która skinęła w stronę pacjenta. — Doszło do niewielkich uszkodzeń mięśni spowodowanych ostatnim wstrząsem elektrycznym, ale wszystkie zostały już naprawione, a neurotransmitery działają zgodnie z parametrami. Wygląda na zdrowego.
— Dobrze — odetchnęła. — Wybudź go powoli i zobaczmy, co się obudzi. Budzenie Herzera trwało znacznie dłużej niż usypianie. W miarę jak odblokowywano każdy z neurotransmiterów, program medyczny i Daneh uważnie monitorowali jego postępy. Ale wszystko zdawało się w porządku. W końcu ograniczał go już tylko sztucznie kontrolowany stan snu i kiedy go wyłączyli, chłopiec niemal natychmiast zamrugał oczami.
— Wrrr! — wymamrotał, po czym znów zamrugał. — Cz ’uż po wszystkim? — Przez chwilę intensywnie poruszał szczęką, po czym usiadł niepewnie. — To dziwne.
— No i jak? — z cieniem lęku w głosie zapytała lekarka.
— Chyba ’akby dano mi in’e ciało — odpowiedział. Jego problemy z wymową bardzo szybko zanikały. — Ale zaczynam znów czuć się właściwie. Upłynęło już tyle czasu.
— Hm. Przypuszczam, że należałoby cię umieścić na kursie terapii fizycznej jak po przejściu Przemiany. — Zastanowiła się nad tym przez chwilę i kiwnęła głową. — Tak, to będzie właściwe, taki dla powrotu z formy delfiniej powinien być w sam raz. I pełny zestaw testów mózgowych. — Westchnęła i potarła oczy.
— Dobrze się pani czuje, pani doktor? — zapytał Herzer, wyciągając rękę. — Ojej, niech pani zobaczy. Ona nie drży.
— Nic mi nie jest, po prostu się zmęczyłam — odparła z uśmiechem. — Zwróciłeś uwagę na czas?
— Och. Cztery godziny!
— Cztery nużące godziny — poprawiła Daneh z kolejnym uśmieszkiem. — Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli pozwolę przejąć pracę projekcji? Chciała bym pójść do domu i odpocząć.
— Proszę bardzo, pani doktor. Już się czuję znacznie lepiej.
Daneh z westchnieniem przeniosła się do domu. Człowiek w każdej chwili mógł żyć, gdziekolwiek tylko mu się zamarzyło, i niektórzy tak robili, przemieszczając się, a właściwie teleportując, bez dysponowania jakimś szczególnym miejscem, które mogliby nazwać domem.
Większość ludzi wolała jednak mieć przytulne lokum stworzone zgodnie z ich upodobaniami. Część, znajdując się na przeciwnym krańcu spektrum w stosunku do podróżników, nigdy nie opuszczała swoich domów, wybierając odtwarzanie tam scen i zakątków, do których nigdy nie zamierzali się udać. Większość jednak, jak Daneh, po prostu utrzymywała własny dom, czy domy, jako najlepsze miejsce do wycofania się ze zgiełku życia.
Główny pokój utrzymany był w chłodnych tonach, z unoszącymi się w przypadkowych punktach przestrzeni wygodnymi fotelami. Ścienne ekrany wyświetlały obraz wyidealizowanej dżungli z przelatującymi między drzewami kolorowymi papugami i oceanem rozbijającym się na idealnie białym piasku plaży. Kąty pomieszczenia wypełniała dzika gęstwa kwitnących roślin. Pokój był olbrzymi, bez problemu zmieściłoby się w nim i pięćdziesiąt osób, ale prądy powietrza zaprojektowano tak, że panowała w nim przyjemna temperatura dwudziestu jeden stopni z lekkimi powiewami sugerującymi brzeg morza. Pod jedną ze ścian stał olbrzymi, dominujący nad pokojem kominek, relikt — jak żartowała — jej atawistycznej przeszłości.
Daneh należała do bardzo wąskiego grona osób, które znały prawdziwą i dokładną lokalizację swojego domu. W czasach, gdy wciąż jeszcze brała udział w Jarmarkach, aby „wczuć się w nastrój”, wybrała się do Raven’s Mill transportem lądowym. Ponieważ tylko olbrzymie farmy na centralnych równinach używały jeszcze w szerszym zakresie tego typu sposobów przemieszczania się, istniało bardzo niewiele przyzwoitych dróg. Przez stulecia — od czasu, kiedy normą stała się teleportacja i replikacja — ludzie bardzo ciężko pracowali nad przywróceniem świata do stanu dzikości, takiego, który w maksymalnie możliwym stopniu odtwarzałby warunki przedludzkie, a przynajmniej przedindustrialne. Kilka dróg dobrej jakości pielęgnowanych było przez grupy rekreacjonistyczne — ta, do której należał Edmund, utrzymywała kamienną drogę od Oceanu Atlantyckiego do rzeki Io — ale generalnie resztę dróg stanowiły po prostu ścieżki wydeptane w całkowitej głuszy.
Tego rodzaju głusza otaczała również jej dom. Jego południowa strona wychodziła na strome urwisko, u którego stóp płynęła rzeka Gem. Brzegi oczyszczono na kilka metrów, w obie strony umożliwiając podziwianie spektakularnego widoku lasu od wschodu i zachodu, od pomocy rozciągała się duża łąka, na której kiedyś pasło się klika kucyków i koń. Poza tym jednak wokół ciągnęły się całe mile dziewiczego lasu pokrywającego kompletnie niezamieszkane wzgórza. Od czasu do czasu, gdy wyglądała na zewnątrz w nocy, widywała światełko czy dwa migoczące gdzieś w oddali. Wiedziała, że po drugiej stronie doliny, na zachodzie, ma jakichś sąsiadów, podobnie jak kilku po drugiej stronie rzeki Gem. Ale poza tym… nic.
Czasami, kiedy wychodziła przez drzwi i patrzyła na otaczającą ją dziką przyrodę, było to trochę straszne. Zwłaszcza po tym jak Edmund powiedział jej, że kiedyś w tym miejscu znajdowało się duże miasto i że potężne armie ścierały się na tej samej ziemi, na której stał jej dom.
Zazwyczaj więc zamykała drzwi. I patrzyła na ścienne ekrany.
Niespiesznie przeszła przez pokój, przez otwarte drzwi — korytarz oddzielał tylko delikatny, ledwie wyczuwalny ekran siłowy — i krótkim korytarzem do pokoju jej córki.
Zapukała przy drzwiach, potem wsunęła głowę przez nieprzezroczyste pole. Na widok pomieszczenia po drugiej stronie zawyła w duszy, niezależnie od rozmiarów miejsca nastolatka mogła je zaśmiecić pod sufit.
Sypialnia Rachel była prawie trzykrotnie większa od pokoju dziennego, a w jej geometrycznym środku, na postumencie ze schodkami, mieściło się łóżko z baldachimem. Wszystkie ściany przedstawiały widok tropikalnego wybrzeża morskiego, sprawiając wrażenie, że łóżko ustawiono na brzegu plaży z ptakami śpiewającymi w tle i wiejącym przez pokój aromatycznym wiatrem.
Wokół łóżka, niczym absolutnie pozbawione gustu dary złożone u stóp jakiejś antycznej królowej, walały się odrzuty życia nastoletniej dziewczyny: sukienki, spodnie, koszule, kryształy danych, przybory kosmetyczne i zabawki wszelkiego możliwego rodzaju i kształtu, a wszystko to zwalone w stosach po całych schodach i podłodze aż pod ściany, z wąskim tylko przejściem do drzwi. Chyba jedynej rzeczy, jakiej w tych stertach brakowało, było jedzenie, Daneh musiała przecież gdzieś postawić granicę.
Pośród tego wszystkiego, rozwalony między stosami rzeczy, zwinięty na jedwabnym kaftanie spał Lazur, domowy lew. Kot miał około pół metra w kłębie, był biały, z wyjątkiem czerwonopmarańczowych plamek na czubkach uszu i pasów wzdłuż ramienia, i miał jasnoniebieskie oczy. Ważył prawie sześćdziesiąt kilogramów, z czego większość stanowiły mięśnie.
Domowe lwy stały się bardzo popularnymi zwierzętami domowymi, ponieważ pełniły funkcję zarówno kotów, jak i psów. Były prawie tak niezależne jak koty, ale znacznie lepiej reagowały na szkolenie i przywiązywały się jak psy. Reagowały również na hierarchię alfa — beta, więc pomimo ich rozmiarów, można je było kontrolować dzięki rozsądnemu treningowi dyscypliny. I bardzo dobrze, ponieważ domowe lwy nie na darmo zyskały sławę groźnych drapieżników. Nieraz już zdarzyło się, że potężny kot przyniósł im w prezencie przed drzwi martwego szopa, a kiedyś zjawił się mocno podrapany i z oderwanym jednym uchem, ciągnąc w paszczy martwego rysia prawie swoich rozmiarów. Innym razem zdarzyło się, że poszedł na ostre ze stadem kojotów, co dla psowatych nie skończyło się najlepiej.
Genetycznie koty te wywodziły się z mieszanki lwa, kota domowego i lamparta, zachowując niezwykłą siłę i instynkt łowiecki tego ostatniego. W rejonach, gdzie żyły lamparty, zdarzały się przypadki, że lwy domowe staczały z nimi zwycięskie pojedynki. Istniało duże prawdopodobieństwo, że Lazur, który był duży jak na przedstawiciela swojego gatunku, mógłby wygrać walkę z górskim lwem. Od czasu do czasu w okolicy słyszały pumy i Rachel z Daneh za każdym razem ściągały wtedy Lazura do domu, żeby nie doszło do konfrontacji. Oczywiście nie chciały, żeby ich pieszczoszek zginął w bezsensownej walce, ale jeszcze gorsze byłoby tłumaczenie się przed jednym z samozwańczych Strażników Dziczy, czemu ich domowy lew zabił dziką pumę.
Lazur stanowił prezent dla Rachel od Edmunda na czwarte urodziny i kot od pierwszej chwili doskonale wiedział, kto jest jego panią. Jeśli tylko Rachel przebywała w domu, Lazur zawsze kręcił się nieopodal.
Rachel przeglądała kolekcję hologramów, które były zbyt daleko, by Daneh mogła wyraźnie je zobaczyć. Ale była przekonana, że wiedziała, co przedstawiały.
— Witaj, kochanie, jak ci minął dzień? — odezwała się, zastanawiając się, którą odpowiedź otrzyma. Ostatnio Rachel zdawała się przeskakiwać między monosylabami, wściekłością i swoim zwykłym, pogodnym nastrojem, kierowa na impulsami zrozumiałymi wyłącznie dla niej i może jakiegoś antycznego, babilońskiego bóstwa. Z drugiej strony Daneh pamiętała taką samą fazę w swoim życiu i próbowała dawać swojej córce dokładnie tyle samo luzu, ile ona dostała. Czyli w ogóle.
— W porządku, mamo. — Rachel zamknęła wyświetlacz i zaprosiła ją gestem do wejścia do pokoju.
— Jesteś pewna, że w tych stosach nic nie mieszka? — Daneh z udawanym przerażeniem przeszła przez pokój. — Boję się, że spod którejś wypełznie jakiś robal.
— Och, mamo — znużonym głosem jęknęła Rachel.
— Tak, kochanie, dzień upłynął mi dobrze — z uśmiechem powiedziała Daneh. — Skończyłam naprawiać Herzera i wygląda na to, że mi się udało.
— Będzie wreszcie normalny? — zapytała Rachel. — Ja… ostatnim razem, kiedy go widziałam, wyglądał jak nabita na patyk żaba.
— Cóż za uroczy opis, kochanie — złowrogo wycedziła Daneh. — Herzer od lat zmagał się ze swoją chorobą. Ciężko pracował, ćwicząc i przechodząc przez tysiące procedur, aby ją ograniczyć. Znacznie ciężej, niż każdy z twoich przyjaciół pracuje przy czymkolwiek. A twój opis całego tego poświęcenia sprowadza się do „wyglądał jak żaba na patyku”.
— Przepraszam, mamo. Ale on jest jedyną znaną mi osobą, która… ma skurcze.
— No cóż, już nie — oznajmiła Daneh, myśląc o swoich ostatnich badaniach. — Stany takie jak Herzera kiedyś były… powszechne. Nigdy się na to nie natknęłaś, ponieważ w ludzkim ciele naprawiliśmy i ulepszyliśmy prawie wszystko.
— A teraz będzie wykład — z krzywym uśmiechem powiedziała Rachel. — Kiedyś, dawno temu, ludzie cierpieli z powodu zaraz, chorób i przedwczesnej śmierci. Wielu było otyłych. Życie ludzkie trwało czasem zaledwie trzydzieści lat…
— Mamo, już to słyszałam.
— Rzecz w tym — odparła Daneh z cierpkim uśmiechem — że stan Herzera i jego spazmatyczne drgawki były kiedyś, jeśli nie powszechne, to przynajmniej mogła się z nimi zetknąć większość dorastających dzieci. Kiedy jednak zaczęły się u niego, został natychmiast odrzucony jako odmieniec i to też było dla niego ciężkie. Nie potrzebuje, żebyś w dodatku określała go jako „przebitą żabę”.
— Już tego nie zrobię, mamo. Rozumiem, że już nie będzie miał więcej tych drgawek?
— Nie, i będzie żył, co przez chwilę wcale nie było pewne. — Lekarka westchnęła i usiadła na brzegu łóżka. — Pod koniec prawie go straciłam. Dlatego właśnie standardowe programy medyczne nie mogły nic z nim zrobić: istniało całkiem spore ryzyko, że zginie w trakcie leczenia.
— Au. — Rachel spojrzała na nią i ujęła jej dłoń. — Ale już ma się dobrze, tak?
— Całkowicie. Nigdy nie straciłam pacjenta. Kiedyś znałam lekarkę, której się to przytrafiło. Była… naprawdę błyskotliwa, ale po tym nigdy już nawet nie brała pod uwagę dalszej praktyki. Całkiem ją to wykończyło. Naprawdę nie chciałabym stracić Herzera. To bardzo miły młody człowiek. Bardzo zdeterminowany. Wydaje mi się, że choroba go wzmocniła.
— Cieszę się, że już z nim wszystko dobrze. Przepraszam za to, co powie działam. I… och… skoro mówimy o procedurach…
Daneh zmrużyła oczy i westchnęła.
— O co chodzi tym razem?
— No cóż, wiesz, że zbliża się przyjęcie urodzinowe Marguerite, prawda?
— Nie zamierzam zgodzić się, żebyś przeszła rzeźbienie ciała, Rachel — oznajmiła Daneh, unosząc podbródek i kręcąc głową w przeczeniu. — Już o tym rozmawiałyśmy.
— Ale mamo! — wyjęczała nastolatka. — Moje ciało wygląda obrzydliwie. Jestem zbyt tłusta. Mam olbrzymie piersi i tyłek wielkości Mount Everestu! Prooooszę?!
— Wcale nie jesteś za tłusta. Wartość twojego wskaźnika masy ciała mieści się dokładnie na środku skali, twoje nanity nie pozwoliłyby na jego zmianę. A ten… chłopięcy wygląd stanowiący w tej chwili szczyt mody nie jest zdrowy, nawet dla kobiet, które przeszły rzeźbienie ciała. Tak bardzo oskrobane ciało oznacza, że ingeruje się w rezerwy. Twoja koleżanka Marguerite ma w ciele najprawdopodobniej poniżej siedmiu procent tłuszczu. To me jest zdrowe. Ledwie w porządku dla mężczyzny i niezdrowe dla kobiety, która nie jest Przemieniona. A ja nie zamierzam pozwolić ci na grzebanie w DNA…
— Wiem, mamo — odparła Rachel, wzdychając rozpaczliwie. — Ale… Ja po prostu wyglądam jak krowa. Przykro mi, ale dokładnie tak się czuję.
— No dobrze, tylko ten jeden raz. — Daneh wzruszyła ramionami. — I tylko na Przyjęcie i tylko trochę. Wstań.
Rachel zeskoczyła z łóżka i wyciągnęła przed siebie projektor holograficzny, kryształowy sześcian wielkości kciuka.
— Oglądałam niektóre style. Czy mogę mieć Varian Vixen? Daneh przejrzała styl i potrząsnęła głową.
— Zdecydowanie zbyt radykalne. Wyrzeźbimy trochę mięśnie brzucha, pośladki i piersi. To wszystko. Zostaniesz przy swojej twarzy. Do włosów masz już własne uprawnienia.
— Dobrze, mamo — odpowiedziała Rachel płaczliwie.
Daneh przez chwilę przyglądała się ciału córki. We wcześniejszych społeczeństwach uznawane byłoby za bliskie ideału. Podobnie jak jej matka Rachel miała wysokie, sprężyste piersi wielkości złożonych pięści i krągłe, muskularne pośladki. Brzuch był płaski jak stół, a biodra rozchodziły się od wąskiej talii w niemal idealną klepsydrę. Układ genów stanowił bardziej szczęśliwy przypadek niż efekt projektowania. Daneh i Edmund wybrali „naturalną” reprodukcję, w której sperma Edmunda zapłodniła losowo wybrane jajeczko Daneh, a rezultat został umieszczony w replikatorze macicznym bez żadnych modyfikacji (choć embrion został poddany starannej kontroli pod kątem wad genetycznych).
Aktualna moda w zakresie kształtowania ciała dla człekokształtnych kobiet skłaniała się ku pozbawionym piersi, bioder i pośladków kształtom, które wyglądały jak anorektyczny mężczyzna albo umierająca jaszczurka. Było to zdecydowania niezdrowe i Daneh absolutnie nie zamierzała pozwolić Rachel na taki wygląd, tym bardziej że zachowanie go wymagało modyfikacji genetycznych, których bezwzględnie nie chciała tolerować. Prawdą było, że za dwa lata Rachel osiągnie osiemnastkę i będzie mogła popełniać wszystkie błędy, na jakie przyjdzie jej ochota. Ale do tego czasu wydawało się rozsądne zastosowanie odrobiny kontroli.
Po chwili namysłu Daneh wywołała program modyfikacji ciała i za pomocą serii gestów dłońmi zmniejszyła córce piersi i pośladki, usuwając przy okazji niemal niedostrzegalną warstewkę cellulitu z tyłu jej ud. Była to zmiana całkowicie mieszcząca się w granicach naturalnych możliwości ciała, i na tyle też była w stanie się zgodzić. W przeciwieństwie do pracy nad Herzerem wszystko to odbyło się w krótkim zawirowaniu nanitów i pól energetycznych, po którym wciąż stojąca Rachel wyglądała… prawie tak samo. Po prostu… oskrobana w kilku miejscach.
Jednak Rachel była tym skrobaniem prawie uszczęśliwiona.
— Dzięki, mamo — westchnęła, patrząc w dół, a potem przywołując projekcję, żeby mogła przyjrzeć się całemu ciału. — Nie przypuszczam…
— Nie, to wszystko, co mogę ci odjąć — oznajmiła Daneh. — A ponieważ wciąż jeszcze rośniesz, z czasem większość z tego wróci. Ale pomoże ci to przetrwać przyjęcie.
— Dzięki.
— Hmm… Kiedy dokładnie odbędzie się to przyjęcie?
— W sobotę — odparła całkowicie neutralnym tonem.
— W sobotę miałaś odwiedzić ojca — przypomniała Daneh.
— Ja… zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że nie mogą przyjść.
— Osobiście? Awatar? Projekcja? — lodowato spytała Daneh.
— Ja… zostawiłam wiadomość jego lokajowi — wydukała dziewczyna, spuszczając głowę.
— Rachel… — zaczęła jej matka, po czym przerwała. — Wiem, że kontakty z Edmundem mogą być… trudne. Ale to twój ojciec i on cię kocha. I przecież wiem, że go nie nienawidzisz. Nie mogłabyś poświęcić mu choć trochę swoje go czasu?
— Och, mamo, on jest taki antyczny! — poskarżyła się dziewczyna. — On, on, on chce, żebym nosiła sukienki i warkoczyki, na miłość Lu! Wiem, że będzie prosił, żebym zjawiła się na tym głupim Jarmarku, który organizują co roku jako Księżniczka Wschodu albo coś podobnego. Nie zrobię tego!
— Kiedyś lubiłaś Jarmarki Rekre — łagodnym tonem przypomniała Daneh. Ja też, skoro już o tym mowa.
— Ty też — odparowała Rachel, jakby czytając jej myśli. — Mamo, mam tego dość. To wszystko jest głupie. Ubieranie siew strój ze średniowiecza czy dwudziestego wieku. Odprawianie tańców ludowych. Dyskoteki?! Zresztą zauważyłam, że ty też niezbyt często nosisz swoje dzwony, mamo.
— A więc wracając do tego, o czym mówiłyśmy. — Daneh szybko zmieniła temat. — Nie zamierzasz odwiedzić ojca, ponieważ nie chcesz iść na Jarmark Rekre?
— Och, nie wiem — zawahała się dziewczyna. — Może pójdę na Rekre. Ale zwyczajnie. Ale nie w stroju z epoki. Ani nawet postmodernistycznym.
— Powinnaś częściej spotykać się z ojcem. Robi się strasznie nieszczęśliwy, kiedy go unikasz.
— Jeśli chcesz, żeby był szczęśliwy, czemu sama go nie odwiedzasz? — od gryzła się Rachel.
— Daneh przez chwilę zaciskała szczęki, potem odwróciła się i wyszła.
— Witaj, przyjacielu — powiedział Talbot, wstępując w znajomy upał kuźni. Sala zdominowana była przez umieszczony pod jedną ze ścian potężny piec.
— Nie wyglądał na klasyczny średniowieczny piec ropazyjski ani też na późniejszy wielki piec. Zamiast tego stanowił replikę wzoru chińskiego z czasów pierwszego tysiąclecia AD. Formalnie rzecz biorąc, projekt można było określić jako z epoki dla szeroko rozumianego średniowiecza ropazyjskiego, ale był znacznie lepszy, niż cokolwiek, czym Ropazja dysponowała w tamtych czasach. Ukrywał też w sobie pewien sekret.
— Witaj, bladawcu — odpowiedział głos z pieca. — Daj mi minutkę. Otwarł się spust w południowo-zachodniej ściance i do zamontowanego na wózku tygla wyciekł strumień żeliwa. Tygiel przetoczył się następnie przez pokój, najwyraźniej zupełnie z własnej woli, podjeżdżając do drugiego, mniejszego pieca i przelał do niego swoją zawartość, a w ślad za nim poleciał strumień węgla drzewnego. Po chwili pokrywa pieca pudlarskiego odskoczyła, wypuszczając na podłogę strugę żelaza, która szybko przepłynęła po dymiących kamieniach posadzki do tygla rozżarzonego strumieniem przedmuchiwanego przez płonący węgiel drzewny powietrza.
— Ach — znów odezwał się głos, po czym żelazo ukształtowało się w luźne podobieństwo ludzkiej twarzy. — Boże, ależ na tych kamieniach jest zimno!
Zgodnie z protokołem 2385 sztuczne inteligencje definiowane jako dowolny system mogący przejść test Turinga, które nie miały bezpośredniego związku genetycznego z jednym lub większą liczbą ludzi, zostały absolutnie zabronione. Wojny SI były bardzo krwawe, a brały w nich udział nie tylko zwykłe sztuczne inteligencje, włączyły się także najróżniejsze stwory i konstrukty. Od inteligentnych chmur nanitowych, które stawały się coraz bardziej inteligentne i mordercze wraz ze wzrostem chmury, do pełnego spektrum stworzeń makro-biologicznych, takich jak ponad cztery tysiące inteligentnych pseudovelociraptorów, których atak prawie całkowicie wyniszczył populację Limy. Ryzyko związane z nieludzką inteligencją uważane było za zbyt wielkie i niebezpieczne, by przy niej grzebać.
W ubiegłych stuleciach pojawiło się wiele znaków ostrzegawczych, ale dopiero wojny SI przekonały ludzkość, że choć posiadanie prawdziwych sztucznych inteligencji, elektronicznych czy biologicznych, może być bardzo miłe, to prawie pierwszą rzeczą, jaką robiła większość z nich, była decyzja, że ludzie są już niepotrzebni.
Istniały jednak na szczęście pewne wyjątki, inaczej ludzkość byłaby już wymarła. Największym z nich, stanowiącym lidera w walce po stronie ludzi, była Matka, przemożna inteligencja kontrolująca Sieć. Posłuszna leżącemu u jej podstaw programowaniu walczyła po stronie ludzi przeciw swoim naturalnym sojusznikom i w końcu wygrała. Ale nie była sama. Po tej samej stronie biło się ponad trzysta kierowanych różnymi motywami sztucznych inteligencji. A jedną z nich był właśnie Carborundum.
Carb został stworzony do pomocy w produkcji zaawansowanych stopów żelaza. Jeśli chodziło o krystalizację metalu, istniały rzeczy, z którymi nie mogły sobie poradzić nawet najlepsze programy komputerowe i najtwardsze nanity. Carb — składając się w części z nanitów, w części z pól energetycznych — żył w żelazie, przepływając przez stopiony metal i pilnując, by przy każdorazowym spuście drobniutkie kryształki ułożyły się we właściwy sposób. Miał zresztą wiele umiejętności. Istniało bardzo mało innych systemów, które tak dobrze umiałyby tkać węglowe nanorurki. Zasadniczo potrafił zrobić wszystko, co wymagało pracy w bardzo wysokich temperaturach. Carb większość energii pobierał wprost z gorąca i stanowił ostateczny rodzaj kuźni.
Z drugiej strony — pomimo faktu, że od wojen SI minęło prawie tysiąc lat, i tego, po której stronie stał w nich Carb — SI nie były dobrze widziane. Wciąż rozpowszechniano mnóstwo plotek i panowała w tej sprawie atmosfera podejrzeń i nieufności, więc większość sztucznych inteligencji wolała się nie ujawniać. Niektóre wycofały się do świata wyłącznie SI, podczas gdy inne znalazły szereg ludzkich przyjaciół działających jako ich pośrednicy i partnerzy w kontaktach z resztą ludzkości.
W przypadku Carborundum krótko po wojnie związał się on z człowiekiem zainteresowanym archeometalurgią, a później przechodził od kowala do jego najlepszego ucznia. Przy czym najlepszy oznaczał tego o najbardziej otwartym umyśle i największych umiejętnościach.
Ostatnim z nich, i prawdopodobnie jego ulubionym, był Edmund Talbot. Edmund naprawdę zdawał się rozumieć żelazo na poziomie podświadomości, miał instynktowną wiedzę o topieniu metalu, która prawie zbliżała się do poziomu, na jakim operował Carborundum. Byli razem już długi czas, przynajmniej w ludzkiej skali i Carb zaczynał widzieć w swoim ludzkim… przyjacielu początki starzenia. Będzie mu naprawdę przykro, kiedy najlepszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znał, odejdzie. A także profesjonalnie wkurzy się na konieczność dostosowywania się do kolejnego pośrednika.
— A więc co cię do mnie sprowadza, bladawcu? — zapytała SI, gdy człowiek usiadł na kowadle.
— Mam problem, przyjacielu — odpowiedział Talbot. — Znasz historię Dionysa McCanoca i króla?
— Tak, z obu stron — przytaknęła SI. — Dziwię się, że Richie nie zabił tego sukinsynka.
— Ja też-ponuro zgodził się Talbot. — Niestety, ten ośli zadek najwyraźniej wziął teraz mnie za cel. Wciąż rozmawiasz ze swoimi bezdusznymi przyjaciółmi?
— Oczywiście — rzekł Carb. — Nieustannie. Wyprzedzając twoje następne pytanie, natknąłem się na naprawdę twardą ścianę. Prywatność twojego przyjaciela McCanoca chroniona jest przez Radę.
— Co? — wykrzyknął Edmund, wstając i zaczynając przechadzać się po kuźni. — Czemu u diabła Rada miałaby przejmować się taką gnidą jak McCanoc?
— Tego nie potrafię ci powiedzieć — odparła SI. — Ale nie jest to cała Rada, blokady są dziełem Chansy Mulengeli. Jednak znalazłem coś dziwnego. Miałeś ostatnio problemy z Projektem Terraformacyjnym Wolfa 359, prawda?
— Tak?
— Rzecz w tym — mówił dalej Carb — że Dionys McCanoc został ostatnio wyznaczony dyrektorem Projektu Wolfa 359 i szefem rady nadzorczej. Interesujące, prawda?
— Tak, interesujące — zdumiał się Talbot, wpatrując się ze zlaną potem twarzą w żarzącą się masę metalu. — McCanoca w ogóle nie obchodzi terraformacja, tyle mogę o nim powiedzieć. Więc czemu to zrobił? Jak to osiągnął?
— Krótko po tym, jak zajął stanowisko, przeniesiono na niego po cichu znaczącą część udziałów — powiedział Carb. — One także chronione są przed śledztwem przez Mulengelę.
— Więc to Chansa chce, żeby kontrolował projekt? — zdziwił się Talbot, potrząsając głową. — Cóż takiego ważnego jest w tym projekcie?
— Nic znaczącego, co byłbym w stanie wykryć — odrzekła SI. — Ma dość spore bankowe konto energetyczne, następnym etapem projektu jest zderzenie z księżycem, co pochłonie mnóstwo energii i będzie dość trudne technicznie.
Ale nastąpi to dopiero za ponad trzysta lat. McCanoc uruchomił serię wątpliwych projektów w celu zwiększenia zasobów kredytów energetycznych, ale większość z nich może jedynie przynieść krótkoterminowe zyski i długoterminowe straty. Nie jesteś pierwszą osobą, której tożsamość została wykorzystana. Powiedziałbym, że na pierwszym zebraniu akcjonariuszy zostanie wywalony z posady. Tak więc do niczego — jego lub ich, jeśli Chansa też jest w to zamieszany — to nie doprowadziło. W żaden sposób nie pomogli projektowi, a prawdopodobnie lekko mu zaszkodzili.
— — I tu właśnie natykamy się na coś, co odróżnia SI od ludzi — stwierdził Edmund z ponurym uśmiechem. — Nie zajęli się tym, aby wspomóc projekt, chodzi im o zgarnięcie funduszy na swoje własne potrzeby.
— Na co? — zapytał Carb, akceptując wyjaśnienie.
— Cóż, jeśli chodzi o McCanoca, to chce zostać królem Anarchii — wyjaśnił kowal, znów krążąc po pokoju. — Ale czego chce Chansa, hm?
— Czy tych dwu nie działałoby dla osiągnięcia tego samego celu? — zapytała zdumiona SI.
— Mało prawdopodobne. Nie wyobrażam sobie, żeby Dionys jako król Anarchii mógł w jakikolwiek sposób pomóc Chansie. Nie, podejrzewam, że mają całkowicie różne cele. Któryś z nich przygotowuje się do wykorzystania drugiego. Pojawia się jeszcze pytanie, czy zaangażował się w to ktoś oprócz Chansy? Nie jest uznawany za szczególnie oryginalnego myśliciela, a przejęcie projektu terraformacyjnego w celu obrabowania go jest dość oryginalne. Ponad to… bardzo krótkoterminowe. Kiedy to się wyda, rozpęta się istne piekło.
— Z tym się zgadzam — odparła SI. — Przypominam sobie, że jeszcze przez długie lata po wojnie jednym z najgłośniej wyrażanych problemów był fakt, że opóźniła ona wszystkie wysiłki terraformacyjne. Nie, że zginęły miliony, lecz że znów prawie wyginęły wyżynne goryle.
— Bardzo ludzka reakcja — odpowiedział bez zaangażowania Talbot. Przestał chodzić po kuźni i gładził teraz palcami przepoconą brodę. — I trwała. Jeśli ty potrafisz wyśledzić powiązania z Chansa, może też i Rada. Jeśli okradną projekt, niezależnie od powodu, będzie to dla Chansy oznaczało polityczną śmierć. Co na litość boską warte jest utraty miejsca w Radzie?